Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ciemności „light” (Katarzyna Krenz, Julita Bielak „Księżyc myśliwych”)

Recenzje /

Współczesna moda na slow life jest bardzo przychylna dla literatury. Zwolnić, zatrzymać się, przeżywać nieśpiesznie i z uwagą – to wszystko doskonale komponuje się z czytaniem książek. Nawet tzw. szybkie czytanie ekspresowo znalazło alternatywę w postaci umyślnego spowalniania lektury. Księżyc myśliwych autorstwa Katarzyny Krenz i Julity Bielak nieoczekiwanie wpisuje się w ten nurt Z jednej strony fabuła jest utkana z elementów pobudzających czujność (zalążki kryminału, mglista atmosfera północy, tytułowe „krwawe” ciało niebieskie, niejasne tożsamości bohaterów, powracające widmo agresji i inne fabularne niepokoje), a mimo wszystko całość obraca się w literacką medytację. Najbardziej niepokojąca powieść ostatnich lat (według zapewnień wydawcy) w rzeczywistości bardzo skąpo gospodaruje napięciem, prowokując głównie do permanentnej zadumy nad narratorskimi przemyśleniami, a z czasem do nieuniknionego opadu powiek.

Księżyc z pewnością nie cierpi na niedobór ambitnych zamierzeń. Książka Krenz (autorki literatury obyczajowej o aurze cieplarnianej i stonowanej jak herbaciane róże, vide Królowa pszczół czy W ogrodzie Mirandy) i Bielak (debiutantki) to po pierwsze opowieść w kryminalnej ramie – pewnego dnia na morzu ginie Thomas Waltzer, oceanograf, mieszkaniec północnoniemieckiej wyspy Sylt. Pozostawia po sobie wdowę Evę, ciężko zmagającą się z żałobą, i córkę Sophie. Los tej drugiej z biegiem akcji budzi coraz więcej wątpliwości. Na początku poznajemy Jasmine, która jedzie na wyspę zaniepokojona zniknięciem przyjaciółki. Jednak zamiast niej odnajduje tam swojego chłopaka, Cyryla – dotkliwie pobitego i dotkniętego amnezją. Śledztwo, prowadzone przez komisarza Herzoga, jak również dociekania innych bohaterów prowadzone na własną rękę, pozwalają odkryć nici powiązań między dwoma incydentami. Pojawiają się tropy prowadzące z jednej strony ku wojennej historii (książka nawiązuje m.in. do autentycznej postaci nazistowskiego zbrodniarza Heinza Reinefartha, który mieszkał na wyspie), a z drugiej – w świat brudnego biznesu. To momenty, w których fabuła najbardziej zbliża się do konwencji kryminału. Jednak ostatecznie o wiele ważniejsza staje się emocjonalna strona tych wydarzeń. Ożywają wspomnienia, emocje i ślady przeżyć z przeszłości, w oswojoną codzienność bohaterów wdziera się niepewność.

Druga płaszczyzna Księżyca to korespondencja między J. a B. Jej relacja z resztą opowieści z początku nie jest jasna – chociaż zasadniczo odbywa się z metapoziomu narratorki. W ten sposób literacka kreacja odsyła do sposobu powstawania powieści, która była pisana na odległość, a autorki spotkały się osobiście dopiero na etapie korekty. Listy nawiązują do tej relacji, łącząc wątki osobiste, warsztatowe i powieściowe. Często prezentują tekst „w budowie”, dopisując poza głównym opowiadaniem nowe elementy postaci czy wydarzenia. W listach wiele jest także osobistych sprawozdań z pozafabularnej, ale jednak wewnątrztekstowej rzeczywistości (spacery – oczywiście pełne zadumy, rodzinne spotkania, przebyte choroby), próśb o pisarskie rady czy zaiste poczciwej serdeczności. Najwięcej jednak jest refleksji „lekturowych”, na czele z wyraźnie ulubionym przez autorki Bergmanem (celowo nazywam go lekturą, ponieważ w powieści istotną rolę odgrywają scenariusze reżysera Persony). Listy, włączone między epizody fabularne, najwyraźniej nie tylko miały stanowić metafikcjonalną ramę narracji, ale także służyć budowaniu napięcia. Cóż, w praktyce najczęściej przerywają i tak niemrawo rozwijającą się akcję, żeby jeszcze głębiej wycofać czytelnika na pozycję refleksji.

Okazji do tej ostatniej nie zabraknie. Skłania do niej przede wszystkim perspektywa narratora, która mocno ciąży nad całym światem powieści. Ma to swoje dobre strony – płyniemy razem z wszechwiedzącym okiem od szczegółu do szczegółu, wychwytując drobiazgi przedstawionego świata, drobne trybiki codziennych rytuałów życia wyspiarskiego i motywacje bohaterów, również te niewidoczne dla nich samych. Podmiot opowiadający co rusz przypomina o swojej obecności, podkreślając narratorskie „ja”, tłumacząc dlaczego tak, a nie inaczej konstruuje opowieść, i przeskakując od narracji do ogólniejszych uwag. Niestety dzieje się to, czemu J. i B. chciałyby zapobiec: Masz rację, w kwestii prywatności lepiej zachować ostrożność. Nasze listy mogą się przewijać, ale tylko w tle. Nie powinny zaciemniać fabuły (…). Gra idzie o granice – czy raczej o ich zacieranie – między rzeczywistością a fikcją, między jawą a snem, gdy różne rzeczy tylko nam się wydają, bo nie dość wyraźnie je widzimy. Problemem jednak nie jest zbyt duża liczba listów (a na pewno nie ich zbyt „realny” status), ale nikła samoistność tego, co miałoby być pierwszym planem fikcji, czyli wydarzeniami, w których bohaterowie próbują się odnaleźć. Nachalne eksponowanie narracyjnego warsztatu rozkłada opowieść nie tylko na czynniki pierwsze, ale wręcz na łopatki. Efekt jest tym bardziej pretensjonalny, im wznioślejsze zamiary pisarskie wyjawia komentarz, nieznośnie pozbawiony dystansu do samego siebie, a przede wszystkim dyskrecji.

