Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Długi nos Marcina Świetlickiego

Recenzje /

– Co tam, Panie, u Świetlickiego? – A w porządku, zamieszkał sam, na Kazimierzu, coś jakby się zakochał, coś jakby wydoroślał. – Fiu, fiu, czyli zebrał się do kupy? – Przeciwnie: rozwarstwił, pokomplikował. Zacznijmy od tego, o którego Świetlickiego Pan pyta? – Czyli jednak po staremu? – Po staremu.

Po tych słowach, rozmówcy, powołani do wątłej egzystencji na potrzeby niniejszej recenzji, zahaczyliby upalnym sierpniowym popołudniem o Mały Rynek. Wobec nieobecności Mistrza, swe kroki skierowaliby kolejno do Zwisu, Dymu, Ambasady Śledzia, lecz i tam nie byłoby po nim śladu. Dopiero na Meiselsa dostrzegliby zgrubiałą i posiwiałą postać, która – tylko dla podtrzymania legendy – zamawia wódkę i z satysfakcją czmycha przed skwarem do zacisznego domostwa, gdzie czeka już Ona. Jedynie podwójny stock – szok! Nie do końca, gdyż przy stoliku barowym zostaje, by sączyć bolesny alkohol, niewyraźny sobowtór skonfliktowany ze swoim pierwowzorem, obdarzony nadnaturalnie długim nosem. I tego nosa się trzymajmy, myśląc o Jeden – najnowszym tomie poetyckim Marcina Świetlickiego.

Z grubsza: trwa sielanka. Dyżurny, jesienno-zimowy krajobraz poezji autora (nomen omen) Zimnych krajów zostaje przełamany tchnieniem wiosny i żarem lata. Pomostem, po którym czytelnik przechodzi suchą stopą, jest otwierający tom wiersz pt. Przedwiośnie. Nawet teraz, gdy śniegi ustępują i słońce rozrzedza tafle lodu, tematyzacji ulega tu przede wszystkim prefiks – wiosna niknie przygnieciona ciężarem olbrzyma (zimy, śmierci) i choć z dnia na dzień jego siły wątleją – szklanka jest do połowy pusta. Po tym osobistym wyznaniu zwątpienia głos mówiący zostaje wprzęgnięty w rytualny paradygmat: Zima minie, wiosna przyjdzie, / ukochana. / Śniegi spłyną, lody zginą. / Wyjdzie trup z bałwana. // To, co skryte kiedyś było, / ujawnione wnet zostanie. / Wiosna przyjdzie. O, jak miło. / Trup w bałwanie! (Niespodzianka, s. 6) – wybrzmiewa na melodię pieśni chóru z Mickiewiczowskich Dziadów. Na porządku prywatnym, codziennym, nadbudowany zostaje porządek obrzędowy, zakorzeniony w metafizyce ludowo-pogańskiej, choć – podobnie jak w romantyzmie – skierowany w stronę judeochrześcijańskiego Boga (zaskakuje ilość wierszy dotykających tej sprawy bezpośrednio!). Uczestniczymy więc w misterium, w ramach którego do głosu dochodzą zgromadzeni i mistrz ceremonii, śmiertelnicy i postaci o niejednoznacznym statusie ontologicznym, poszczególne figury tekstowe (bohater, podmiot wierszy, autor wewnętrzny, fingowany autor zewnętrzny), a chwilami sam Bóg. Sytuacja ta wcale nie jest ewidentna, staram się jedynie scharakteryzować strumień głosu, który wydobywa się z poszczególnych strof wierszy. Choć to polifonia, wszystkich mówiących cechuje magiczna orientacja języka. Tak tłumaczę rzucającą się w oczy nadaktywność Świetlickiego w zakresie gier językowych (Pogrzeby żywią żywych, żywych ożywiają, / ziemia nieżyzna rozsuwa się wolnoZnów biało, s. 9; Mrózgocze. Mrózgoczyste mrózgi / i mrózgające mrózgliwe mrózgliszcza. / […] po wszystkim pełznie mrózglistaChory chłopiec, s. 13; Pismo jakby nie moje i niemeStary poeta, s. 20), które niejako zaklinają rzeczywistość, wskazują na zapisaną w brzmieniu słów tajemną relację między desygnatami.

