Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czy Matrix ma polskie korzenie? [LEM: REWIZYTA]

Rok 2021 jest dla fanów science fiction wyjątkowo łaskawy. W kinach od rana do wieczora leci Diuna, lada dzień na ekrany wchodzi nowy Matrix, a do tego trwają huczne obchody 100-lecia narodzin polskiego fantasty (w związku z czym cała Polska czyta Lema). Skoro i tak wszyscy czekamy, aż podstarzały Neo łyknie czerwoną pigułkę, zastanówmy się, czy Matrix mógłby się ziścić bez autora Solaris.

To nie łyżka się gnie, lecz ty*

Doskonale pamiętam okoliczności, w których pierwszy raz zobaczyłam film Wachowskich. Miałam dziesięć lat, byliśmy z klasą na zielonej szkole, a nasza wychowawczyni z jakiegoś powodu stwierdziła, że Matrix to dobry pomysł na wieczór. Czuliśmy, że traktuje się nas poważnie (i że serwuje się nam zakazany owoc), więc trzymaliśmy fason. Seans spędziliśmy z rozdziawionymi ustami, podziwiając gibkość Keanu Reevesa i marząc o własnych Nokiach 8110. Oprócz kilku scen przemielonych później przez popkulturę (jak wybór między dwiema pigułkami czy widowiskowe umknięcie kulom), w pamięci zostało nam coś jeszcze: podejrzenie, że to, co bierzemy za rzeczywistość, może być tylko sprytnie zaaranżowaną iluzją.

Oprócz nas – grupki czwartoklasistów – Matrix oczarował całe pokolenie milenialsów. Film Wachowskich regularnie powraca w czołówkach generacyjnych zestawień, plasując się gdzieś pomiędzy Królem Lwem a Władcą Pierścieni. Nie znaczy to oczywiście, że wierzymy, że łyżka nie istnieje – zostaliśmy jednak wdrożeni w eksperymenty myślowe, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu były zarezerwowane wyłącznie dla czytelników filozofów (i pisarzy o filozoficznym zacięciu). Jest duża szansa, że po seansie odczucie déjà vu rozpoznamy jako anomalię działania mózgu, ale jednocześnie skojarzymy je z glitchem – błędem w symulacji. Odnoszę wrażenie, że jedynym obrazem science fiction, któremu udało się w ciągu ostatnich dwudziestu lat wpłynąć w podobny sposób na kształt kolektywnej wyobraźni, jest pokrewna wobec Matriksa Incepcja.

Trudno nazwać Matriksa dziełem wybitnie odkrywczym. To raczej dobrze pomyślany zlepek idei i niszowych motywów, który podsunięto szerokiej publiczności w przystępnej formie kina akcji. Ale cóż to było za kino! Świeże, z unikalną estetyką, podszyte niepokojem przed efektami cyfrowej rewolucji. Z gęstej plątaniny cytatów można wysupłać Neuromancera, Ghost in the Shell, Baudrillardowskie symulakry czy Alicję w Krainie Czarów. Przy okazji Roku Lema przewija się teoria, jakoby koncepcję Matriksa obmyślił sam autor Dzienników gwiazdowych. Tak sformułowana teza to spora przesada, choć nie sposób odmówić Lemowi szczególnych intuicji w tym zakresie.

Czuje pan te swoje atomy?

Nie róbmy z Lema tuzinkowego autora opowieści o latających talerzach – nawoływał we Wszechświecie Lema Jerzy Jarzębski, przekonując, że pomysły pisarza są co prawda opakowane w fantastyczną fabułę, ale dotykają założeń z gruntu filozoficznych (czy wręcz metafizycznych). Do niektórych z tych tematów twórca wracał szczególnie chętnie – oprócz niemożności kontaktu z obcą cywilizacją fascynowały go także przypadkowość, tajemnica świadomości i coś, co nazywał sztuczną (bo jeszcze nie: wirtualną) rzeczywistością. Zainspirowany ułomnością percepcji, obmyślił dwie pokrewne teorie: fantomatyki i personetyki. Tej pierwszej poświęcił obszerny rozdział w Summa Technologiae (1964). Opisuje w nim Fantomat, czyli maszynę, która potrafi piętrzyć złudne rzeczywistości tak przekonująco, że za żadne skarby nie da się rozeznać, co jest prawdą, a co fikcją. W pewnym momencie wpada nawet na pomysł Superfantomatu, do którego podpina się wszystkich ludzi na planecie i podtrzymuje się ich procesy życiowe, ale zaraz potem odrzuca tę wizję jako koszmarną i z gruntu niepraktyczną, bo skazaną na wymarcie razem wraz z całym eksperymentalnym pokoleniem (duet Wachowskich, jak wiemy, nie widział w tym przeszkody). Co kluczowe, fantomatyka Lema to sztuka ze sprzężeniem zwrotnym. Odbiorca zamienia się tutaj w aktywnego uczestnika akcji, który może swobodnie poruszać się po prezentowanych mu światach – a skoro wpada z jednej wizji w drugą, trudno się dziwić, że gdzieś po drodze traci orientację. Osobną gałęzią byłaby cerebromatyka, czyli nie tyle podawanie fałszywych informacji, co ingerencja w chemię mózgu – a więc wypisz, wymaluj scenariusz zrealizowany w Kongresie futurologicznym (1971).

