Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Czujność. O kulturze lat 60. i rewolucyjnym dziennikarstwie Joan Didion

Artykuły /

Czytając eseje i reportaże Joan Didion pół wieku po ich publikacji, nie sposób nie powracać w pamięci lub w wyobraźni do własnych… No właśnie, przekonań? Skojarzeń? Symboli? Osobliwa forma dziedziczonej pamięci, towarzysząca tym, którzy za pośrednictwem nagrań i obrazów przeżyli lata 60., nie jest jednak jednoznaczna ani konsensualna. Kilka wydarzeń i postaci pewnie będzie się w tych opowieściach i refleksjach powtarzać, nie jestem jednak pewna, czy znajdziemy wspólny język. W tym właśnie widzę kulturową żywotność tej formacji – w nadal trwającym przeżywaniu i interpretowaniu tego, „co właściwie się wydarzyło”.

Przeglądając jakiś czas temu archiwa naszego portalu, zorientowałam się, że w ciągu ośmiu lat działalności, temat ten był eksplorowany przez licznych autorów w różnych wymiarach. Niektóre wybory mogą się wydawać uporczywe, inne powstają z ducha rewizjonizmu, wreszcie mamy omówienia nowych publikacji. Nie spodziewam się rychłego wyczerpania tematu – ani przez wydawnictwa, ani przez moich kolegów i koleżanki. Mimo pewnego sentymentu, podczas zaglądania do dawniejszych artykułów ogarnęło mnie poczucie, że podążamy wytartym już szlakiem. Wydana kilka lat temu książka Jerzego Jarniewicza All You Need Is Love ujęła mnie niełatwym połączeniem – pozbawionej przesłony fascynacji kontrkulturą i krytycznej rewizji tego, co z „lata miłości” zachowało do dziś swój rewolucyjny potencjał. Podczas wielu innych lektur dopada mnie poczucie jałowego biegu, znużenia wielokrotnie odgrywanymi dyskusjami, czy to Grace Slick, czy może jednak Joan Baez należy się drugie miejsce na liście najlepszych wokalistek nowej epoki. A przecież jest jeszcze Mama Cass i wcześniej debiutujące wokalistki. Z letargu wytrącają mnie okazjonalnie ciekawe przekłady, jak biografia Timothy’ego Leary’ego, która w istocie rzuca nowe światło na całą epokę.

Po lekturze Run River, wczesnej powieści Didion  o małżeństwie, które rozsypuje się w otoczeniu sielankowej Kalifornii, nie pozostały mi większe wrażenia. To bardzo subtelna proza, czuła na drobne zmiany w percepcji i zachowaniu bohaterów, ale też zaskakująco nostalgiczna wobec prowincji Zachodniego Wybrzeża. Świat, który się z tej powieści wyłania, jest urokliwy i osobliwy zarazem, ale nie w samym odbiorze tekstu – w porównaniu z doniesieniami innych autorów z początku lat 60. o tym, jak wygląda ich otoczenie. Dziś orientuję się, że niemal całkiem wymazałam tę pozycję z pamięci. 

Do pisarstwa Didion wróciłam przypadkiem – ponownie poręczna byłaby metafora porządków – raczej wbrew tamtym skojarzeniom, aniżeli niesiona dobrym wspomnieniem. Slouching Towards Bethlehem i The White Album okazały się, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, przełomowe dla tego, co rozumiem jako kulturę lat 60. Sądziłam, że sięgam po szybką popołudniową lekturę (obie mają niewiele ponad 200 stron); okazało się, że poszczególne eseje i reportaże to teksty wystarczające na wiele godzin – powracania, asocjacji, niezgody i mierzenia się z językowym mistrzostwem świata. Pisanie o Didion w 2020 roku nastręcza pewnych trudności. To jak zachwycać się Williamem Faulknerem czy nie dowierzać w malarską radykalność Picassa. A jednak myślę, że tak jak powinniśmy zachwycać się tymi artystami na nowo, próbując się do nich zbliżyć, niekoniecznie idąc tropami dawniejszych odczytań, tak od lat fetowana Joan Didion zasługuje na uwagę poza ramami honorów, kanonów i epokowych podsumowań. Nie mogę nie wspomnieć tu o książce The Year of Magical Thinking, cieszącej się szczególnym uznaniem czytelników. To historia żałoby, której nie koi żaden Bóg – podobnie, jak Wymiary życia Juliana Barnesa, boleśnie rozbijająca nadzieję na spotkanie ze zmarłymi. Temu też poświęcona jest znaczna część filmu dokumentalnego Joan Didion: The Center Will Not Hold dostępnego w Netfliksie. To jednak temat na zupełnie inną okazję.

