Czy science fiction ma jeszcze przyszłość? [LEM: REWIZYTA]
Autor
Rafał SowińskiIlustracja
Ewelina RynkiewiczPodczas rozmów o przyszłości postać Stanisława Lema jest jak as z rękawa. W praktyce często wykorzystuje się ją jako symbol nawet nie tyle idei postępu, co innowacji. Do „postępu”, we współczesnym społecznym klimacie, podchodzi się z dużą rezerwą, jakby to słowo było wyłącznie socrealistycznym zaklęciem. „Innowacja” brzmi zdecydowanie bardziej gładko – elegancko i wolnorynkowo. Futurologiczna przenikliwość Lema nierzadko zostaje sprowadzona do umiejętności przewidzenia właśnie innowacji, konkretnych rozwiązań technicznych, by nie powiedzieć: gadżetów – jak chociażby słynnych „czytników e-booków” opisanych w Powrocie z gwiazd.
Jednocześnie nie mogę pozbyć się wrażenia, że spuścizna Stanisława Lema jest spłycana również poprzez proces destylacji do formy pozbawionych kontekstu aforyzmów – także tych apokryficznych, jak ten słynny o internecie i idiotach. Podobnie jak Jan Paweł II, choć może w nieco innych środowiskach, autor ten pełni rolę Autorytetu, Na Który Zawsze Warto Się Powołać. Tymczasem dorobek Lema zasługuje na znacznie więcej niż bezrefleksyjną czołobitność – powinien być raczej obiektem pogłębionych analiz i również takiej krytyki. Sam nie porwę się na próby żadnego z tych działań, bo twórczość Lema, co tu kryć, znam wyrywkowo i raczej powierzchownie. Nawet do takiej znajomości niespecjalnie przyczyniła się szkoła, która podczas wszystkich etapów mojej edukacji zwróciła uwagę na szeroko pojęte science fiction zaledwie dwa razy. Pierwszy – przy okazji omawiania, to trzeba przyznać, właśnie Lemowskich Bajek robotów; drugi – przy fragmencie Lalki poświęconemu metalowi lżejszemu od powietrza. Same Bajki robotów to raczej niewiele – zarówno w kontekście całego dorobku Lema, jak i ogromu światowej literatury SF.
Z pewnym zainteresowaniem śledzę celebrację Roku Stanisława Lema i zauważam, że chyba chętniej o „wybitnym krakowianinie” mówi się jako o filozofie czy futurologu niż fantaście – poniekąd niebezpodstawnie, szczególnie jeśli skupimy się wyłącznie na kilkunastu ostatnich latach jego twórczości. Nawet jeśli docenia się Lema jako po prostu literata, to w oderwaniu od jego twórczej, fantastycznej niszy i jej współczesności, co ostatnio komentowali chociażby Marcin Zwierzchowski czy Krzysztof M. Maj. Jestem przekonany, że to nie jest wyjątkowy, odosobniony przypadek – postać Lema skupia w sobie po prostu to, w jaki sposób mainstream podchodzi do science fiction.
Fantastyka naukowa bywa traktowana jako poligon doświadczalny idei – przestrzeń, w ramach której można myśleć o tym, co (jeszcze!) nie do końca jest do pomyślenia. Od przynajmniej części innych gatunków fikcji spekulacyjnej – fantasy czy historii alternatywnej – odróżnia ją zainteresowanie tym, co w przynajmniej ogólnym zarysie wciąż może się wydarzyć naprawdę. Z tej racji autorzy SF na ogół nie uwalniają się od inspiracji „tu i teraz”, wręcz przeciwnie: tworzą zgodnie z myślą Marshalla McLuhana, że przyszłością przyszłości jest teraźniejszość. SF próbuje wychylić się poza horyzont namacalności. To, co się za nim znajduje, prowokuje trudne pytania i czasem fascynuje ogromem możliwości, a czasem przeraża – nie tylko w obliczu niegdysiejszych (czy aby na pewno?) lęków dotyczących wojny nuklearnej, ale również i perspektywy katastrofy klimatycznej czy inwigilacji i kontroli poprzez media cyfrowe.
Postrzeganie fantastyki naukowej jako wspomnianego poligonu doświadczalnego grozi jednak tym, że będzie ona wartościowana przede wszystkim przez pryzmat specyficznie rozumianej użyteczności – jakby jej zadaniem nie było dostarczanie przyjemności czytania (oglądania, grania itd.), tylko przewidywanie przyszłości. Innym sposobem interpretacji SF jest traktowanie go jako „płaszcza”, estetyki, pod którą musi kryć się coś więcej – uprawianie tego gatunku byłoby „dojrzałe” tylko wtedy, gdy jego warstwa fabularna pełni służebną rolę wobec warstwy filozoficznej czy socjologicznej. Oczywiście dobrze, jeśli fantastyka jest „czymś więcej” niż robotami w kosmosie (choć roboty w kosmosie są po prostu cool i to czasem naprawdę wystarczy), ale „czegoś więcej” można oczekiwać przecież od absolutnie każdego gatunku czy konwencji; tymczasem to właśnie od SF wymaga się usprawiedliwień.
