Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czy producentom „House of Cards” nie zabraknie asów w rękawie?

Artykuły /

Zbliża się premiera drugiego sezonu oczekiwanego z niecierpliwością House of Cards. Już 14 lutego serial produkowany przez sieć Netflix wchodzi na nasze ekrany z impetem, któremu towarzyszy polityczna afera. Kevin Spacey wreszcie zejdzie z reklamowych bilbordów, żeby pokazać się w swoim naturalnym, aktorskim środowisku ‒ czeka go jednak ciężka próba.

Poprzedni sezon przeszedł do historii z największą ilością zdobytych nagród Emmy spośród seriali wyprodukowanych przez platformę internetową. Jaki jest przepis na sukces Netfliksa? Być może jest nim tzw. nowy wymiar rozrywki: solidne produkcje z dobrym scenariuszem i znanymi aktorami, którzy chętnie angażują się w niezależne projekty; osiem dolarów miesięcznie za nieograniczony dostęp do streamingu; niezależna dystrybucja i produkcja serialu oraz udostępnianie wszystkich epizodów sezonu na raz ‒ w dniu premiery, na dodatek online.

Jaka jest historia Netfliksu? Sieć została założona w 1997 roku przez Marca Rudolpha i Reeda Hastingsa, którzy postanowili zrewolucjonizować rynek wypożyczalni filmów. W 1997 roku format DVD nie był jeszcze tak popularny jak dzisiaj, ale założyciele Netfliksu postanowili w niego zainwestować, zakładając stronę internetową, za pomocą której filmy na srebrnym dysku można wypożyczać do dziś. W 2007 roku Netflix stał się platformą internetową, dzięki której można oglądać filmy i seriale na zasadzie popularnego streamingu. House of Cards, które zadebiutowało 1 lutego 2013 roku. To pierwsza zupełnie niezależna produkcja Netfliksu, ale kilka innych znanych seriali (takich jak czwarty sezon Arrest Development, Lilyhammer, Hemlock Grove oraz Orange is the new black) również miało swoją premierę jedynie na tej platformie.

Niektórzy sukces tytułów dostępnych na Netfliksie przypisują przede wszystkim umiejętnej dystrybucji i świetnemu marketingowi. Dotyczy to między innymi drugiego z najpopularniejszych seriali dostępnych w tej sieci ‒ Orange is the new black. Proponuję przyjrzeć się fenomenowi tego serialu, zastanawiając się jednocześnie, czego oczekujemy od drugiego sezonu House of Cards, na czym polega sukces Netfliksu i czy otwiera on zupełnie nową erę popularności seriali.

 

Co wspólnego ma więzienie federalne z buddyjską mandalą?

Twórcą Orange is the new black jest Jenji Kohan ‒ scenarzystka serialu Weeds. Tym razem scenariusz opiera się na książce Piper Kerman o tym samym tytule, która bazuje na wspomnieniach autorki z pobytu w więzieniu. Główną postać (inspirowana osobą Kerman) ‒ Piper Chapman ‒ gra Taylor Schilling (The Mercy Hospital, Argo), której na planie serialu towarzyszą między innymi Jasson Biggs (wszystkie części American Pie) jako jej narzeczony oraz Laura Prepon (przede wszystkim That ‘70s Show!) w roli byłej dziewczyny Chapman. W serialu mamy okazję zobaczyć również wielu charyzmatycznych aktorów drugoplanowych, bez których klimat tego show po prostu by nie istniał.

Chapman prowadzi przeciętne życie amerykańskiej, trzydziestoletniej kobiety: przygotowuje się do ślubu, mieszka ze swoim narzeczonym ‒ pisarzem, stara się otworzyć działalność z najlepszą kumpelą Polly (chcą sprzedawać mydło zapachowe), prowadzi stronę internetową, dba o zdrowy styl życia i ulega najnowszym modom żywieniowym, a jednym z jej ulubionych sposobów na spędzanie wolnego czasu jest oglądanie Mad Men ze swoją „drugą połówką”. Wydaje się, że wreszcie może być tym, kim chce, i ma życie, o którym marzyła. Niestety, w związku z wydarzeniami, jakie miały miejsce dziesięć lat wcześniej, zostaje posądzona o udział w zorganizowanym handlu narkotykami. Bohaterka zostaje skazana na trzynaście miesięcy pozbawienia wolności i pobyt w federalnym więzieniu dla kobiet. Dobrowolnie poddaje się karze, przekonana o własnej bezsilności wobec systemu.