*

Od ponad dekady zmagam się z poczuciem, że mimo przyrostu wiedzy, przeczytanych lektur i znalezionych w mrocznych zakątkach internetu wywiadów, przesłuchanych i obejrzanych nagrań, kolejnych seansów kilkugodzinnego Woodstock: 3 Days of Music. The Director’s Cut – nadal nie potrafię wyobrazić sobie materialności życia w San Francisco tamtego czasu. Potrafię, dzięki otwartym ustom Mamy Cass, wyobrazić sobie, jaki szok wywołała w Monterey Janis Joplin. Słyszę mały koniec świata w In the Quiet Morning Joan Baez. Pamiętam też, że tych końców świata na przełomie lat 60. i 70. było więcej. Wbrew temu, co w Pewnego razu… w Hollywood próbuje wskórać Quentin Tarantino i w co zdaje się wierzyć wiwatująca w kinie widownia, którą opuszczam przed końcem seansu. Ale jestem również boleśnie świadoma, że poza obrazami, które znam, tak naprawdę nie potrafię „zobaczyć” tej rzeczywistości. Łatwo to zrzucić na karb magii, aury, ducha czasu czy innego zaklęcia, które zmusza nas do złożenia broni i uznania, że niepoznawalne „jest”. Nie oznacza to jednak, że przestaję szukać.

Dzięki Joan Didion pierwszy raz czuję, że zobaczyłam to niewidzialne miasto.

*

W jednym z najbardziej intensywnych tekstów, tytułowym Slouching…, autorka pisze we wstępie: When I first went to San Francisco in that cold late spring of 1967 I did not even know what I wanted to find out, and so I just stayed around awhile, and made a few friends. Kontekst, który przywołuje, nie wydaje się początkowo w oczywisty sposób odnosić do kontrkulturowego fermentu w mieście. Didion pisze o zaginionych dzieciach, o zaginionych rodzicach, o eksmisjach i bankructwach. Rzeczywistość zdaje się chylić ku upadkowi, ale nie jest to upadek, przed którym wszyscy by się wzbraniali. W innym tekście, tym razem z drugiego tomu, pojawia się pokoleniowa refleksja, która rozpoznaje w przemianie coś więcej aniżeli powracające fale buntu wobec rodziców. Po raz pierwszy dzieci nie chcą stać się swoimi rodzicami – nie chcą dzielić ich stylu życia, nie zmierzają ku tak samo rozumianym sukcesom, nie godzą się na zasady obowiązujące pod czyimś dachem. Didion nie sięga jednak w swoich obserwacjach do prostych podsumowań, raczej niepostrzeżenie śledzi głodnych ludzi, którzy zbierają się w parkach, by posłuchać Grateful Dead, rozmawia z tymi, którzy przypominają sobie, kim chcieli zostać w dawno pożegnanym dzieciństwie. Didion nie jest jednak przychylną reporterką, która zaprzyjaźnia się na potrzeby rozmowy. Nie jestem pewna, czy tak jest, kiedy rozmawia i obserwuje, jednak kiedy pisze, sprawuje władzę absolutną.

„Niepostrzeżoność” Didion, o której wspomniałam (My only advantage as a reporter is that I am so physically small, so temperamentally unobtrusive, and so neurotically inarticulate that people tend to forget that my presence runs counter to their best interests. And it always does.), nie sprawia jednak, że autorka znika w bezosobowej narracji. Można odnieść wrażenie, że specyficzna surowość jej stylu, połączona z bezlitosnym stosunkiem do samej siebie i innych, pozwala nie tyle na dotarcie do wydarzeń i świadków, co dostrzeżenie, w jaki sposób tu i teraz kształtuje się rzeczywistość. Didion nie należy do ascetek w tym ujęciu – w San Francisco, Hollywood i podczas kolejnych podróży zaznaje życia w jego pełni. Mając 32 lata, słyszy na pocieszenie, że są też starsi hippisi. Słowa nastolatek na gigancie, którym kupuje hamburgery i coca-colę, spisuje z poetycką pieczołowitością. Nigdy nie znika, nigdy nie wycofuje swoich spostrzeżeń i emocji, a jednak reportaż buduje w taki sposób, że rzeczywistość jej niemal nie rejestruje. To tekstowy i językowy paradoks, który obecny jest chyba we wszystkich tekstach Didion poświęconych ludziom innym, aniżeli członkowie jej rodziny. Didion zdaje się nie zostawiać śladu nie dlatego, że jest jak Szpieg z Krainy Deszczowców i manipuluje tekstem w taki sposób, by jej nie zdradził. Raczej dlatego, że jej język oplata postaci, rozmowy i zdarzenia, wydobywając z nich epokowe napięcia. Jej opowieści pełne są paradoksów wyłowionych w krótkich ujęciach, koszmarnych obrazach (pięcioletnie dziecko na kwasie) i banalnych autorefleksjach jej współtowarzyszy. Za szczególnie godne uwagi uważam to, w jaki sposób Didion dobiera postaci. Nie mamy tu tandety współczesnych reportaży (taksówkarz jako sumienie narodu, jedyna Kasandra, na którą możemy sobie pozwolić / facet z piwem na przystanku jako źródło odwiecznej mądrości), Didion zdaje się podążać za biegiem wydarzeń, pozwalać sobie na spisanie zdań, które są co najwyżej refleksją na temat planu dnia, listą branych ostatnio narkotyków. Brakiem wniosków i jednoczesną precyzją, której nie znam z żadnych innych tekstów poświęconych tej epoce: 

As it happens I am still committed to the idea that the ability to think for one’s self depends upon one’s mastery of the language, and I am not optimistic about children who will settle for saying, to indicate that their mother and father do not live together, that they come from “a broken home”. They are sixteen, fifteen, fourteen years old, younger all the time, an army of children waiting to be given the words.

