Patronem wydania jest Kraków Miasto Literatury UNESCO
Przedmioty użytkowe przechodzą w każdym społeczeństwie swoiste koło wcieleń. Najpierw stanowią zupełną nowość, do której podchodzi się nieufnie, bo przecież to nie to samo, co rzecz stara i sprawdzona. Potem wchodzą w okres szalonej popularności, a lista ich zastosowań się wydłuża. Następnie są używane coraz mniej, a ich praktyczność odchodzi w zapomnienie, by w końcu mogły zostać zastąpione nowymi, lepszymi wyrobami, które stosowniej zaspokoją społeczną potrzebę.
Wata kosmetyczna – niegdyś element wystroju niemal każdej łazienki w PRL-owskim M4. Towar nie zawsze łatwy do zdobycia, ale absolutnie konieczny w życiu codziennym, wielofunkcyjny, wręcz transgresywny. Jedyny produkt, który jednocześnie potrafił czyścić, uszczelniać, wypychać, leczyć i dekorować. Przymiotnik „kosmetyczna” dodano z biegiem lat i dopiero obecnie oddaje on prawdziwy stan rzeczy. Przez dekady bowiem wata służyła bardzo wielu celom i oddawała obywatelom liczne przysługi, wśród których zmywanie makijażu niekoniecznie plasowało się w pierwszej trójce.
Według antropologii rzeczy świat przedmiotów użytkowych ulega ciągłej transformacji. Przedmioty nie trwają wiecznie, tak jak i mody na nie. Zdobywają znaczenie, po czym je tracą, zarówno w sferze praktycznej, jak i symbolicznej. Wraz ze zmianami cywilizacyjnymi, kulturowymi czy społecznymi „wartość” przedmiotu zmienia się. Może się to wiązać z zanikiem wykonywania czynności, do której był wykorzystywany. Czasem porzucony przedmiot odradza się w nowej, bardziej funkcjonalnej formie. Nierzadko jednak pozbawiony jest wtedy pewnego zakresu swoich pierwotnych użyć. Tak właśnie było z naszą watą, która w powojennej i późniejszej gospodarce odzysku była jedną z wielu rzeczy o wielkiej gamie zastosowań. Kosmetyka, medycyna, higiena, prace remontowo-budowlane, a nawet… upiększanie wnętrz – to wszystko, i więcej, pokolenia zlecały niepozornym białym kłębkom, które w sprawnych rękach podlegały licznym transgresjom, zaspokajając cały wachlarz potrzeb.
Wata kosmetyczna, zwana też opatrunkową, składa się z bawełny i wiskozy. Ich odtłuszczone i oczyszczone włókna tworzą produkt w postaci miękkiej, lekkiej, sympatycznej chmurki, z której nietrudno da się formować dłońmi nieregularne kształty. Puszysta materia jest wysoce absorpcyjna, co oznacza, że wchłania prawie każdy płyn. Śnieżnobiały kolor kojarzy się znów z niepokalaną czystością i jałowością, mimo że sprzedawana w zwykłych sklepach wata wcale jałowa nie jest. Automatyczne skojarzenie „białe równa się czyste” połączone z dobrym wchłanianiem cieczy zagwarantowało więc wacie niezłą pozycję na liście podręcznych materiałów opatrunkowych i higienicznych. Dziś tę rolę pełnią ręczniki papierowe i chusteczki higieniczne, częściowo zresztą nieudolnie. Ale wata potrafiła o wiele więcej.
Nasza bohaterka powstaje z bawełny, która podlega procesom oczyszczania, zmiękczania i wybielania, a także, jeśli ma być używana do zabiegów medycznych, sterylizacji. To właśnie ze względu na swoją miękkość jest używana do czyszczenia i pielęgnacji ran, także w szpitalach. Jako pierwszy na świecie waty jako środka opatrunkowego użył polski chirurg, Ludwik Bierkowski, a zrobił to już podczas powstania listopadowego. Skierowano go do ratowania rannych w lazarecie wojskowym w Warszawie, gdzie zasłynął także innymi radykalnymi i nowatorskimi rozwiązaniami – w obliczu braku noży amputacyjnych, których na stanie szpital miał tylko dwa, zlecił używanie noży kuchennych oraz pił stolarskich.
