Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czytając „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” Kuby Wojtaszczyka

Recenzje /

Książka Kuby Wojtaszczyka silnie przyciągała mnie tytułem i równie mocno odpychała blurbem Jakuba Żulczyka. Bo o ile w zdaniu „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” jest rozkosznie paradoksalna lekkość, o tyle zwrot „piekło hipsterstwa” wróżył naprawdę ciężkostrawny kawałek lektury. W końcu mamy rok 2016 i wydawałoby się, że bełkotliwym określeniem „hipster” posługują się już wyłącznie telewizje śniadaniowe. I zarówno moje nadzieje, jak i obawy potwierdziły się.

Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć to historia czwórki lokatorów dzielących mieszkanie w Poznaniu i ich problemów skupionych raczej na „tu i teraz u mnie” niż na „dokąd zmierzamy jako ludzkość tak generalnie”. Jest jeden dziwak z arystokratycznymi urojeniami, jedna humanistka-doktorantka i jedna gejowska para – rzeźbiarz oraz właściciel kwiaciarni. Mamy więc towarzystwo mieszane, którego członkom z łatwością można przypisać stereotypowe cechy. I tak też niestety się dzieje.

Bohaterowie są na tyle jednoznaczni, że można ich określić jako parodię samych siebie – dodatkowo traktowani przez samego autora ironicznie stają się dla czytelnika nie tylko płytcy, ale i nieautentyczni. Nawet ich cierpienie nie jest już groteskowe, a zwyczajnie śmieszne. Chwilę wytchnienia daje najciekawiej chyba rozpisana postać Witolda – właściciela mieszkania, uważającego się za potomka angielskiej arystokracji. Świat jego urojeń daje autorowi szansę na posłużenie się językiem nieprzesiąkniętym sztampą nagłówków prasowych i rozmów zasłyszanych w studenckich knajpach. Wojtaszczyk kreuje wtedy świat barwny i pełen „dziania się” zamiast podsuwać przed oczy czytelnika opatrzony kadr. Zdarzają się wówczas momenty świetne, w których wyczuwa się Gombrowiczowskie fascynacje i obsesje. Jak chociażby fragment, w którym przekroczenie konwenansu sprawia, że bohater zaczyna odczuwać obecność kucharki tak intensywnie, że aż określa jej siedzenie obok jako „wylewanie się z siedziska”: Katarzyna nie odpowiada, tylko zasiada w fotelu. Jest jej pełno, wylewa się z siedziska, pomimo, że nie jest ani za chuda, ani tym bardziej za puszysta. Zaczyna drażnić go spoufalanie; jego własne, ale głównie jej bezmyślne przekraczanie granic.

Szkoda, że ten ogromny potencjał nie został do końca wykorzystany. Pozostali bohaterowie nie odnoszą się do Witolda inaczej niż jak do dziwaka, co nie daje szans na realne interakcje między nimi. Zabrakło mi typowej między innymi dla wspomnianego już Gombrowicza zagrywki – wprowadzenia filozoficznego porządku, wobec którego wszyscy będą musieli okazać się posłuszni. Niecierpliwie czekałam, aż jedna z postaci nagle zacznie ustalać zasady gry, zorganizuje działania wszystkich bohaterów. Czekałam, aż objawi mi się prawda większa niż „sceptyczna diagnoza młodego pokolenia”, bardziej spektakularna niż „Porozumienie/empatia nie istnieje” i mniej oczywista niż „Jest ciężko”. W konsekwencji – rzeczywistość w powieści, jak słusznie zauważył Żulczyk, przeraża pustką. Nie jest to jednak pustka, nad którą chcemy zapłakać. Nie ma w niej niczego prawdziwego, a więc przejmującego. Obserwujemy papierowych bohaterów zmagających się z wyświechtanymi problemami. I nawet jeśli te problemy są nam bliskie i aktualne, to od jakiegoś czasu ćwiczymy wobec nich pozycję dystansu.

Stawia to przed Wojtaszczykiem wyzwanie uwiedzenia czytelnika na inne, może bardziej wyrafinowane sposoby. I taką próbę autor podejmuje – ciekawy koncepcyjnie jest język powieści. Wydaje się, że w książce celowo powtarzają się wielokrotnie przeżute już frazesy, monotonnie pobrzmiewają stwierdzenia z „Wielkiej księgi gotowych opinii dla wybranych grup społecznych”. Niestety nic poza ich wyliczeniem się nie zdarza. Podobnie dzieje się ze scenkami rodzajowymi, będacymi niemal fotograficznym kadrem z (wielko)miejskiego życia. Są na tyle oczywiste, że trudno znaleźć w oglądaniu ich przyjemność. Nie opuszczało mnie wrażenie, że nawet „widz masowy” już dawno zdążył te obrazki zobaczyć i przetrawić. Aktywistki walczące z umowami śmieciowymi staną się w powieści współczesnymi hipiskami w koszulkach z napisem „Peace”, niespełnieni artyści będą szukać coraz bardziej absurdalnych i brutalnych środków wyrazu, a protest młodych ludzi zamieni się w wydarzenie towarzyskie, na którym warto się pokazać. Jakie życie, taka proza. Nie dziwi nic. Niestety czasem pobrzmiewał mi w tym jakiś fałsz. Pokazują go wyraźnie niektóre wypowiedzi bohaterów: A tak to syf, kiła i mogiła jak mawiają studenci albo Dzienx Bronx za darmowe chwasty. Osobiście nie poznałam nikogo, kto tak mówi.

Jednak tym, co czasami czyniło lekturę nieznośną, jest pokazywanie rzeczywistości w sposób drobiazgowy i powierzchowny jednocześnie – skupienie autora na banałach skazuje nas na wyliczenia produktów spożywczych na stołach bohaterów albo opisy codziennych czynności jakby wyjęte z powieści Musierowicz. Jest w tym chyba jakaś wiara w charakterystykę postaci przez przedmioty, które jednak okazują się generyczne – same pozbawione głębszego znaczenia, tracą moc wyrażania bohaterów.

Mam nadzieję, że w kolejnej książce Wojtaszczyk zrezygnuje z dosłowności przedstawianego świata na rzecz tworzenia światów własnych, bo to wychodzi mu dużo lepiej.

 

Kuba Wojtaszczyk

Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć

Wydawnictwo Akurat, 2016

Liczba stron: 304

Agnieszka Staszczak

(ur. 1988) – absolwentka komparatystyki UJ. Interesuje się nową prozą polską i odzieżą sportową.