Po prawie 40 latach kariery Kylie Minogue, jak mało która wokalistka swojego pokolenia, wciąż potrafi podbijać listy przebojów, a z zeszłorocznym singlem Padam Padam osiągnęła największy sukces od lat. Jest jednak pewien bardzo jej oddany fan, który w tym momencie chwały nie potrafi cieszyć się razem z nią.
Kylie jest dla mnie artystką wyjątkową. Dorastałem w domu muzycznie konserwatywnym – kolekcja płyt moich rodziców ograniczała się do klasyków muzyki poważnej plus paru PRL-owskich standardów. Odkąd mogłem jednak sam kompletować swoją płytotekę, obudziła się we mnie pasja do tanecznego popu. I to właśnie Kylie od tej pory odciskała piętno na kolejnych etapach mojego muzycznego dojrzewania.
Pierwszy z nich rozpoczął się, gdy siostra podarowała mi odtwarzacz MP3 – z typowym dla dziesięciolatka entuzjazmem, odpornym na monotonię, zapętlałem na nim In My Arms z wydanego przez Minogue w 2007 roku albumu X. Potem przyszły mroczne czasy gimnazjum i ograniczania selekcji do propozycji granych w Radiu ESKA. Patrząc dzisiaj w tamtą otchłań, z której głucho dudnią Pitbull i Swedish House Mafia, przebłyskiem nadziei wydaje się inne ulubione przeze mnie dokonanie Australijki, czyli album Aphrodite z piosenką tytułową na czele. W liceum bunt i wewnętrzny smutek obudziły we mnie ducha depeszowca, a kolorowy pop musiał usunąć się w cień, jednak po przeminięciu chmur dojrzewania, moja radosna i taneczna natura ponownie doszła do głosu, popychając mnie w ramiona poptymizmu.
A niewiele jest albumów tak fundamentalnych dla tego nurtu krytyki muzycznej jak Fever Kylie Minogue. Była to pierwsza płyta z popowego mainstreamu zrecenzowana na łamach (będącego wówczas bastionem niezalu) Pitchforka. Początkowo było to jedynie żartobliwe posunięcie, ale w efekcie zainspirowało dziesiątki – głównie młodych – publicystów do traktowania tej muzyki poważnie, z szacunkiem dla jej odbiorców, którzy woleli czytać bardziej wymagające teksty niż plotkarskie kolumny. Minęło 20 lat i ja także odnalazłem w tym obszarze pożywkę intelektualną oraz formę wyrazu, która pozwala mi spełniać się w tekstach takich jak ten.
Moja historię dorastania z Kylie mogłaby zakończyć się na wydanym w pierwszym roku pandemii albumie Disco. O ile wcześniej – być może pod wpływem Eskowej traumy z początku poprzedniej dekady – rzadko w moich słuchawkach gościły nowości (raczej nie sięgałem później niż do 2008 roku), to między innymi dzięki temu albumowi przestałem się na nie zamykać. W końcu bez tego trudno zaistnieć jako dziennikarz muzyczny – chyba że ktoś zadowoli się publikowaniem dla urodzonych w złym pokoleniu czytelników blogów fanowskich, zapatrzonych w zespoły lat 80.
Rola Australijki dla mojego rozwoju ma dla mnie niepodważalne, emocjonalne znaczenie, przekładające się na fanowskie oddanie. Mimo to nie potrafię cieszyć się jej obecną fazą kariery, definiowaną przez zeszłoroczne Tension oraz jego wydaną 18 października kontynuację. Muszę jednak przyznać, że pomogła jej zdobyć nową popularność – także wśród najmłodszej publiki, co dla popowych artystek jej pokolenia jest dzisiaj nie lada osiągnięciem. Chociaż niesprawiedliwym byłoby stwierdzić, że jej gwiazda jakkolwiek przygasała przed Tension. Minogue nie tylko zachowywała poziom artystyczny, ale również utrzymywała się na szczytach list przebojów, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, gdzie cieszy się ogromną popularnością. Począwszy od wydanego w 2010 roku Aphrodite, niemal wszystkie jej studyjne albumy debiutowały tam na pierwszym miejscu. Wyjątkami były składanka świątecznych standardów Kylie Christmas oraz Kiss Me Once – jednak, gwoli sprawiedliwości, ten ostatni zadebiutował na drugim miejscu, tuż za Symphonica, ostatnim przed śmiercią albumem George’a Michaela, innej legendy popu z lat 80.
