Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Cywilizacja śmierci (J. Dehnel „Ale z naszymi umarłymi”)

Recenzje /

Jeszcze niedawno wydawało się, że motyw zombi – który na przełomie dekad osiągnął szczyt kulturowej popularności – kompletnie się zużył. Opublikowana nakładem Wydawnictwa Literackiego powieść Jacka Dehnela Ale z naszymi umarłymi udowadnia, że nawet z tak ogranego motywu można stworzyć coś świeżego.

Dziś zombi kojarzą się nam już nie z otumanionymi toksynami i magią haitańskimi niewolnikami, ale wyłącznie z żywymi trupami. Jako takie mogą reprezentować powrót wypartego albo widmontologiczny mechanizm przeszłości nawiedzającej teraźniejszość. Innymi słowy: idealnie nadają się do dyskusji o polskości i Polsce, która nieustannie żyje przeszłością, kompensując sobie historyczne traumy zrodzonymi w romantyzmie wyobrażeniami o wielkości swojego ducha i szlachetności narodowego cierpienia – co wielokrotnie analizowała patronująca książce Dehnela (obecna w tytule i jednym z epigrafów) Maria Janion. W Ale z naszymi umarłymi zombi nie są powiązane z żadną konkretną epoką czy wydarzeniem historycznym. Gromadząc się w początkowej partii powieści wokół miejsc takich jak Wawel czy Jasna Góra, wśród wskrzeszonych władców, ucieleśniają raczej czołobitny stosunek do historii w ogóle, przedkładanie przeszłości ponad teraźniejszość.

Bohaterami powieści są mieszkańcy krakowskiej kamienicy, reprezentujący przekrój polskiego społeczeństwa: od mieszkającego w suterenie, pozbawionego ręki pana Włodka, od którego stronią inni lokatorzy, przez starsze małżeństwo Tubiczów, Koszaków wychowujących nastoletnią córkę Kamilę, pracującego w telewizji Kubę i jego chłopaka Tomka, aż po mieszkające na samej górze, w nadbudowie polsko-angielskie małżeństwo Doroty i Kennetha. Początkowo fabuła przeskakuje od ekspozycyjnych opisów rozwoju sytuacji z zombimi do relacji pomiędzy postaciami: zarówno tych opartych na autentycznych więziach (jak związek Tomka i Kuby czy ich sąsiedzka, oparta na pomocy znajomość z Lolą Tubicz), jak i tych narzuconych i ograniczonych przez społeczny konwenans (relacja pani Loli z mężem czy Kamili z jej rodzicami), które kwestia zombich stopniowo przesłania, zmuszając bohaterów do ucieczki i coraz bardziej desperackiej walki o przetrwanie. Choć zagrożenie pozwala na obalenie krzywdzących form społecznych i umocnienie prawdziwych więzi, powieść przepełniona jest pesymizmem: hegemoniczna, agresywna polskość, nieznająca jakiegokolwiek odstępstwa od normy przyjdzie po wszystkich, także tych, którzy teoretycznie powinni być bezpieczni – a kiedy ofiary zdadzą sobie sprawę z zagrożenia, na ucieczkę będzie już za późno.

Dehnel nie oferuje rozwiązań (poza zostawionym w domyśle: emigruj już teraz, nawet jeśli wydaje ci się, że jeszcze nie ma prawdziwych powodów), próbuje jednak zdiagnozować sytuację społeczno-polityczną, w której się znajdujemy, wskazać jej źródła, a przynajmniej czynniki zaostrzające. Jest to przede wszystkim język: sztucznie napuszony, karykaturalny, zredukowany do komunałów socjolekt kościoła, polityków i mediów, ale też jednostek („Ja dużo mogę wytrzymać – powiedział im za drzwiami – ale nie iż”). Pracujący w telewizji Kuba śni o tym, że wszystkim współpracownikom zaczynają gnić języki i rozumie: „Psuł się ich wspólny język, psuła się mowa wspólnoty”. Popsuty język okazuje się narzędziem utrwalania bądź narzucania hierarchii społecznej poprzez ograniczenie możliwości nawiązywania autentycznych więzi (w ten sposób konserwatyzm unicestwia to, czego teoretycznie broni, jak pokazuje istniejące już wyłącznie na papierze małżeństwo pani Loli), a ostatecznie także: narzędziem dehumanizacji żyjących. Widać to w stopniowej zmianie terminów: „zombi” stają się „antenatami” lub „powróconymi”, co sprawia, że próby ograniczania ich praw zaczynają być nazywane „antypolskim ekstremizmem”.

