Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czy trap „dziadzieje”?

Recenzje /


Najgorętszym rapowym albumem ostatnich dni jest oczywiście Whole Lotta Red Playboia Cartiego. Najnowsza płyta wschodzącej gwiazdy trapu zameldowała się na serwisach streamingowych w okresie świątecznym i dla niektórych słuchaczy okazała się wymarzonym gwiazdkowym prezentem. Następca projektu Die Lit nie spotkał się jednak z powszechnym uznaniem. Już kilkanaście godzin po premierze internet został zalany falą skrajnych opinii obejmujących zarówno zachwyty, jak i wyrażane bezpośrednio rozczarowanie

Kontrowersje wywołane przez najnowsze piosenki reprezentanta Atlanty są związane z ich eksperymentalnym zacięciem. Carter tym razem postanowił porzucić definiujący jego poprzednie dokonania ambient-rap. Całkowicie znudził się ekscentryczną, ale jednak przystępną kombinacją transowych podkładów i rytmicznego mamrotu. Premierowe dwadzieścia cztery kompozycje charakteryzują się znacznie bardziej chropowatym brzmieniem, przywołującym na myśl na przykład Yeezusa. Surowa stylistyka to wynik rockowych inspiracji młodego MC. Całemu przedsięwzięciu patronuje bowiem metalowa „estetyka szoku” oraz punkowa niechlujność. Nic dziwnego, że nie każdy odbiorca uznał spotkanie z Whole Lotta Red za przyjemne. 

Całkiem możliwe, że ten wywołujący płomienne dyskusje krążek wpłynie na obraz gatunku w 2021 roku. Jeśli „punk-hop” Cartiego dalej będzie prowokował mocne reakcje, to pojawienie się zainspirowanej nim nowej fali rapu pozostanie tylko kwestią czasu. Należy jednak zadać sobie pytanie, czy świąteczny prezent od Cartera rzeczywiście jest tak nietuzinkowym dziełem, za jakie niektórzy go uważają. 

W końcu ową mityczną oryginalność albumu określają przede wszystkim wspomniane wcześniej nawiązania do gitarowego kanonu. $ir Cartier kreuje więc swoją własną definicję eksperymentalnej muzyki – polegającej na popkulturowej archeologii, a nie na eksplorowaniu nieznanych lądów.  Uczeń ASAP Rocky’ego odgrzebuje przestarzałe rockowo-metalowe rekwizyty i dla niepoznaki ozdabia je nowoczesną, trapową scenografią. Perspektywa ukształtowania się podgatunku zainspirowanego tym dźwiękowym krajobrazem oznaczałaby więc absolutne „zdziadzienie” hip-hopu. Długofalowy sukces „czerwonego albumu” moglibyśmy odczytać jako klęskę całego nurtu, który postanowił zjeść swój ogon i poświęcić się odtwarzaniu zakurzonych trendów. 

Banalność obsesji Cartera na punkcie rockowych archiwaliów uwydatnia na przykład promująca krążek linia odzieżowa. Bluzy i koszulki z odwróconymi krzyżami wmawiają młodej publiczności, że anachroniczne innowacje wciąż są podniecające. Pseudookultystyczne slogany oraz loga być może kiedyś oburzały przedstawicieli klasy średniej, ale dziś mają już jedynie wartość muzealną. Obecnie pożyczona od ikon sceny metalowej ikonografia nie wystraszy ani mass mediów, ani mamy przy obiedzie. Można ją jedynie sprowadzić do roli mało istotnego mema. Playboi Carti prowokuje więc na pół gwizdka. Popisuje się niezbyt wybrednym recyklingiem idei, przez co przegrywa na aż dwóch polach – nie wprowadza powiewu świeżości do uprawianej przez niego sztuki oraz nie stymuluje aktywnego, społecznego dyskursu. 

Filozofię dość miałkiego pastiszu kontynuuje również projekt okładki. Czarno-biały wizerunek artysty skropiony wyrazistą czerwienią nawiązuje do oprawy wizualnej kultowego fanzine’u „Slash” (wydawany pod koniec lat siedemdziesiątych magazyn hołdował punkowej scenie Los Angeles i ideałom doktryny Do-It-Yourself). Aluzja do prasowego symbolu nonkonformizmu wydaje się nieświadomie ironiczna. Playboi Carti odwołuje się przecież do czasopisma propagującego walkę ze status quo, samemu jednocześnie celebrując przeterminowane emblematy. 

Punkrockowi historycy wiedzą też, że legendarny periodyk w pewnym momencie przeobraził się w istotną wytwórnię płytową, która zbudowała kariery takich kapel jak np. Misfits. Kto wie, może Carti również po cichu marzy o równie ambitnym projekcie? Jedno jest pewne – jego hipotetyczne Slash Records 2.0 raczej nie miałoby mocy pozwalającej na wyznaczanie nowych trendów. Z większym prawdopodobieństwem: byłby to label skupiający zgredziałych archiwistów zakamuflowanych w ciałach wytatuowanych dwudziestokilkulatków. 

Brzmienie albumu jest jeszcze mniej pociągające niż towarzyszące mu marketingowe koncepcje. Mniej więcej połowę krążka okupują trapowe ilustracje hasła Trzy Akordy i Prawda”, które usilnie pragną ożywić barbarzyńską, ramonesowską energię. Od czasu do czasu punkopodobną sekwencję kompozycji przerywają jednak fragmenty odwołujące się do trapowych hymnów z Die Lit oraz pierwszych mixtape’ów Cartiego. Nie dość, że Carter próbuje sprzedać nam niezbyt odkrywczy remake, to na dodatek nie ma w sobie dość entuzjazmu, by konsekwentnie trzymać się własnej wizji. Dlaczego więc mamy wierzyć w wartość idei, skoro nie wierzy w nią sam twórca?

Whole Lotta Red bardzo zręcznie ubiera przebrzmiałe motywy w postępowy kostium. Wywołuje tym samym powierzchowne, lecz efektowne kontrowersje, krok po kroku umacniające jego reputację. Jeden z najgłośniejszych tegorocznych hip-hopowych albumów wcale nie zwiastuje jednak nowej epoki rapowego urodzaju. Zapowiada raczej początek końca gatunku, który dotarł do ściany i jest skazany na spoglądanie w popkulturową przeszłość.

Playboi Carti

Whole Lotta Red

AWGE/Interscope

Łukasz Krajnik

(ur. 1992) – dziennikarz, wykładowca, konsument popkultury. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.