Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dwie dziewczyny wchodzą do baru („The Royal Hotel”)

6/2024

Dwie dziewczyny wchodzą do baru. Brzmi jak początek kawału albo obowiązkowa scena w babskiej komedii. Dwie dziewczyny w barze to raczej miła okoliczność. Dawno się nie widziały, przyszły nadrobić zaległości. „Co tam u ciebie?” – jedno piwo zamienia się w trzy, plotki przechodzą w zwierzenia. Girls just want to have fun. Klimat takich wieczorów jest zazwyczaj intymny. Zgiełk lokalu szybko przestaje przeszkadzać, dziewczyny znad kufli widzą tylko siebie i swoje sprawy. Oczywiście do momentu, gdy zjawia się intruz albo – co gorsza – kilku intruzów. „Możemy się przysiąść? Kolejka dla tych pań!” – punkt wyjścia, o którym tutaj mowa, to dobry materiał tak na komedię, jak i na thriller.   

Musicie się pogodzić z odrobiną męskiej uwagi – słyszą w agencji pracy Hanna (Julia Garner) i Liv (Jessica Henwick), bohaterki drugiej fabuły wyreżyserowanej przez Kitty Green, autorkę Asystentki, kto wie, czy nie najlepszego filmu ery #MeToo. W The Royal Hotel dziewczyny przyjechały do Australii, by spędzić bajeczny czas na leżakach i w dyskotekach, ale szybko musiały zmodyfikować plany. Z powodu kończących się pieniędzy Hanna i Liv biorą pierwszą ofertę z brzegu i wyruszają na pustkowie. Tutaj, pośród niczego, w małej osadzie górniczej, wchodzą do obskurnego baru, goszczącego głównie męską, zapijaczoną klientelę. Od jutra to one będą ją obsługiwać.  

The Royal Hotel jest dziełem zarówno różnym od poprzednika, jak i do niego bliźniaczo podobnym. Różnym ze względu na rozmach, a w tym i przestrzeń, powietrze, kolory: błękit nieba i mocny pomarańcz w wielu odcieniach. W wyblakłej Asystentce nie było czym oddychać. Ale australijski film też bywa duszny i zamknięty w jednej przestrzeni. Poza tym eksploruje zbieżny temat, a wręcz w naturalny sposób go rozwija. Mowa o męskiej przemocy: nie jako pojedynczym akcie, tylko specyficznej aurze, oblepiającej zarówno ciała bohaterek, jak i całe pomieszczenia, ściany, sprzęty, miejsca pracy, niezależnie od scenerii, warunków, kraju.  

Zdaje się, że dzieło Green nie wywoła już takiego poruszenia jak ostatnio. Wyraziste gatunkowe zapożyczenia, walor rozrywkowy, a także lokalny koloryt – to wszystko powoduje coś w rodzaju odbiorczych uprzedzeń, lekceważącą postawę wobec filmów wspartych gatunkowym schematem, nie dość zatem wyrafinowanych, „realistycznych”, odkrywczych. A jednak The Royal Hotel – owszem, złożony z rozwiązań podpatrzonych w niskobudżetowych thrillerach i dążący do wybuchowej fantazji – pracuje na szczególe, głębokiej analizie thrillera wziętego z życia. Ludyczna forma współgra z gniewem, który znajduje w niej przestrzeń dla radosnego uwolnienia, rozkoszy czerpanej z triumfu dostępnego wyłącznie w kinie.   

Podobnie jak Asystentka, i ten film w znacznej mierze posługuje się aluzją. Ale robi to nieco inaczej: tam przemoc, choć ani razu nie wyniesiona na ekran, była bardzo konkretna, seksualna i korporacyjna. Można było ją rozczytać w rozrzuconych tropach, śladach, dialogach. W The Royal Hotel więcej jest przemocy potencjalnej, samego jej zarodka, możliwości zaistnienia; film buduje napięcie na sytuacjach podbramkowych. Wrogi outback i jego atrybuty – wypalona przestrzeń bez możliwości ucieczki, marynowane węże i kolonialna, podniszczona architektura – otwierają szereg filmowych skojarzeń, wydajnie podsycając atmosferę ryzyka.  