Tension jednak, a w szczególności otwierający je singiel Padam Padam, przywróciło Kylie na szczyty popularności. Poza pojawieniem się w świadomości młodszych odbiorców, utwór przyniósł jej drugą w karierze – po 20 latach przerwy! – nagrodę Grammy (w kategorii Najlepsze nagranie pop), a także umocnił jej status ikony w społeczności LGBTQ+. Można zaryzykować stwierdzenie, że dzięki temu uniknęła klątwy „legacy artist”. Mimo że tłumy fanów wciąż chodzą na występy gwiazd, które dominowały w poprzednim stuleciu (przykładem jest Madonna, która w maju zagrała w Rio de Janeiro koncert dla ponad 1,6 miliona osób – największy w XXI wieku), niewielu artystom udaje się osiągnąć z nowym materiałem sukces tej skali na późnym etapie kariery, jak w przypadku Australijki.
Dla mnie jednak Padam Padam to jeden z najgorszych hitów 2023 roku. Brak ambicji artystycznych to jedno, bo pop Kylie zawsze był lekki, nastawiony na taniec i dobrą zabawę. Często powielał przy tym różne klisze – zarówno muzyczne, jak i tekstowe – oraz raczej podążał za trendami, zamiast je tworzyć. Minogue potrafiła się jednak wyróżnić – czy to dzięki charyzmie, sympatycznej scenicznej osobowości czy umiejętnemu łączeniu przebojowości z klasą (Can’t Get You Out of My Head to jest jeden z najbardziej stylowych kawałków popowych w historii i będę zażarcie bronił tego stanowiska). Padam Padam, jak i większość pozostałych utworów z Tension, zaprzecza jednak tym cnotom. Kompozycja jest zwyczajnie generyczna, a bit, oparty na robotycznym powtarzaniu tytułu, sprawia, że coś we mnie umiera. Sytuację pogarsza sama Kylie. Mimo że wokal nigdy nie był jej największym atutem (szczególnie przez jego nosowość), to intensywne użycie autotune’a w tej piosence tylko podkreśla mankamenty, podbijając je niemal do poziomu skrzekliwości. Dodatkowo, wykonanie pozbawione jest wspomnianej charyzmy i podąża za zimną, beznamiętną melodią.
W związku z tym nie miałem wielkich oczekiwań wobec projektu, który już samą nazwą zapowiada kontynuację poprzednika. Nawet pozytywna informacja, że po 11 latach przerwy Minogue wróci do Polski w ramach Tension Tour, nie wyleczyła mojego weltszmercu. Choć zdawałem sobie sprawę, że setlista będzie zdominowana przez album, któremu to tournée jest poświęcone, można było się spodziewać – także na podstawie tegorocznej trasy – że nie zabraknie okazji do dobrej zabawy również dla mnie. Niestety, niemiła niespodzianka w postaci wyłącznie siedzących miejsc na płycie oraz dość drogie bilety spowodowały, że w dniu otwarcia sprzedaży ręka mi zadrżała. Potem zostały już tylko wejściówki w takiej cenie, że straciłem zainteresowanie całkowicie.
To jednak tylko dygresja. Przy pierwszym odsłuchaniu Tension II starałem się myśleć pozytywnie, wiedząc, że przy okazji premiery chciałbym napisać tekst o Kylie. Wolałem, aby był on pełen entuzjazmu i stanowił hołd dla artystki, która ma dla mnie takie znaczenie. Znalazłem kilka pojedynczych kawałków, które uznałem za niezłe, a co do reszty, miałem nadzieję, że z czasem się do nich przekonam. Jednak już od początku nie byłem w stanie przesłuchać całości. Za każdym razem wyłączałem płytę na zamykającym Dance Alone, nagranym z Sią. Mam silne podejrzenie, że prace nad tym utworem ograniczyły się do wpisania do generatywnego modelu AI komendy „zbierz wszystkie utwory Sii i wyciągnij z nich średnią”. Byłbym nawet w stanie uwierzyć, że efekt końcowy objął nie tylko melodię, ale i nawet ścieżki wokalne. Jest to pozbawiony ducha produkt, bezczelnie wtórny względem tego, co mieliśmy już okazję posłuchać u autorki Cheap Thrills.
