Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Diabeł tkwi w szczegółach („Diabeł: Inkarnacja”)

Recenzje /

Kto by pomyślał, że właśnie teraz w królestwie fantastyki i science fiction nadejdzie renesans filmów grozy. Podczas gdy posthorrory zdobywają laury na festiwalach, Diederik van Rooijen tworzy produkcję opartą na klasycznym pomyśle. Diabeł: Inkarnacja nie dorównuje jednak poziomem Egzorcyście czy nawet mniej efektownym Egzorcyzmom Emily Rose.

Megan Reed (w tej roli znana ze Słodkich kłamstewek Shay Mitchell) po przeżytej traumie postanawia zmienić swoje życie. W trakcie intensywnej walki z nałogiem trafia do pracy w kostnicy, gdzie czekają na nią ekstremalne wrażenia.

Kiedy w latach siedemdziesiątych w kinach pojawił się Egzorcysta, widzowie masowo cierpieli na bezsenność. William Friedkin zmanipulował widzów nowatorskim w tamtych czasach wątkiem opętania, który godził w religijne autorytety. Ciąg zjawisk paranormalnych skondensowanych w filmowej fabule zapoczątkował rewolucję gatunkową horroru. Publiczność zapragnęła bać się coraz częściej i coraz bardziej, jednocześnie tematem egzorcyzmów zainteresowali się inni twórcy. Na tle dzieł zbudowanych w podobnej konwencji Diabeł: Inkarnacja wygląda jak resztki po produkcjach „wielkich tego gatunku”. Jeśli jednak spojrzymy na niego z drugiej strony, zobaczymy swoisty pastisz, prowadzący z nimi błazeńską polemikę. Czy Diabeł: Inkarnacja zostanie Don Kichotem kina grozy?

Reżyser wykorzystuje oszczędne środki wyrazu, dzięki czemu skupia uwagę widza na psychologii bohaterów. Z pozoru sztampowe postaci w prześmiewczy sposób ukazują paletę ludzkich zachowań. Działają według pewnych schematów, służąc przy tym za alegorię konkretnych cech charakteru. W ich postępowaniu tkwi jednak ukryta groteska, którą dostrzegą tylko amatorzy czytania między wierszami. Van Rooijen wkłada w usta aktorów poważne dialogi, w rzeczywistości próbując rozbawić odbiorcę zero-jedynkowym myśleniem. Na początku ten fabularny dydaktyzm irytuje, ale już po kilkunastu minutach wiemy, że filmu nie można traktować dosłownie. To, co przynosiło pożądane efekty w XVI wieku, dziś miejscami wywołuje zażenowanie.

Diabeł: Inkarnacja stanowi także parodię produkcji o nocnych marach i szkaradach. Trup Hannah Grace, zamiast budzić grozę kojarzy się ze zgrzybiałą, powywijaną gąsienicę. Megan Reed z kolei sprawia wrażenie zagubionej dziewczynki, która nie ucieka z krzykiem na widok krwawej zmory, tylko z własnej woli naraża się na niebezpieczeństwo. Naiwność bohaterów sprawia, że wątpimy w umiejętności scenarzysty. W najbardziej groteskowych momentach twórcy mogliby wstawić sitcomowy śmiech z puszki. Widzowie nie płaczą jednak ze śmiechu, bo… nie wypada. Apogeum absurdu stanowi zaś przerysowane zakończenie, przywodzące na myśl happy end z bajki dla dzieci.

O „dwoistości natury” tego dzieła można mówić wiele, ale czy na pewno warto ją analizować? W Diable: Inkarnacji co prawda tkwi jeszcze zalążek upiornej rozrywki, ale nie zadziała on na miłośników horrorów, którzy niejedną realizację tego gatunku już widzieli. Lepiej włączyć dobrą klasykę horroru, zgasić światło i przygryzać wargi ze strachu w domowych pieleszach. Nawet ciemne mieszkanie niepokoi bardziej niż dzieło van Rooijena.