Nie chcę przez to powiedzieć, że nadużycia, którym tutaj świadkujemy, są niewinne czy nieznaczne, już prędzej powszednie i znormalizowane. To cały katalog męskich wykroczeń: pijackie zaczepki, mizoginiczne odzywki, wulgarne żarty, nachalne umizgi, napastowanie wzrokiem, agresywna nadobecność, brak poszanowania intymnej przestrzeni. Poza tym: zaborczość i urażona duma. Zachowania te składają się na obraz kowboja, który buduje tożsamość na przekonaniu, że od kobiet wokół – w tym przypadku obserwowanych zza blatu barmanek – coś mu się należy: zainteresowanie, uśmiech, podziw, podjęcie damsko-męskiej gry. W tej knajpie są sami tacy kowboje. Green i jej współscenarzysta Oscar Redding tańczą na granicy, za którą już tylko horror i trauma. Z premedytacją jednak nie przechodzą na drugą stronę. Ostrożna strategia ma sens. Wykazuje, że oprócz cielesnej agresji, istnieje szereg pośrednich zachowań, które także zasługują na radykalny sprzeciw.  

A mimo to błędem byłoby uznać The Royal Hotel za dydaktyczną rozprawkę na temat toksycznej męskości. To film przede wszystkim o kobietach: ich niepewności, bierności, naiwności, ale też o kulturowo wyuczonej paranoi. Bohaterki od spotkania w biurze pracy do niemal samego finału ignorują czerwone flagi (czy informacja, że będą pracować na pustkowiu, a mężczyźni będą się gapić, nie jest wystarczającym ostrzeżeniem?). A precyzując: flagi ignoruje głównie Liv, po czym idzie na żywioł; Hanna (Garner równie znakomita jak w Asystentce), zlękniona i przeczuwająca tarapaty, chce się wycofać, mimo to solidarnie trwa przy koleżance. Jej odgórna niechęć do miejscowych nie jest jednak konsekwentna. Ciągnie ją do romansu, a to usypia czujność. 

Ciekawie obserwować rozłam między dziewczynami, ich różny ogląd sytuacji, a w konsekwencji także konflikt. Choć to kwestia domysłu, rozłam ten ma raczej klasowe podłoże – Liv, której szybciej kończą się pieniądze, wykazuje większą tolerancję zarówno na alkohol, czy też specyficzny rodzaj imprezowego, ucieczkowego upodlenia, jak i na szorstkich górników. Łatwo się adaptuje i komunikuje. Widzi w miejscowych poszczególne osoby, a nie zagrożenie. 

Jednak rozum woła na alarm, że w tym przypadku bardziej adekwatna niż otwartość Liv, nawet jeśli temperowana asertywnością, jest ostrożność Hanny. Atmosfera gęstnieje, nadchodzi nawałnica. Dziewczyna uważa, że trzeba zachować przytomność, a najlepiej od razu uciekać. Otwarcie przyznaje się do strachu i słabości (dalsza część filmu zweryfikuje ten pogląd na samą siebie), a do miejscowych czuje odrazę. Nonszalancka Liv kontruje lęki przyjaciółki dość zaskakującą, ale kluczową mądrością: pijani faceci w tym zapyziałym barze niczym nie różnią się od pijanych facetów na luksusowym promie czy w dużym mieście. Wszyscy to jedno plemię. Ostatnia balanga potwierdzi tę tezę: nawet student z Norwegii, jedyny w przybytku męski pierwiastek rzekomej normalności i cywilizacji, odurzy się oparami testosteronu i upodobni do wulgarnych miejscowych.     

Strach to z jednej strony dobry doradca, z drugiej nakręcacz paranoi i lep na kłopoty. Łatwo go wywęszyć. Największy problem Hanna ma z jednym z klientów, złowrogim Dollym (przekonujący Daniel Henshall), który niczym dzikie zwierzę reaguje na miękkość potencjalnej ofiary. Krąży wokół niej, wlepia nieruchomy wzrok, zakrada się pod drzwi. Ale co właściwie zamierza? The Royal Hotel aż do finału nie odsłania faktycznej skali zagrożenia. Bardziej koncentruje się na przesuwaniu granicy kobiecej tolerancji, powolnym docieraniu do ostatniego momentu, w którym można się jeszcze postawić, powiedzmy – sięgnąć po siekierę. Wątpliwości co do tego, który moment na reakcję jest najwłaściwszy – a więc pytanie o przekroczenie wyuczonej bierności, ale też zwykłą intuicję – towarzyszy oczywiście nie tylko kobietom, które trafiają do knajpy na pustkowiu. To dylemat dnia codziennego.  