Niestety, dalsze obcowanie z albumem rozwijało we mnie przekonanie, że sztuczna inteligencja powinna dostać własne tantiemy. Kompozycje opierają się na zgranych do bólu motywach, naprawdę brzmiących, jakby ich produkcja odbyła się z minimalnym udziałem człowieka. Mam też wrażenie, że sztuczność tego materiału jest spotęgowana przez jakiś dodatkowy filtr, który wypłukuje resztki artystycznej inwencji. Nie jest to dla mnie w pełni uchwytne, ale to, co na pewno słyszę wyraźnie, to beznadziejne użycie autotune’a, wykorzystywanego jeszcze silniej niż na poprzednim albumie. Brakuje zmysłowości i wdzięku, które cechowały dawną twórczość Kylie. Wyjątkowo dotkliwe jest to moim zdaniem w Diamonds, utworze wręcz kuriozalnym. Największy wpływ na jego odbiór ma mostek, w którym Kylie najwyraźniej próbuje być zadziorna, ale efekt jest niezamierzenie komiczny, a także refren. Piosenkarka, której znakiem rozpoznawczym jest jedno z najsłynniejszych „la la la” w historii popu, w Diamonds po prostu masakruje tę wokalizę, czyniąc ją przy wsparciu autotune’a asłuchalną.
Kolejnym kręgiem muzycznego piekła są pozostałe single nagrane we współpracy z innymi wokalistami. Poza wspomnianym Dance Alone to My Oh My (z Bebe Rexhą i Tove Lo) oraz Midnight Ride (z Orville’em Peckiem i Diplo). Do pierwszego mam całą litanię zarzutów. Nie dość, że tematem bitu ponownie jest wypaczone „la la la” od Kylie, to reszta linii wokalnych – zarówno Minogue, jak i Rexhy – też jest mocno przetworzona w bardzo irytujący sposób. Na plus wyróżnia się głos Szwedki, który na chwilę wybija się w jej zwrotce. Niestety potem w zamykającym refrenie zostaje przykryty zniekształconymi przez produkcję śpiewami koleżanek. Wszelką nadzieję odbiera okropny syntezatorowy akordeon. Midnight Ride da się przynajmniej słuchać z ironicznym dystansem. Utwór ten w pierwszej chwili brzmi jak całkiem udana parodia country, nabijająca się z typowych dla tego gatunku tropów, m.in. poprzez pełen emfazy wokal Pecka oraz gwizdany post-refren. Niestety, zważywszy na wszystkie nieudane piosenki na płycie, trudno się łudzić, że to tylko żart.
Jedynym kawałkiem z Tension II, który rzeczywiście się broni, jest wyprodukowane przez Blessed Madonnę Edge Of Saturday Night. Po pierwsze, przez większość utworu słyszymy prawdziwy wokal Minogue, a co za tym idzie: utwierdzamy się w przekonaniu, jak amatorsko wykorzystano narzędzia przetwarzania głosu na reszcie płyty. Dodatkowo Kylie w końcu bawi się swoim głosem, w odróżnieniu od dotychczasowej beznamiętnej, robotycznej maniery. Produkcja również stoi na wyższym poziomie. Chociaż bit dużo zawdzięcza najntisowemu house’owi i ciężko byłoby go nazwać oryginalnym, to należy docenić jego różnorodność. Blessed Madonna przeskakuje z motywu na motyw, dostarczając kompozycji rwanej, ale i porywającej. Daleko tej piosence jednak do najlepszych w katalogu Kylie i na pewno nie jest ona w stanie uratować całości płyty.
Tension II brzmi nawet nie tyle jak kontynuacja nieudanego projektu, co jak zestaw odrzutów z jego realizacji. Niestety wydaje się, że Minogue wydała album głównie w celach biznesowych, w tym jako pretekst do ruszenia w nową trasę koncertową. Muszę jednak oddać Australijce, że zawdzięczam jej kolejny krok w moim twórczym rozwoju – pierwszy raz w swojej karierze recenzenckiej miałem okazję napisać tekst jednoznacznie negatywny. Co więcej, pojawiło się przy tej okazji kilka ciekawych refleksji ogólnych na temat pisania o muzyce. Co ja zamierzam osiągnąć tą recenzją? Zniechęcić kogokolwiek do słuchania jednej z moich ulubionych artystek? Odebrać przyjemność ze słuchania fanom, którym ten etap jej twórczości odpowiada, a których wyraźnie nie brakuje, patrząc na liczby w serwisach streamingowych? Nie i nie. Słuchajcie Kylie, ile wlezie, nawet jeśli ma to być Tension. A ja dołączę do Was, po latach na nowo zapętlając In My Arms i Aphrodite.