W obrębie wspomnianego misterium rozgrywa się akcja (kategorii tej używam świadomie) zbioru. Dla wszystkiego, co się tu wydarza, nieodzownym tłem jest cała twórczość poety – z tego też względu sytuacja, w której Jeden następuje bezpośrednio po zbiorowej edycji Wierszy i Powieści Świetlickiego, jest niezwykle korzystna. Wiele nowych wierszy – jak na autora piątej już wersji Polski przystało – odsyła w całości lub poszczególnymi fragmentami do dawnych utworów (poetyckich i prozatorskich). Nowością są natomiast jawne odwrócenia/zaprzeczenia fundamentalnych dla Świetlickiego tematów: OPUSZCZAM GOTHAM / Z KOBIETĄ KOTEM! / i niech to miasto sczeźnie! / tak wiele dałem, / aby przetrwało, / teraz już mi się nie chce (Gotham, s. 38) – za deklaracją, nawiązującą do słynnego Oplutego, idą konkrety. Bohater zmienia swoje położenie w przestrzeni miejskiej, jego dni wypełnione są / podróżami do centrum i wracaniem do / niecentrum […] (Flanerstwo, s. 80), co więcej – sam dla siebie przestaje być centrum wszechświata, o co wielokrotnie padały pod jego adresem zarzuty (Kochać się – to oznacza siebie kochać, więc / kochać należy bez się, kochać to coś w tobie, / co nie jest się, się nie ma, jeśli kochać, wiesz?Nie się, s. 30). Jakby tego było mało, tematem numer jeden staje się kobieta – wcale nieuprzedmiotowiona, wcale niebędąca nieokiełznaną siłą biologiczną, ale stanowiąca zapowiedź domu, spokojnej przyszłości, do której bohater wreszcie dojrzał. Opisowi tak pojmowanej kobiecości poświęcona jest znaczna część wierszy (Wyjechała, lecz wróci i niech wraca ciągle, / niech ciągle powracają jej popołudniowe, / poranne i wieczorne obyczaje, znowu / mam życie, ona mi je robiO., s. 57) – w kobiecie właśnie odnajduje się sens, kobieta motywuje do przemian, wymaga określonych postaw, przyciąga jak magnes do domu, który stworzyła. I da się: No i normalnie znajduję kobietę. / No i normalnie radzę sobie. / Spokojnie. / Moja płciowość / określiła się. / A nad tym wszystkim stoi / Pan Bóg (Pan Bóg (Piosenka dla Mazzolla), s. 71), a wszechobecny dotąd lęk przemienia się w tytułowy dla jednego z wierszy „nielęk”. To piękne momenty i strofy, jakich u Świetlickiego jeszcze nie było, wytrwali czytelnicy i „przeżywacze” jego wcześniejszych utworów z pewnością podekscytują się – jak rodzice na wieść o pierwszej sympatii swojego dziecka – lub odetchną – jak znajomi wobec zakończonej sukcesem terapii przyjaciela: Patrzę na tego człowieka nieczule. / Opuściłem go, całkiem się tego człowieka wyparłem. / Siedzę na krześle naprzeciwko niego. / Nie jest mną. Jest zaledwie przegranym kochankiem. // A ja jestem dorosły […] (Nieczule, s. 48). W oparciu o te nowości łatwo okrzyknąć Jeden tomem przełomowym i użyć kolorowej okładki jako dowodu na przemianę Świetlickiego w człowieka spełnionego i optymistycznego. Taki ferment pojawił się zresztą w reakcji na wydawnictwo, ja jednak – uchwycona długiego, drewnianego nosa – wciągnąć mu się nie daję.

To nie może być takie proste w przypadku autora, który o klarownych sprawach mówi w sposób nieskończenie pokomplikowany, czego jedynie syntaktyczną egzemplifikacją może być pogróżka: Jeśli nie przestaniesz / przesyłać suchych mejli, jeśli nie przestaniesz / nie istnieć, obiecuję, nie dotrę na pogrzeb (Suche mejle, s. 8). Skoro ostatecznie logiczna wypowiedź zyskuje tak zawoalowaną formę, z największą podejrzliwością należy podchodzić do wszelkich zapewnień głosu mówiącego. Słusznie – z każdym słowem rośnie mu coraz dłuższy nos. Figura „upiornego Pinokia”, za pomocą której Świetlicki podbija wymowny dla jego twórczości motyw zdeterminowanego zewnętrznie Kaja z baśni o Królowej Śniegu, stanowi upostaciowiony wyraz ironii poety – gorzkiej tym bardziej, im wyższa jest stawka prawdy. Wizję odnalezionego szczęścia mącą wtręty: Wolałbym sam decydować, kiedy mówię nie. / Ale to nie decyduje. Ono, nie, nie mówi / do mnie i za mnie. / To nie kłamie (Nie nie, s. 43); Konfesje / są prawdziwe, o ile są kłamstwem (Po bandzie, s. 74); czy: tyle zamieszania / o drobny przekręt (Flanerstwo, s. 80) jako puenta wiersza o przemianie. Oto głos mówiący sam przedstawia się jako Pinokio z długim nosem, wymierzonym prosto / w wiatraki (Swoja bajka, s. 66) i wraz z końcem misterium – w przedostatnim wierszu – wraca do punktu wyjścia: I to nie ty zniknęłaś. To zgubiłem się ja. / Nie bądź zarozumiała. / Nadeszła zima. / Szybko się ukrywam / wewnątrz bałwana (I Marcinowi dobranoc, s. 91).

Im większa strata, tym trudniej jest się po niej pozbierać. Właśnie dlatego, że Jeden zawiera największy spośród wszystkich tomów Świetlickiego ładunek optymizmu i nadziei, jest paradoksalnie najbardziej smutną w wymowie propozycją pisarza. I jedną z najciekawszych! Upiór, którego pochód mogliśmy obserwować na przestrzeni ostatnich lat, zapędził się w nieznane sobie rewiry, jakby się w nich nawet odnalazł i zadomowił. Pod wieloma warunkami – w przestrzeni magicznej, rytualnej; bazując na słodkiej ułudzie, ale jednak udało się doświadczyć tego, czego podmiotowi tej poezji nie może zaoferować rzeczywistość. Trup schowany w śnieżnym chochole. Byle do kolejnej, fingowanej opowieścią Pinokia, wiosny!

—–

Marcin Świetlicki

Jeden

Wydawnictwo emg, 2013

Liczba stron: 96

Malwina Mus-Frosik

(ur. 1987) – doktor literaturoznawstwa związana z Wydziałem Polonistyki UJ. Zainteresowana związkami literatury z popkulturą – bada działalność Marcina Świetlickiego, chętnie zajmuje się krytyką literacką, okazjonalnie także muzyczną.