Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czytając „Życie Adelki”

Recenzje /

Macie czasem tak, że raz powiecie przykładowej sąsiadce „dzień dobry” i potem to już trzeba jej to „dzień dobry” za każdym razem powtarzać, nawet jak jest się trochę za daleko, żeby mogła to usłyszeć, i nawet jak się totalnie nie ma na to sił? Ja tak czasem mam. I tak też miałam z tą książką.

Już sam tytuł, czyli: Życie Adelki, w połączeniu z widocznym na pierwszy rzut oka materiałem archiwalno-zdjęciowym wymusza (na mnie) wydobycie (z siebie) powitalnej uprzejmości. Bo skoro ktoś postanowił swoje życie dla mnie opisać i podał mi je w przystępnej formie woluminu, to należałoby odnieść się do tego cudzego życia z pewną delikatnością – jak człowiek do człowieka.

Ale sekundę później czuję się już w tę empatię względem cudzego życia totalnie wmanewrowana. Nie mam wcale energii ani ochoty wychylać się ze swoim „dzień dobry” i wysyłać pozytywnych wibracji w stronę cudzego ego. Wolałabym raczej stać tak bardziej z boku. I w końcu sobie na to pozwalam, bo jednak jestem bardziej sobą niż innymi ludźmi i mam wobec siebie obowiązki swoje – są one tym większe, im silniej się do siebie poczuwam. Na wstępie jestem więc nieco urażona i ostatecznie postanawiam ignorować prywatny charakter książki. I bardzo polecam właśnie tę propozycję podania sobie lektury Życia Adelki, bo w ten sposób można ją sobie dać całkiem nieźle. Ale po kolei:

Życie Adelki to zbiór przeróżnych krótkich historii, które wyróżnia silna perspektywa narratora. Często przedstawia się on nam jako sama Adelka, przepuszczając rzeczywistość przez autorskie „ja”, a nawet niekiedy przypatrując się sobie „z zewnątrz”:

Natomiast w sytuacji, gdy naprawdę bardzo się z czegoś cieszę, gdy ktoś mi sprawił ogromną radość i coś mi się bardzo podoba, i myślę, że mogłabym mówić nawet o zachwycie, a mówię o nim rzadko, staram się nigdy, przenigdy, nie uśmiechać. Możecie już sobie wyobrazić, że dawanie mi prezentów to sama przyjemność. Mówię: „Dziękuję”. Właściwie nie wiadomo, czy mi się prezent podoba, czy nie. Czasem, zachęcona do opowieści o swoim życiu wewnętrznym, mogę dodać, że bardzo mi się podoba. Należy wtedy uwierzyć mi na słowo i żyć w przekonaniu, że moje serce mocniej zabiło. Że zapłonęło. Że płonie do dziś.

Wyraźna jest w tym sposobie opowiadania pewna „autoczułość” narratora, który sam ze sobą obchodzi się bardzo delikatnie. Czytać Życie Adelki to trochę jakby patrzeć, jak ktoś sam siebie głaszcze po głowie i uspokaja, a czasem nawet opowiada sobie żarty. I ta formuła może być dla części czytelników miła, dla innych totalnie nieznośna. Pojawia się bowiem pytanie, czy jest to całkiem sympatyczny przykład soft terapii, która może służyć i czytelnikowi, czy może to jednak cokolwiek atencyjne romantyzowanie własnych fobii? I trudno na nie odpowiedzieć, bo zdarzają się tu i fragmenty wyciszone, ale przeraźliwie prawdziwe:

Czas, kiedy mnie gryzła, był bardzo trudny do zniesienia. Mało spałam, a jak spałam, to snem niespokojnym i płytkim. Nie otrzymywałam żadnego wsparcia, bo nikt nie wierzył, że Tekla się tak zachowuje, a nawet jak uwierzył, to uważał, że po prostu coś źle robię i łatwo to zmienić. Nikt też nie chciał słuchać o psie, bo nie brzmi to jak prawdziwy problem. Skoro ludzie nie rozumieją depresji i uważają na przykład, że można ją pokonać silną wolą, to możecie sobie wyobrazić, co myślą o chorobie psychicznej szczeniaka.

Jak i zdarzają się też całkiem ciekawe momenty, które jednak zostają zagadane potokiem słów i zdecydowanie przeżartowane:

Jako człowiek świadomy swoich czynów (przebicie się do Śródmieścia), postanowiłam podjąć adekwatne kroki mające na celu zwiększenie odporności na zawiłe i skomplikowane relacje międzyludzkie. Kupiłam sobie poradnik „Jak otwierać drzwi z uśmiechem, a potem się nie telepać i nie rozglądać nerwowo?” z przeceny z dodatkiem „Zapytaj po prostu, czy chcą coś do picia!”, bo wiem, że każdą wielką przygodę zaczyna się od zostania w domu i przeczytania odpowiednich informacji na wybrany temat, a potem przemyślenia sobie wszystkiego dokładnie co najmniej dwa razy.

