Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ciężka jest dola artysty („The House That Jack Built”)

Recenzje /

Najnowszy film Larsa von Tiera jest jego powrotem do Cannes po skandalu z 2011 roku, który wywołał wypowiedzią o utożsamianiu się z nazistami. Jego obecność w tym roku też nie odbyła się bez kontrowersji. Ponad setka osób opuściła salę festiwalowego pałacu podczas uroczystej premiery The House That Jack Build w proteście przeciwko przemocy i sadyzmowi jakie biły z ekranu. Etykieta skandalisty została utrzymana. Pytanie tylko, czy zasłużenie?

Już sam tytuł zwiastuje, że będziemy mieli do czynienia z dziełem intertekstualnym. This Is the House That Jack Built jest popularną brytyjską rymowanką-wyliczanką, czymś na wzór Tuwimowskiej Rzepki. Na początku jest dom, który zbudował Jack. W tym domu jest zboże, które zjadła mysz, mysz zjadł kot, kota pogonił pies, psa wzięła na rogi krowa, krowę wydoiła panna, panna została pocałowana… i tak dalej. Rymowanka jest powszechnie znana w angielskojęzycznej kulturze. Ten sam tytuł noszą utwory m.in. Arethy Franklin czy Metalliki. Z rymowanki nie dowiadujemy się jednak nic ani o Jacku, ani jego domu (poza posiadaniem zboża). Przyjmując ten tytuł i imię głównego bohatera dla swojej brutalnej historii, von Trier zdaje się przestrzegać, że nie trzeba wszystkiego, co zobaczymy, brać absolutnie na serio.

Już samo otwarcie filmu przepełnione jest zgrywą i groteskowym humorem. Oto Jack (Matt Dillon w najlepszej od lat roli) jadący czerwonym vanem w typowych dla seryjnego mordercy okularach, zostaje osaczony przez wyniosłą autostopowiczkę (Uma Thurman). Kobieta nie dość, że się narzuca i z premedytacją burzy spokój Jacka, to zaczyna go prowokować, przedstawiając możliwe scenariusze tego, jak Jack może ją zabić i co zrobić z ciałem. Biedny bohater nie ma wyjścia. Musi zabić. Scena jest przeplatana obrazami bezbronnej owcy i tygrysa, który się oblizuje. Każdy ma w tym filmie z góry przypisane role. Nie ma ucieczki.

W pięciu rozdziałach poznajemy zatem kolejne zbrodnie wybrane z sześćdziesięciu popełnionych przez Mistera Sophistication (taki pseudonim nadał sobie Jack). Von Tier z lubością i wyrafinowaniem przedstawia obrazy fizycznej i psychicznej przemocy nie stroniąc od pokazywania odcinanych lub odrywanych części ciała, masakrowania twarzy czy strzelania do dzieci. Wrażliwi widzowie mogą nie wytrzymać, ale powiedzmy sobie szczerze, że tego właśnie można było się spodziewać po von Trierze opowiadającym o seryjnym mordercy. Osobiście dużo ciężej było mi znieść seans Antychrysta. W tym wypadku zbrodnie Jacka okraszone są czarnym humorem, który dystansuje, jak np. w scenie po zabójstwie drugiej ofiary, gdy Jack usuwając ślady swojej obecności w jej domu ma napad zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych.

Wszystkie przestawione zbrodnie Jacka są jego „projektami”, udanymi lub nie, na drodze do poznania siebie jako artysty. Jack rozsmakował się w swojej działalności i staje się coraz bardziej wyrafinowany. Von Trier ewidentnie używa tego bohatera, żeby opowiedzieć o swoim procesie tworzenia i nawet nie stara się o jakieś bardziej wyszukane metafory. Scenę znęcania się Jacka nad bezbronną blondynką (Riley Keough) można odczytywać jako reminiscencję współpracy von Tiera z Björk podczas tworzenia Tańcząc w ciemnościach. Natomiast gromadzenie ofiar w prywatnej chłodni oraz robienie im zdjęć to nic więcej, jak swoista filmoteka, w której Jack może być blisko tego, co stworzył. Jest też scena, w której główny bohater czuje się pobłogosławiony przez Boga, po tym, jak ten zsyła deszcz, by ukryć jedną z jego zbrodni. Von Trier pewnie odczuwał podobną satysfakcję odbierając nagrody za produkcje, które przypłacił niejednym grzechem. Aby dopełnić oczywistości, słyszymy z offu dysputę bohatera z niejakim Vergem (Bruno Ganz) na temat działalności Jacka, która sprowadza się do sporów na temat sztuki i roli artysty. A wszystko to w rytm nieśmiertelnego Fame Davida Bowiego (!).

Ciężko powiedzieć, czy von Trier kpi sobie z widzów i krytyków, czy jest to może wyraz jego desperacji i samotności. W wywiadach otwarcie przyznaje się do swojej depresji i problemów osobistych. W jednej ze scen Jack krzyczy do bezbronnej ofiary „Nikt nie chce pomóc!”. Jest równie samotny i nieszczęśliwy jak ona. Obserwując ludzi wychodzących z sali w pałacu w Cannes miałem wrażenie, że von Trier specjalnie ich sprowokował, aby wyszli, po to, by udowodnić, że to on ma rację. Artysta uzewnętrznia się ze swoich udręk i bólu, a ludzie go odrzucają. Podczas festiwalu von Trier prześmiewczo określił siebie też jako crowd pleaser (ten, który sprawia publiczności przyjemność). Ostentacyjne wyjście z seansu niektórym prawdopodobnie jakąś satysfakcję przyniosło.  

Nie ma złudzeń, że von Trier zrobił film, w którym artysta schodzi w kolejne kręgi piekła, o sobie i dla siebie. Przypuszczalnie był bardziej potrzebny samemu reżyserowi niż widowni. Nie zdziwiłbym się, gdyby The House That Jack Built był ostatnim filmem Duńczyka. Wydaje się tu podsumowywać swoje dokonania, a finał jest absolutnie ostateczny dla bohatera (alter ego twórcy). Zdecydowanie nie jest to jego najlepszy film, choć są tu momenty wielkiego kina. Pozostanie zapewne perłą dla fanów i badaczy jego twórczości, w którym będą poszukiwać interpretacyjnych kluczy, takich jak znamienne słowa Jacka: „Nie patrz na siekierę, patrz na dzieło.” Von Trier w tym filmie pokazał swoją siekierę, ale nie każdy znajdzie ją bardziej interesującą niż właściwe dzieło.