W sekcjach przedstawiających rozwój sytuacji z lotu ptaka, opowiadających o kolejnych posunięciach zombi oraz reakcjach społeczeństwa i zmianach, jakie w nim zachodzą, Dehnel chętnie przedrzeźnia ten język, zarówno przytaczając wypowiedzi („To była prawdziwa żyła złota i nawróceń, czy też, jak twierdził pewien wpływowy proboszcz, nasz skarbiec duchowy, a także wspaniały dar zmarłych naszych antenatów, którzy w tym trudnym czasie laicyzacji niosą nam nasiona nieskalanej wiary z czasów sarmackich, kiedy byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa”), jak i czyniąc nawiązania w toku narracji (różnie odmieniona fraza „ziemi, tej ziemi” pojawia się w tekście przynajmniej trzy razy). Trudno jednak powiedzieć, czy jest to skuteczne narzędzie: jako zabieg literacki parodia dość szybko się zużywa, grane na jednym tonie sekcje ekspozycyjne zaczynają w którymś momencie nużyć. Jak pokazują natomiast niedawne kontrowersje wokół waginy na Paradzie Równości w Gdańsku czy zatrzymanie aktywistki za naklejanie wlepek z tęczową Matką Boską, wszelkie przejęcia symboliki uznanej za należącą do danej grupy, niezależnie od tego, czy faktycznie parodystyczne, czy nie, prowadzą raczej do zwarcia szeregów i kontrataku niż zmiany.

Podobne wątpliwości może budzić samo użycie w powieści figury zombi. Choć początkowo reprezentuje abstrakcyjną siłę martwej przeszłości, która pochłania żywych, to z czasem przekształca się w metaforę żywych owładniętych przeszłością. Trudniej wtedy odeprzeć typowe znaczenia nadawane współczesnemu wizerunkowi zombi: tego, co wygląda jak człowiek, ale człowiekiem nie jest (więc może być uśmiercony bez wyrzutów sumienia), czy budzących wstręt mas ludzkich zredukowanych do bezosobowego tłumu. Mas, z którymi nie da się dyskutować, które można tylko zniszczyć.

Warto skontrastować to podejście z Nocą żywych Żydów Igora Ostachowicza – drugą znaczącą polską powieścią o zombi, wydaną dekadę wcześniej niż książka Dehnela. Ostachowicz precyzyjniej wskazuje, z kim należy walczyć (rolę głównych antagonistów pełni niewielka grupka neonazistów), już w tytule akcentuje też podmiotowość swoich bohaterów, którzy nie są „nieumarli”, ale właśnie „żywi”. Można się z nimi porozumieć, można dowiedzieć się, czego chcą (a nawet trzeba to zrobić, aby, niczym w Dziadach, oddać przeszłości to, bez czego nie potrafi ona spokojnie umrzeć). Należy ich bronić i o nich dbać, ponieważ tak samo jak my garną się do życia.

Różnica ta ma oczywiście swoje uzasadnienie. U Ostachowicza zombi to prześladowana mniejszość poddawana dehumanizacji dawniej i dzisiaj, u Dehnela – zombi to hegemoniczna większość. Być może pytanie, czy należy przedstawiać ją w formie żywych trupów nie ma znaczenia, kiedy partia rządząca dla zbicia kapitału politycznego i odwrócenia uwagi od problemu pedofilii w Kościele szczuje na mniejszości seksualne i płciowe, co prowadzi do putinowskich, oszczerczych kampanii i ataków na pokojowe zgromadzenie mające upamiętnić osobę, która zginęła z powodu panującej w Polsce transfobii. Może zostaje tylko śmiech, choć i on w powieści Dehnela zamiera w zakończeniu. Jeśli gdzieś w Ale z naszymi umarłymi można dopatrywać się nadziei – jakkolwiek ulotnej czy wręcz płonnej – to właśnie w nawiązywaniu kontaktu z innymi, ponad utartymi podziałami. W byciu człowiekowi człowiekiem, a nie zombi.

Jacek Dehnel

Ale z naszymi umarłymi

Wydawnictwo Literackie, 2019

Liczba stron: 317

Artur Nowrot

(ur. 1989) – redaktor, tłumacz, krytyk, prozaik. Publikował w „Wizjach”, „Kontencie”, a także antologiach: Dzieje się oraz Tęczowe i fantastyczne. Zawodowo chodzi po dachach i próbuje godzić to z działalnością twórczą. W wolnych chwilach czyta fantastykę, poezję i komiksy. Do znalezienia na Facebooku: "Artur Nowrot: literartura".