Jeśli raz zwątpimy w nieomylność zmysłów, nie ma już odwrotu. Kwestionując percepcję, możemy zakwestionować dosłownie wszystko, łącznie z własnym istnieniem. W jednym z moich ulubionych opowiadań Lema, Ze wspomnień Ijona Tichego I (1961), poznajemy eksperyment profesora Corcorana. Cybernetyk-solipsysta prezentuje Tichemu dzieło swojego życia: kilkanaście żelaznych skrzyń, w których zamknął elektronowe mózgi. Profesor połączył je pseudonerwami z bębnem, a na taśmach zapisał dostępny sztucznym świadomościom świat. Nie znaczy to wcale, że wyeliminował całkowicie przypadek – selektor losowo wybiera wrażenia z bębna, a persenoidy (rzecz jasna przekonane, że są ludźmi) posiadają coś na kształt wolnej woli. Z początku Tichy nie jest w stanie ogarnąć, jakim cudem twory Corcorana nie wiedzą, że są tylko skrzyniami – otrzeźwia go dopiero gorzka przemowa profesora:

Niech pan nie udaje osła, Tichy. Pan się składa z atomów, co? Czuje pan te swoje atomy? (…) Atomy tworzą cząsteczki białka. Czuje pan swoje białka? (…) Więc jak moje skrzynie mogą się dowiedzieć, że są skrzyniami, ośle?

Jeden z tworów przeczuwa co prawda, że może być żelazną skrzynią, jest jednak uznany za wariata. Persenoidy nie są w stanie dostrzec sztuczności swojego świata, więc w gruncie rzeczy nie różnią się od ludzi. Corcoran jest dla nich bogiem, ale nie staje się przez to wszechmocny – co najwyżej ma nad sobą całą drabinę podobnych mu konstruktorów. On, Tichy, sztuczne osobowości, wreszcie czytelnicy tej historii – wszyscy zawierzają wyłącznie swoim zmysłom, a te – przypomina Lem – czasami wodzą na manowce.

Mózg w naczyniu

Pisarz powrócił do tematu personetyki w recenzji nieistniejącej książki Arthura Dobba Non serviam (Bezsenność, 1971), w której znalazło się także sporo błyskotliwych uwag na temat teodycei. Pokrewne intuicje pozostawały wcześniej raczej domeną filozofii: Platon miał swoją jaskinię, Kartezjusz – złośliwego demona, a Berkeley – esse est percipi. Sam Lem wywodził pytanie o granice poznania od chińskiego filozofa Czuang-tsy – jego sen o motylu pojawił się w Fantastyce i futurologii. W skrócie: kiedy taoista się przebudził, nie wiedział już, czy jest Czuang-tsy, który śnił, że jest motylem, czy raczej motylem, który śni, że jest Czuang-tsy. W Matriksie w podobnym tonie wypowiada się Morfeusz, gdy zagaduje Neo, czy odróżnianie prawdy od snu nie przychodzi mu zbyt łatwo.

Chyba najsłynniejszy eksperyment myślowy, który mierzy się z koncepcją życia jako symulacji, to „mózg w naczyniu” (opisany m.in. przez Hilary’ego Putnama na początku lat 80.). Podstawą jest założenie, że gdyby udało się wyodrębnić z ciała ten kluczowy organ i przesyłać do niego komplet nerwowych informacji, można byłoby go do woli zwodzić doskonałą iluzją. Podłączony do aparatury mózg byłby święcie przekonany, że jest człowiekiem – chadza na spacery, spotyka się ze znajomymi i żyje pełnią życia – podczas gdy faktycznie dryfowałby jedynie w pojemniku wypełnionym płynem. Nie musiałby go nawet pilnować żaden szalony naukowiec. W zasadzie cały kosmos mógłby się składać z maszyn i mózgów mamionych halucynacją. Co prawda Putnam usiłował obalić tę sceptyczną argumentację, powołując się na eksternalistyczną koncepcję znaczenia, ale nikt już o tym nie pamięta – jego dalszy tok rozumowania był bardziej mętny niż sam eksperyment. Poza tym obrazowa wizja mózgu w naczyniu przemawia do masowej wyobraźni znacznie silniej niż skomplikowane logicznie wywody. Lem, wyczulony na wszelkie nowinki ze świata technologii i neurologii, przecierał tutaj szlaki – przygody Ijona Tichego powstawały na całe lata przed pracami Putnama. W podobnym czasie i podobnym nurcie tworzył także Philip K. Dick – skądinąd sam głęboko przeświadczony, że Lem nie istnieje.