Pokolenia urodzone w latach 70. i trochę później pamiętają z pewnością przezroczyste torebki z jaskrawozielonym nadrukiem, pełne śnieżnobiałej materii, wieszane za krótki sznureczek na gałkach szafek w łazienkach matek i ciotek. To produkowana przez firmę Polop z Torunia „wata kosmetyczno-higieniczna”, która zasłużyła się w pielęgnacji kobiecej (ale i męskiej!) urody – była jednocześnie wacikiem kosmetycznym do zmywania tuszu i cieni z powiek (koniecznie z użyciem tłustego kremu, np. firmy Nivea lub Celia), ale i, w gospodarce niedoboru, podpaską i wkładką na czas miesiączki. Owijano nią pozbawioną łebka zapałkę i czyszczono sobie takim narzędziem uszy. Gdy te bolały po „przewianiu”, nasączano kłębuszek waty odpowiednimi kroplami rozgrzewającymi i umieszczano w kanale usznym.
W naszych wspomnieniach z życia w PRL-u jest zazwyczaj miejsce na opowieści o nieszczelnych, drewnianych oknach z wykruszającym się kitem, oknach, od których „ciągnęło” i które od wczesnej jesieni do późnej wiosny musiały być na rozmaite sposoby uszczelniane, by podstępny wiatr nie obniżał temperatury w pomieszczeniach. Dokonywano tego właśnie przy pomocy poczciwej waty. Przestarzałe i nieaktualne? Wręcz przeciwnie. Wbrew pozorom w wielu starszych budynkach ostały się stare, zmęczone życiem okna z drewnianymi framugami. Jednymi z nadal polecanych do ich skutecznego uszczelnienia produktów są wata i gaza.
A co z funkcją dekoracyjną? Jest o czym mówić! Wata spełniała wyśmienicie rolę wszystkich kojarzących się z zimą elementów wystroju wnętrz – tworzyła na przykład średnio gustowne sztuczne czapy śnieżne na gałęziach bożonarodzeniowych choinek, w czasach, gdy te choinki były żywe, a na plecach nie czuliśmy oddechu świątecznego przemysłu, który tworzył sztuczne potrzeby udekorowania wszystkiego wokół. Pozostając na polu grudniowych skojarzeń – broda z waty to po dziś dzień nieodłączny atrybut panów peregrynujących po rozmaitych placówkach w przebraniu Świętego Mikołaja.
Zróbmy zgrabne kółko i wróćmy na chwilę do antropologii rzeczy. Zgodnie z jej teoriami, przedmioty codziennego użytku inkarnują w swej formie i funkcji, czyli właściwie reinkarnują. To właśnie koło wcieleń, o którym wspomniałam na początku – zawsze pojawia się nowsze, udoskonalone wcielenie rzeczy, często bardzo odległe od oryginału. Poczciwa wata nadal spoczywa w szafkach części z nas, ale wiele jej zastosowań przejęły inne przedmioty: płatki kosmetyczne, chusteczki nawilżane, uszczelki gumowe, sztuczne ozdoby, silikon, folia, tanie wypychacze do pluszowych zabawek i poduszek, i inne. Koniec gospodarki niedoboru położył kres twórczemu podejściu do wykorzystywania wszechstronnych możliwości materiałów, tworzyw i gotowych produktów. Rzeczy, które obecnie kupujemy, mają zazwyczaj tylko jedną funkcję i jedno zastosowanie, często krótkotrwałe.
Bardzo ciekawie wpisuje się zresztą w ten kontekst brytyjskie określenie cotton wool generation, czyli „pokolenie z waty”, używane do opisu dzieci i nastolatków, nad którymi opiekunowie roztaczają zbyt szeroki parasol ochronny. W takiej interpretacji wata, która w naszej części Europy jest godnym zaufania, niezbędnym przedmiotem o wielkiej wszechstronności, staje się delikatnym, słabym i nazbyt plastycznym kawałkiem puchu. Raz zatem jest nieodzownie potrzebna, ratuje życie, nerki i korzonki, innym razem jej delikatność uznana zostaje za minus – jak choćby w potocznym wyrażeniu „mieć nogi jak z waty”.
Mocna czy delikatna, modna czy przestarzała, wata jest częścią polskiej kultury i codzienności w stopniu, z którego nawet czasem nie zdajemy sobie sprawy. Właśnie doholowała do dorosłości kolejne pokolenie chorujących na dziecięce zapalenie ucha, wybebeszających misie albo ciągnących za przyprawioną brodę Mikołaja podczas przedszkolnej wigilii.