Wiek Didion zdaje się odgrywać rolę w każdym z jej tekstów, podobnie jak sytuacja rodzinna czy stan psychiczny. Jedną z takich intensywnych lektur jest niewątpliwie pierwszy tekst zamieszczony w The White Album, w którym autorka przytacza raporty psychiatryczne na temat jej zdrowia. Albo wtedy, gdy opisuje pobyt na Hawajach, podczas którego czuje, że rozpada się jej małżeństwo. Albo w tekście na temat Georgii O’Keeffe i jej surowości wobec sztuki. Lub gdy szuka sukienki dla Lindy Kasabian – głównego świadka w procesie Charlesa Mansona. Ostatni tekst, do którego nawiązuje, tworzy swego rodzaju klamrę ze Slouching Towards Bethlehem: 

By way of comment I offer only that an attack of vertigo and nausea does not now seem to me an inappropriate response to the summer of 1968.

In the years I am talking about I was living in a large house in a part of Hollywood that had once been expensive and was now described by one of my acquaintances as a “senseless-killing neighborhood”. 

Opisywanie świata, który nie spełnia naszych życzeń i fantazji, jest w przypadku Didion wielowymiarowym zadaniem. Przypominam sobie tutaj tekst, który długo nie dawał mi spokoju. Nie mam tu na myśli opowieści o Johnie Wayne’ie, zapewniającym autorce poczucie uncanny mierzone jedynie wrażeniem, że jego twarz jest jej bliższa aniżeli wizerunek własnego męża. Ani nawet – znów paradoks – drastycznie minimalistycznego reportażu na temat końca lat 60., końca niewinności, który nastąpił w dniu morderstwa Sharon Tate i jej gości. Jedną z części Didion kończy tu zdaniem: I remember all of the day’s misinformation very clearly and I also remember this, and I wish I did not: I remember that no one was surprised. To tekst pozbawiony elegijnego tonu, w nieznośnie trzeźwy sposób opisujący konteksty i same zdarzenia. Tekstem, który zatrzymał mnie na dłużej, jest jednak niepozorna opowieść o dziewczynie, która chce zostać gwiazdą filmową. Didion opisuje ją z nieskrywaną fascynacją, jak przybysza z przeszłości, człowieka tak oddalonego od nurtu swojej epoki, że pozbawionego zdolności usłyszenia własnych słów i ich kontekstu. Można by się tu pewnie spodziewać kąśliwych uwag, melancholijnego spojrzenia na światy tak nieprzystawalne, że zmierzające do nieuchronnego upadku. Znajduję tu jednak inspirację także dla naszej epoki, chętnie przymykającej oczy na zjawiska i ludzi, którzy zdają się już minieni, których losy zdają się pozbawione znaczenia dla współczesności: 

As I drove home that day through the somnolent back streets of Hollywood I had the distinct sense that everyone I knew had some fever which had not yet infected the invisible city. In the invisible city girls were still disappointed at not being chosen cheerleader. In the invisible city girls still got discovered at Schwab’s and later met their true loves at the Mocambo or the Troc, still dreamed of big houses by the ocean and carloads of presents by the Christmas tree, still prayed to be known.

__

Korzystałam z następujących wydań:

Joan Didion, Run River, Vintage International 1994. (pierwsze wydanie książkowe: 1963)

– Slouching Towards Bethlehem, 4th Estate 2017. (pierwsze wydanie książkowe: 1968)

– The White Album, 4th Estate 2017. (pierwsze wydanie książkowe: 1979)

– The Year of Magical Thinking, 4th Estate 2012. (pierwsze wydanie książkowe: 2005)

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

www.krakow.pl

www.ngo.krakow.pl

Olga Szmidt

(ur. 1989) – krytyczka literacka i telewizyjna, doktor literaturoznawstwa, współzałożycielka i redaktor naczelna portalu Popmoderna. Pracuje w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ, gdzie prowadzi zajęcia na temat kultury nowoczesnej, popkultury oraz współczesnej literatury światowej. Zajmuje się przede wszystkim zagadnieniem podmiotowości. Autorka m.in. książek „Korespondent Witkacy” (Universitas, 2014), „Kownacka. Ta od Plastusia” (Czarne, 2016) oraz „Autentyczność: stan krytyczny. Problem autentyczności w kulturze XXI wieku” (Universitas, 2019).