Ale niech rzuci kamieniem ten, kto czasami nie przeciąga żartu odrobinę za długo. Tutaj zresztą zaczyna się grubszy temat, bo ogromna część opowieści z Życia Adelki mogłaby kończyć się (zaanonsowanym zresztą w pierwszym akapicie): „TEŻ TAK MACIE?”. Bo są to często historie uniwersalne, przedstawiające powszechne i powtarzalne sytuacje, które mimo wszystko przyjmujemy z przekonaniem, że jest w nich jakiś potencjał anegdotyczny:

Ratując małego kotka przed wylaniem na siebie gorącej herbaty, zrzuciłam z kolan laptopa i uderzyłam się w stopę. Chciałam powiedzieć, że: każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo.

Możliwe, że właśnie w takich momentach tekstowych ktoś rzuca mi okruszek, by zwabić mnie na krętą ścieżkę porozumienia z osobą mówiącą. Może ten ktoś macha mi przed oczami balonikiem na druciku, bym z osobą mówiącą raczej empatyzowała. Może ma się tu wytworzyć jakaś koalicja. Może kieruje tym wszystkim ta sama zasada, co przy dobrowolnych zrzeszeniach ludzi afirmujących odkrycie i ubranie w słowa pewnych „stanów rzeczy”, jak na przykład: „Nie mogę, kot na mnie leży”, „Ten moment, kiedy koń wychodzi na zdjęciu lepiej ode mnie” czy „Przeczytałem dziś całego fejsbuka, moje życie nie ma już sensu”. Ale nawet jeśli faktycznie tak by było, to w sumie nie miałabym nic przeciwko. Bo takie codzienne objawienia, nawet banalne, mają w sobie pierwiastek magiczny – przynoszą przyjemne poczucie konkretyzacji rzeczywistości, każą wrócić rzeczom na właściwe im miejsca i pozwalają nam myśleć, że puenta należy do nas.

Równolegle prowadzony jest drugi tryb opowiadania, w którym narrator swobodnie konfabuluje na temat zasad działania świata. Przy pomocy absurdu burzona jest logika znanej nam rzeczywistości, a w jej miejsce powstają nowe mikrokosmosy, które mają działać na prawach metafory. Realizm miesza się wtedy z fantastyką, układając się w wesoło-smutną bajkę dla dorosłych:

Kiedyś przełączając kanały w telewizji, trafiłam na program, do którego przychodzili ludzie ze swoimi instrumentami, grali, śpiewali albo tańczyli, były to gwiazdy, bodajże, dziennikarstwa. W jury zasiadały dwie małpy, pies oraz, jak się później okazało, bardzo surowy w ocenach delfin. I po każdym występie, a czasem już w czasie występu, jurorzy naciskali zielony („tak”) albo czerwony przycisk („nie”). Wygrywał ten, kto miał naprawdę dużo szczęścia. Na przykład Andrzej Mroczek dostał od małpy czterdzieści osiem „nie”.

– Nie przejmuję się jednak tym wynikiem i będę dalej śpiewał – powiedział później w wywiadzie.

Ale moje osobiste wyróżnienie zdobywają jeszcze inne fragmenty – te, gdzie rzeczywistość rozbijana jest na wiele małych elementów, a narrator przygląda się każdemu z nich z osobna. To trochę powrót do dziecięcego widzenia świata, a trochę spełnienie kompulsywnej potrzeby porządkowania chaosu życia. Przebija z tych fragmentów spokój, a może nawet pewien optymizm, na przekór temu, że przecież nie-ma-się-z-czego-cieszyć. I to są na pewno te momenty, dla których warto zajrzeć do Życia Adelki:

Jeśli nade mną jest deszczowa chmura, to moknę, w ogóle się nad tym nie zastanawiam, nie planuję tego. Potem bez mojej zgody jest mi zimno. Ale to nie wszystko. Naskórek wymienia się sam, włosy same rosną, ostatnio sama twarz mi się opaliła, nic z tym nie robiłam. To dzieje się poza mną, nikt ze mną tu niczego nie ustala. Z głowy nie wystaje mi żadna myśl, jak dobrze, że głowa nad tym panuje. Nie wiem, z nogi nie wystaje mi żebro; ja tego przecież nie wymyśliłam. Czasem podejmuję tylko jakieś małe decyzje typu: rusz nogą albo powiedz coś. Pomyśl o tym, a nie o tamtym – zwykle nie działa, nie umiem. Ale to, co ważne, to nie ja. Bardzo podziwiam pracę jelit i pracę żołądka, sama bym sobie z tym nie poradziła, nie sądzę, bym mogła się tego nauczyć.

Adelajda Truścińska

Życie Adelki

Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2018

Liczba stron: 168

Agnieszka Staszczak

(ur. 1988) – absolwentka komparatystyki UJ. Interesuje się nową prozą polską i odzieżą sportową.