Piekło w The Royal Hotel nie jest zresztą totalne, odrealnione. Ma różne odcienie, a nawet przebłyski piękna, symptomy rajskiej wolności: jak obłędnie rozgwieżdżone niebo czy mały wodospad na skałkach. Zaufanie budzi Carol (Ursula Yovich), twarda, pracowita kobieta, aborygeńska żona właściciela lokalu, który z kolei nie tylko chleje na umór, ale też miga się od roboty, wypłacania wynagrodzeń i porządków w biznesie (w tej roli kultowy aktor Hugo Weaving). I ona jednak, przy pierwszej okazji, porzuca to miejsce bez żalu. 

Green, układając swoją przypowieść o strasznym lokalu w interiorze, jawnie odwołuje się do tradycji kina australijskiego, na czele z porażającym Na krańcu świata. W filmie Teda Kotcheffa piekłem dla niewinnego przybysza także okazywała się górnicza mieścina, a jej diabelską treścią i wyzwalaczem pierwotnych instynktów było tamtejsze mateship, zdeprawowani, paskudni mieszkańcy, ukazani jako żywioł, złowroga masa. Można uznać, że reżyserka stworzyła „kobiecą” wersję tego słynnego klasyka, który w latach 70. zapoczątkował australijską falę horrorów diagnozujących problemy społeczne i surowość outbacku

Przepisywanie gatunkowych schematów przez twórczynie to trend obecny w kinie od jakiegoś czasu, nabierający na sile od przełomu, jakim było #MeToo. Kobiety tworzą dzisiaj własne warianty męskich opowieści: kina zemsty (Obiecująca. Młoda. Kobieta Emerald Fennell), westernu (Pierwsza krowa Kelly Reichardt), filmów superbohaterskich (Ptaki nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn) Cathy Yan), Frankensteina czynią kobietą (Birth/Rebirth Laury Moss), monstrualną kobietę obiektem westchnień (Love Lies Bleeding Rose Glass), bezczelnie zamieniają męskie na żeńskie (serialowy remake Nierozłącznych Alice Birch). Tym samym eksplorują feministyczne tematy poprzez gatunki filmowe, poszerzają je o nowy punkt widzenia – wypełniają realną cielesnością i doświadczeniem.

Zwłaszcza w ostatnich latach daje się zauważyć pewien charakterystyczny rodzaj napięcia w gatunkowych wariacjach od reżyserek debiutantek, wykrzywianie niepokojem rzeczywistości z pozoru zwyczajnej, oswojonej. Zagrożenie jest chroniczne, nie ustępuje, ma znamiona paranoi. Czy naprawdę mi coś grozi czy tylko tak się wydaje? Czy powinnam zareagować, a może lepiej płynąć z prądem? W Fair Play, psychoseksualnym thrillerze w reżyserii Chloe Dumont, źródłem zagrożenia jest partner, najbliższa osoba, a jednocześnie rywal w miejscu pracy (dodajmy: zdominowanym przez mężczyzn). To film gęsty, drażniący, zdyscyplinowany. Dumont pokazuje, że gdy w grę wchodzi urażone męskie ego, nawet zdolna i silna kobieta może łatwo stracić rezon, zracjonalizować złowrogie sygnały i podważyć własną wartość. Watcher Chloe Okuno, za pomocą hitchcockowskich chwytów i uwspółcześnionej konwencji gotyckiego thrillera, sugestywnie odtwarza niepokój kobiety wyobcowanej i nieśmiałej. Ukazuje lęk przed napaścią, ale też protekcjonalizmem i bierną agresją męża. 

Oba filmy, podobnie jak The Royal Hotel, dokonują gatunkowych przekroczeń, dążą do uwolnienia napięcia, mają też terapeutyczny wymiar. Napięcie sączy się nie tylko z historii stricte gatunkowych. Także Molly Manning Walker, w How to Have Sex, niedawnej festiwalowej sensacji, inicjacyjnej opowieści o szalonych wakacjach, utracie dziewictwa i niepewnym siostrzeństwie, pokazała opresję jako część codziennego życia – wypieraną, ale znajomą i trwałą. W każdym z tych filmów dziewczyny wchodzą do baru.