Piper Chapman, wyrwana z przytulnego gniazdka, zostaje wrzucona w brutalne, więzienne realia. To, co „na zewnątrz” należy do rzadkości lub (ewentualnie) jest udziałem mniejszości ‒ tutaj jest regułą. Bodaj jedyną formą bliskości w niebezpiecznym środowisku pełnym dziwnych osobowości jest, siłą rzeczy, zainteresowanie drugą kobietą. Jednocześnie serial „wciąga nas” w swój surrealistyczny świat na tyle sprytnie, że uznajemy więzienną rzeczywistość za normę, a nawet rutynę ‒ to problemy i małostkowość ludzi „z zewnątrz” zaczynają nas dziwić, a odstające od tzw. „normy” zachowania więźniów zaczynają być zrozumiałe i akceptowalne.

W zasadzie jedyną formą miłości w więzieniu dla kobiet jest miłość homoseksualna. Mężczyźni funkcjonują tutaj jedynie jako jednostki niedostępne, niektóre z nich raczej mentalnie niż fizycznie: pojawiają się we wspomnieniach, na drugim planie lub należą do administracji więzienia. Jednak nietuzinkowe kobiece osobowości, przemierzające korytarze więzienia, mimo że wciągnięte w wir walki o wpływy i przetrwanie oraz niejednokrotnie absurdalne i totalnie hermetyczne sytuacje społeczne, również na swój sposób poszukują tego, czego ludzie „na zewnątrz”: miłości, bliskości, zrozumienia i akceptacji. Jednocześnie każdy odruch człowieczeństwa jest skrzętnie ukrywany ‒ obowiązuje etyka handlu przysługami i przedmiotami, choć wokół dyskretnie nawiązują się nicie przyjaźni. Wraz z rozwojem akcji więźniarki zaczynają ukazywać swoją ludzką twarz.

Serialowi więźniowie marzą ‒ głównie o wolności. W jednym z pierwszych odcinków Chapman zauważa na więziennym podwórku kurę. Nieświadoma szczególnego znaczenia ptaka, opowiada o nim wszystkim. Okazuje się, że kura jest obiektem więziennej mitologii ‒ to kura-archetyp, wolność upierzona, jedyne zwierzę, które niegdyś uciekło z pobliskiej farmy, zanim zabito tam wszystkie inne, i stale żyje na wolności. Wolność nie jest jednak, wbrew pozorom, głównym tematem narracji (osoby, które kończą odsiadkę praktycznie „znikają” z opowieści) ‒ serialowe status quo stanowi więzienna rutyna.

Orange is the new black jest przede wszystkim historią o akceptacji. Akceptacji innych, siebie i swojego losu. W jednym z pierwszych odcinków instruktorka jogi daje Chapman radę dotyczącą pobytu w więzieniu. Opowiada o mnichach buddyjskich, którzy przez wiele dni z chirurgiczną precyzją wykonują mandalę z różnokolorowych ziarenek piasku po to, żeby ją zniszczyć zaraz po jej ukończeniu. Proponuje, aby Piper podobnie potraktowała swój pobyt w więzieniu ‒ jako doświadczenie, któremu można nadać znaczenie, pomimo tego, że w pewnym momencie się skończy i będzie wtedy trzeba zapomnieć o tym, co się wydarzyło.

Sukces Orange is the new black nie dziwi. Z pewnością serial nie należy do szokujących przez łamanie kolejnego tabu, za którym czai się artystyczna pustka. Wręcz przeciwnie ‒ serialowe postacie są tak prawdziwe, że wczuwamy się w ich sytuacje. Niejednokrotnie niektóre ich decyzje doprowadzają nas do szału, ale mimo to wciąż utożsamiamy się z bohaterami.

 

Czego oczekujemy od mistrza intryg?

Drogi Czytelniku, jeśli nie oglądałeś dotychczas pierwszego sezonu House of Cards, proponuję, żebyś nadrobił zaległości i ominął ewentualne spoilery zawarte w tym fragmencie. W innym wypadku pragnę przypomnieć, że poznajemy głównego bohatera, Francisa Underwooda (Kevin Spacey), i jego żonę Claire (Robin Wright) w momencie zaprzysiężenia nowego prezydenta – Garretta Walkera. Dzięki oryginalnemu zabiegowi polegającym na zwracaniu się bezpośrednio do widza przez głównego bohatera, Francis opowiada nam solus loqui o swoim nastawieniu do sceny politycznej i nadziejach na stanowisko Sekretarza Stanu. Niestety, nowy prezydent, któremu Underwood pomógł wygrać wybory, nie dotrzymuje obietnicy. Francis zaprzysięga zemstę, która jest serwowana „na zimno” ‒ powoli i z namysłem pociągając za kolejne sznurki politycznej machiny, zmusza ostatecznie prezydenta do zaproponowania mu nowego stanowiska ‒ wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.