Co gorsza – wydaje się, że fantastyka naukowa, również „usprawiedliwiona”, przegrywa w walce o rząd dusz i wyobraźni nawet (a może raczej: zwłaszcza) z pokrewnymi gatunkami. W 2011 roku bloger James Wallace Harris we wpisie pod pesymistycznym tytułem The Decline of Science Fiction przedstawił wyniki analiz przeprowadzonych przy użyciu Google Trends, czyli narzędzia pozwalającego na wizualizację trendów wyszukiwań w Google. To oczywiście dyskusyjna metodologia; jeśli jednak uznamy, że odkrywa ona pewną prawdę o globalnych tendencjach, to tekst Harrisa jasno wskazuje: science fiction przez całą pierwszą dekadę XXI wieku sukcesywnie traciło na popularności. Świadomość tego stanu rzeczy współdzielą też sami twórcy. W 2006 roku Orson Scott Card, autor chociażby słynnej Gry Endera, w eseju pod tytułem Are We at the End of Science Fiction? odnotował wypieranie literatury SF przez fantasy i spróbował krytycznie przeanalizować wyjaśnienia tego stanu rzeczy: od hipotezy, że kobiety, stanowiące większość osób kupujących książki, preferują literaturę magii i miecza, po przypuszczenie, że idea przyszłości przestała być fascynująca.
Interesujące tezy w tym temacie – choć wychodząc od nieco innych zagadnień – stawiał w swojej książce Utopia regulaminów zmarły w 2020 roku antropolog i anarchista, David Graeber. Zauważa on, że dwudziestowieczne obietnice fantastyki naukowej, dotyczące zazwyczaj ściśle określonych momentów w przyszłości, nijak nie zostały wypełnione przez rzeczywistość. I rzeczywiście, cóż z przewidzianego przez Lema czytnika e-booków, kiedy nie mamy Pierścienia Nivena, międzygwiezdnych podróży, latających samochodów czy chociażby deskolotek; niektóre z tych przewidywań spełniły się co najwyżej w formie swoich parodii – chodników zaśmieconych elektrycznymi hulajnogami czy głośnego lotu Jeffa Bezosa. Zdaniem Graebera SF utraciło zdolność opowiadania o przyszłości – bo „przyszłość” stała się w tym gatunku wyłącznie mityczną krainą, a nie czymś, co może nastąpić. Twórczość fantasy, zdaniem antropologa, pełni natomiast istotną społeczną rolę: opowiada o światach pozbawionych biurokracji – jeśli biurokracja się w nich pojawia, to na ogół jako zagrożenie (Saruman we Władcy Pierścieni, Ministerstwo Magii w cyklu o Harrym Potterze). Podsumowując te Graeberowskie intuicje: naprzeciw siebie stają dwa gatunki – taki, który utracił swoją podstawową społeczną funkcję oraz taki, który pozwala rozkoszować się marzeniami o zupełnie innym świecie. Wynik starcia wydaje się przesądzony.
Podobne refleksje znajdziemy również u rodzimych humanistów. Literaturoznawca Marek Oziewicz w wywiadzie przeprowadzonym przez Stanisława Krawczyka zauważa, że jedynym rodzajem opowieści o przyszłości, który wciąż stanowi żywotną część współczesnej popkultury, jest dystopia. Zdaniem badacza to wynik kapitulacji wyobraźni (…) wobec retoryki globalnego kapitalizmu. Optymistyczne narracje, chociażby o harmonijnym współistnieniu człowieka i natury, dalej znajdują swoje miejsce w kulturze popularnej – ale nie w SF, tylko właśnie w fantasy.
Oczywiście problematykę kryzysu fantastyki naukowej dałoby się pogłębić – chociażby zwracając uwagę na wewnętrzne zróżnicowanie nurtu i to, że w zupełnie innej sytuacji znajduje się hard science fiction, a w innej różne popkulturowe narracje luźno osadzone wokół częstych fantastycznych motywów (jak chociażby podróże w czasie). Mimo to, choć SF wciąż z pewnością nie brakuje oddanych fanek i fanów, a przemysł kulturowy co pewien czas korzysta z tej konwencji, szeroko pojęty mainstream nie bardzo wie, co z fantastyką naukową zrobić. W naszej lokalnej skali ten problem przekłada się właśnie na Stanisława Lema, którego łatwiej przedstawić jako futurologa, myśliciela, patrona innowacji, a nie po prostu fantastę.
Miłośniczki i miłośnicy fantastyki naukowej nie powinni jednak kapitulować. Wydaje się, że zainteresowanie SF następuje falami, a trwający przez ostatnie kilkanaście (?) lat kryzys gatunku nie jest niczym nowym. W 1961 roku Earl Kemp wydał publikację pod znamiennym tytułem Who Killed Science Fiction. Odpowiedzi na to pytanie udzieliły najważniejsze postacie nurtu, a pretekstem do jego zadania był upadek gatunkowej prasy. Wraz z nim wcale nie upadła jednak fantastyka naukowa, na łonie której powstało jeszcze mnóstwo interesujących historii, idei i podgatunków. Czy odrodzenie SF nadejdzie chociażby wraz z sukcesami solarpunku? Trudno powiedzieć – na ten moment to raczej wciąż pociągająca internetowa estetyka, a nie skrystalizowany nurt. Niezależnie od tego, skąd przyjdzie ożywienie, science fiction musi wymyślić się na nowo – tak samo, jak robiło to już wcześniej. Czy na naszym lokalnym podwórku przyczyni się do tego Rok Stanisława Lema? Chciałbym – choć nieco wątpię.
Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa.