Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Duch czasu straszy nawet ateistów („Teoria wszystkiego”)

Recenzje /

Tak jak nie trzeba rozumieć teorii względności, żeby wiedzieć, kim był Albert Einstein, tak sama świadomość istnienia czarnych dziur powinna wystarczyć do skojarzenia osoby Stephena Hawkinga. Ta ikona współczesnej nauki, synonim geniusza, nieustannie inspiruje literacką i filmową popkulturę – by wspomnieć Star Treka, Donniego Darko, Teorię wielkiego podrywu czy zeszłoroczne Insterstellar Nolana i animowanego Pana Peabody i Shermana. Jeśli wierzyć mądrzejszym ode mnie, osiągnięcia autora Krótkiej historii czasu potwierdzają jego renomę jako jednego z najwybitniejszych myślicieli kosmosu. Nominowana do Oscara w pięciu kategoriach (w tym tej najważniejszej) brytyjska Teoria wszystkiego potwierdza z kolei ikoniczny potencjał tej postaci i jej życiorysu – jak gdyby wyjętego z podręcznika do konstrukcji filmowej biografii.

Konieczny dla klasycznej biograficznej fabuły konflikt rozgrywany według schematu: określenie celu, kryzys w dążeniu do niego, usuwanie przeszkód i finałowa droga do zwycięstwa, jest tu prowadzony punkt po punkcie, zgodnie z najdalszą od artystycznego ryzyka tradycją głównonurtowej rozrywki dla mas. Od studiów w Oxfordzie i symptomów zbliżającej się choroby, przez znalezienie życiowego wsparcia w osobie żony i wspólne pokonywanie przeszkód, aż do obfitującego w sukcesy naukowe i potwierdzonego życiową stabilizacją finału – każdy składnik tej opowieści mógłby znaleźć swój odpowiednik w Pięknym umyśle, Jak zostać królem, 8 mili, Ray’u i dziesiątkach innych klasyków gatunku.

Odpowiedzialny za całość James Marsh nie raz już udowodnił, że opowiadanie historii pozornie nieatrakcyjnych – jak eskapada między wieżami WTC (Człowiek na linie z 2008 roku) czy tresowanie szympansa (Projekt Nim z 2011) – to dla niego bułka z masłem. Inna sprawa, że za każdym razem przenosił na ekran książki, uprzednio definiujące pokazywane później dylematy duszy i konflikty zewnętrzne, które napędzały filmowe widowisko. Tak też jest w przypadku biografii niepełnosprawnego naukowca. Z (także nominowaną do Oscara) scenopisarską pomocą (nieznanego w Polsce) Anthony’ego McCartena Marsh sięga po Travelling to Infinity: My Life With Stephen autorstwa Jane Hawking, żony słynnego kosmologa.

Można sądzić, że nieistniejący, zdaniem Hawkinga, Bóg zacząłby ciskać gromy, gdyby Marsh nie skorzystał z napisanej przez złośliwy los ironii, którą widać w zestawieniu  możliwości umysłu Hawkinga z paraliżem jego schorowanego ciała. Twórca nie pomija również kontrastu nieskończoności kosmosu i ziemskiego bytowania angielskiego astrofizyka, ograniczanego stwardnieniem zanikowym bocznym i stopniową degeneracją mięśni.

Obdarzony ciepłym spojrzeniem (nagrodzonego za tę rolę Złotym Globem) Eddiego Redmayne’a Hawking nie jest tutaj jednym z genialnych mizantropów, w ostatnich latach hurtowo „produkowanych” przez kino. To raczej obdarzony świetnym poczuciem humoru entuzjasta tradycyjnego myślicielstwa i – w takim samym stopniu – wyraziciel nieskażonego uczucia do swojej żony. Literacki pierwowzór stworzył nie tylko pretekst do pokazania na ekranie mocy, testowanego przez okoliczności, związku dwójki tak różniących się od siebie osób, ale także – no właśnie – pojedynku tych charakterów. Tym różni się Teoria wszystkiego od przeważającej większości biografii (z polskimi Bogami na czele), że partnerka – żona i matka – nie jest tu byle podporą w kryzysie pierwszoplanowego mężczyzny. Choć bogobojna anglikanka zachwyca tutaj anielską urodą Felicity Jones (nominacja do Oscara) i takimże prowadzeniem się, bohaterka pokazuje pazury i wcale nie schodzi na drugi plan. Z godną podziwu siłą woli stwarza równoprawną konkurencję światopoglądu dla agnostycyzmu męża, napędza jego wolę życia i inspiruje go naukowo. Pomaga mu wyjść z depresji (na ekranie skrajnie ugrzecznionej i krótkiej, w rzeczywistości zaś obfitującej w używki), w jaką popadł na wieść o diagnozie. Właśnie dzięki dojrzałości kobiety i dzielności jej ducha, prolife’owy wydźwięk filmu nie popada w ckliwość, a skromny feminizm tej doktor literatury nie razi radykalizmem.

James Marsh bez wątpienia wie, jak podtrzymać zainteresowanie widza. Mimo to tym razem okazuje się niewolnikiem krzępiącej konwencji. Choć Teorii wszystkiego trudno odmówić skuteczności emocjonalnego oddziaływania (połowę roboty wykonuje tu doceniony Globem soundtrack Islandczyka Johanna Johannssona), to trudno tu mówić o wyrafinowaniu użytych środków. Przedobrzone filtry nakładane na obraz i tkliwa muzyka w tle niebezpiecznie zbliżają niektóre fragmenty biografii do grającej widokówki. Nie ma wszak nic prostszego niż wstawić Arrival Of The Birds, utwór The Cinematic Orchestra, jeden z klasyków gatunku łzawych dopalaczy, i czekać na oczywistą reakcję widza.

Co ciekawe, konieczne dla fabuły uproszczenia, ale i wcale nie konieczne przemilczenia sprawiają, że Teorii… daleko jest do pochwały uczucia silniejszego niż śmierć, której można spodziewać się po tym, bądź co bądź, laurkowym biopicu. Film Marsha prezentuje się jako całkiem udana pochwała trzeźwości myślenia streszczonej w dewizie: należy w życiu walczyć, lecz nie za wszelką cenę. I nie przeczy temu docenienie młodzieńczych emocji w wydaniu Hawkingów, zdolnych góry przenosić. W rzeczywistości żona naukowca przyznała po latach, że znaczny wpływ na decyzję o założeniu rodziny z chorym mężczyzną miała atmosfera zagrożenia atakiem bombą atomową panująca na początku lat 60. Co prawda film wzmiankuje o niebezpiecznych realiach tamtych czasów, lecz nie można tu mówić o motywacji do małżeństwa innej niż intensywność młodzieńczego uczucia. Ledwie zasugerowane jest też drugie małżeństwo Hawkinga z jego pielęgniarką. Te dyskrecje służą uwiarygodnieniu finałowej relacji Jane i Stephena – więzi aż i jedynie przyjacielskiej. Daje się z niej odczytać prostą mądrość całej tej historii: gdy nadziei brak, nie należy się poddawać. Właśnie wtedy, gdy wydaje się, że Hawkingowie mają związane ręce, możliwość wyboru okazuje się dla nich najważniejsza. Czy to w decyzji o przerwaniu małżeńskiego związku, czy w walce z chorobą, czy wreszcie w penetracji niedostępnych galaktyk – Teoria wszystkiego skutecznie przekonuje, że zawsze jest jakiś wybór.

 

Gabriel Krawczyk jest autorem bloga Hipomaniakalny kinoman (http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/)