Skonstruowanie misternej intrygi kosztuje bohatera bardzo wiele: jego kariera kilkukrotnie wisi na przysłowiowym włosku, ma problemy z żoną, wdaje się w romans, który może przynieść fatalne skutki, a jakby tego było mało – po drodze niszczy życie wielu ludziom i ostatecznie odbiera je jednemu z nich. Wątek morderstwa popełnionego (tak jak większość czynów Franka) w sposób wyrachowany i pozbawiony emocji (umówmy się ‒ zabija Petera Russo w podobny sposób, w jaki zabił psa w pierwszym odcinku), wiele osób uznało za ciekawy zwrot akcji ‒ mnie za to usposobił raczej sceptycznie. Nie żebym próbował obniżyć wagę tej świetnej produkcji, która przeszła już z pewnością do historii kinematografii, pragnę jedynie wyrazić obawę o przyszłe losy Francisa. Od drugiego sezonu oczekuje się wiele ‒ również dlatego, że Underwood przestał być jedynie człowiekiem z kamienną twarzą, który w każdej sytuacji ląduje na czterech łapach dzięki niesamowitej władzy swojego umysłu. Został człowiekiem, który aby osiągnąć to, co chce, przekroczył granicę ostateczną. Przestał być politykiem, w którego życiu śmierć pojawia się raczej w abstrakcyjnym kontekście ‒ stał się za to mordercą, którego bezpośrednio dotyczy osobista historia ofiary. House of cards prócz tego, że jest political fiction, przede wszystkim pozostaje dramatem psychologicznym, opowiadającym wciągającą historię o ludzkich granicach ‒ nie tych transparentnych, które wyznaczają sale Kapitolu, lecz tych ukrytych, funkcjonujących głęboko w ludzkiej psychice. Dlatego też od drugiego sezonu oczekuję więcej niż tylko dobrego fiction ‒ zastanawiam się, jakie będą konsekwencje czynu Francisa. Czy jego podświadomość „wypluje” w końcu resztki sumienia?

 

Czy Netflix to kolos na glinianych nogach?

W tym miejscu warto powrócić do wątku sukcesu sieci Netflix, przypominającej mi w pewnym sensie historię Fracisa Underwooda. Wydawać się może, że ta popularna platforma internetowa wprowadziła nową jakość seriali ‒ można jednak się zastanawiać, czy nie „pociągnęła” za sobą zbyt dużej liczby sznurków. Jak podaje marketwatch.com, akcje serialu rosną wraz ze zbliżaniem się daty premiery House of Cards ‒ liczba osób zaciekawionych kontynuacją serialu rośnie, zatem rośnie również liczba klientów. Netflix ponownie udostępni wszystkie odcinki jednego dnia, więc reakcja widzów będzie natychmiastowa ‒ czy produkcja spełni ich oczekiwania i firma odniesie kolejny sukces?

Czy bezpośredni wpływ widza na popularność serwisu (a zatem liczba klientów) jest wadą, czy raczej zaletą? Stacje telewizyjne, które notują wzrost i spadek oglądalności, wolniej zarabiają pieniądze, ale również lepiej znoszą porażki. Czy sukces Netfliksu jest w istocie oznaką doby niezależnych produkcji czy wręcz przeciwnie? House of Cards jest dystrybuowany, sprzedawany, reklamowany i produkowany w jednej korporacji, a to skraca dystans pomiędzy sztuką a produktem. Co stanie się z produkcjami alternatywnymi, kiedy platformy internetowe będą normą i główną siłą na rynku?

Jednocześnie taki gigant jak Netflix jest na tyle uzależniony od widzów, że musi dbać o ich gusta. Pracownicy sieci zapowiadają prawdziwą ofensywę kolejnych seriali i planują poszerzyć strefę swoich wpływów również na Europę. Przekonują, że ich platforma już wkrótce wygryzie konkurencję takich stacji jak HBO… Poczekamy, zobaczymy.

Niezależnie jednak od przyszłych losów portali oferujących streaming najnowszych seriali, liczę, że takie produkcje jak Orange is the new black oraz House of cards zawsze znajdą swoje zasłużone miejsce wśród produktów współczesnej popkultury.