Otwierając oczy doznała wrażenia, że śni

Prekursorów Matriksa jest oczywiście więcej, przy czym zaskakująco rozwinięty wydaje się wątek polski. Swego czasu było całkiem głośno o rzekomym plagiacie opowiadania Adama Wiśniewskiego-Snerga, którego miał się dopuścić duet Wachowskich. Główna bohaterka Anioła Przemocy (1978) ogląda interaktywne filmolosy i nie jest w stanie odróżnić jawy od snu. Lucyna (jak swojsko!) płynnie przechodzi z jednego wymiaru w drugi – kilka razy umiera i zmartwychwstaje w nowej rzeczywistości. Gdy po raz ostatni odzyskuje przytomność, budzi się naga w prostopadłościanie wypełnionym przezroczystym płynem. Jest podpięta do przewodów i z zaskoczeniem stwierdza, że nie ona jedna – jak wzrokiem sięgnął, piętrzą się przed nią sylwetki ludzi pogrążonych we śnie (…), miliony nagich ciał symetrycznie rozlokowanych w szklanych korytarzach. Brzmi znajomo? No właśnie. Teoretycznie Lana i Lilly (nie żeby to miało większe znaczenie, ale obie reżyserki są POLSKIEGO POCHODZENIA) miały możliwość zapoznać się z przygodami Lucyny. Anioł Przemocy ukazał się w Stanach w 1997 roku w ramach antologii The Science Fiction Century . The Angel of Violence trafił do druku niemal dwie dekady po pierwszym polskim wydaniu, a zaledwie dwa lata przed premierą Matriksa. Przypadek? Być może. Ostatecznie plagiat nie został uznany i chyba dobrze się stało, bo kolejka do odszkodowań mogłaby przyjąć absurdalne rozmiary. Na marginesie: w jednej z warstw rzeczywistości Lucyna zostaje ludzkim pionkiem na szachownicy i ginie w makabrycznej rozgrywce między superkomputerami, a 1997 – rok publikacji opowiadania w Ameryce – przyniósł nam pierwszą przegraną mistrza szachowego z komputerem.

To jeszcze nie koniec listy rodzimych tekstów prekursorskich: Wiśniewski-Snerg rozwinął pomysł z Anioła Przemocy w powieści Nagi cel (1980), a autorską wersję świata-matriksa, więżącego graczy w wirtualnej rzeczywistości, zaproponował w Irrehaare (1993) Jacek Dukaj. Sugestie, jakoby nie tylko duet reżyserski, ale i sam Matrix miał polskie korzenie, byłyby jednak przedwczesne. Wachowskie nie tworzyły w próżni, ale inspirowały się całym wachlarzem filozoficznych teorii i (głównie anglosaskich) tekstów kultury – jeśli zżynały, to od każdego po równo. To samo dotyczy zresztą naszych pisarzy science fiction: przywołany Dukaj czerpał garściami z pomysłów Harlana Ellisona, którego opowiadanie Nie mam ust, a muszę krzyczeć trafiło do księgarni w 1967 roku. Swoją drogą: niby szmat czasu, ale wciąż jesteśmy ładnych parę lat po Lemowskiej wizji skrzyń Corcorana.

Wracając do Matriksa, najsłabszym elementem wizji Wachowskich okazały się sequele – chyba wszyscy jesteśmy zgodni, że jedynka broni się lepiej osobno niż jako część trylogii. W Reaktywacji i Rewolucjach filozoficzne dylematy zostały wyparte przez regularne naparzanki – wciąż efektowne, ale na dłuższą metę nużące. Pytanie, czy Matrix: Zmartwychwstania odnajdzie raz utracony balans? W przeciwnym razie Lana Wachowski zabierze nas w sentymentalną podróż do przełomu wieków – i tylko tyle.

*Cytaty w podtytułach pochodzą kolejno z Matriksa, Ze wspomnień Ijona Tichego I oraz Anioła Przemocy.

Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.