Wielosłowność i erudycja narratorek ma jednak swoją dobrą stronę. Księżyc, sięgając w rejony kryminału, jednocześnie kreuje inną wizję północy niż oferowana przez powszechny atlas wyobraźni, gdzie im zimniej i dalej w stronę Skandynawii, tym bardziej mordują, a ludzkie charaktery są mroczniejsze. Bliżej tutaj do Bergmana (reżyser co rusz wyziera z tekstu) – ascetycznie podchodzącego do dynamiki akcji, ale nasycającego obrazy namiętnością i egzystencjalnym niepokojem. Księżyc wyraźnie chce czerpać z tego typu wyobraźni, próbując literacko odtworzyć ją w naturalnym kontekście surowego, północnego krajobrazu. Jednak ton powieści pozostaje nieznośnie jednostajny, trzymając się stałego pułapu egzystencjalnego smutku i nie sięgając zbyt głęboko w mniej ucywilizowane pokłady emocji.

By to zrekompensować i nadać światu więcej wewnętrznego ruchu, powieść zasypuje nas mnóstwem intertekstualnych nawiązań, dygresji i sapiencjalnych odkryć. Oprócz kontekstów filmowych (pojawia się ich mnóstwo – zwłaszcza w pierwszej części, obficie czerpiącej z Przed wschodem słońca Richarda Linklatera, gdzie poznajemy Jasmine, studentkę filmoznawstwa oraz dołączającego do niej tajemniczego mężczyznę, Oskara Olivettiego), powieść wyraźnie ciąży ku dygresjom wysokiego sortu. A to arkana przygotowywania małżów, a to dyskusja na temat odcieni winnych smaków. By było barwniej, znajdziemy też w listach przepis na lawendowe ciasteczka mamy czy link do wideo na YouTube. Te lekturowe przyjemnostki czasem są miłe dla podniebienia, ale znów więcej mówią o upodobaniach narratora niż kreowanym przez niego świecie.

Milczenie nie jest mocną stroną opowiadającego, który wyraźnie wstrzymuje się przed oddaniem inicjatywy postaciom. Niewiele dzieje się w ich dialogach, czasem ujawnią parę potrzebnych informacji, ale to, co naprawdę istotne, i tak zostanie opowiedziane z wyższej perspektywy – dobitnie, ze szczegółami i z bergmanowskim kontekstem. I nie chodzi tutaj tylko o kwestię stylu, ale raczej o kolejny element, który przeszkadza w zainteresowaniu się opowieścią i sprawia, że z interesująco zapowiadającego się pomysłu na wniknięcie w małą społeczność stopniowo, ale nieubłaganie uchodzi życie. Najwięcej jest go chyba w epizodach opowiadających o relacji Jasmine i Cyryla – pełnej wahań i wątpliwości (dziewczyna podejrzewa, że jej chłopaka i Sophie przed wypadkiem łączył romans), stawiającej bohaterkę w dwuznacznej roli opiekunki kogoś, kto nie pamięta głębi łączącej ich relacji. Interesującą postacią jest także Vincent – skończony matematyk, ale praktykujący malarz, który zabarwia przeżycia swoją szczególną, artystyczną percepcją.

Natomiast w intrydze opowieści dotkliwie brakuje tego, co było obecne u Bergmana i przenika współczesny nurt kryminałów – autentycznego zainteresowania złem, zatrzymania się nad nim i milczącego podpatrywania, jak wkrada się w ludzkie życie. Tymczasem tu niepokój pozostaje zamknięty głównie w słowach i symbolicznych figurach – do których należy tytułowy „księżyc myśliwych”, wobec stonowanej aury powieści okazujący się raczej efektownym rekwizytem. Od czasu do czasu narratorki nie omieszkają przypomnieć, że gdzieś na horyzoncie czai się zagrożenie i powoli zaciska się pętla intrygi: Niepostrzeżenie bohaterowie niczym wytrawni gracze zaczęli zmieniać pozycje, przesuwać się, przegrupowywać. Jedni planują kolejne ruchy, inni – jak Cyryl czy Jasmine – z graczy stali się pionkami w cudzych rozgrywkach. Te gesty pozostają jednak zwykle puste – jeśli to wszystko się dzieje, to głównie jako koncept opowiadającego, nie zaś jako przeżycie czytelnika.

Księżyc myśliwych jest książką, która okazuje się czymś innym, niż zapowiada, ale to wcale nie działa na jej korzyść. Z pozoru kryminalna opowieść wędruje w kontemplacyjne rejony, próbując przedstawić mały, ludzki świat, zbudowany z drobiazgów, impresji i uczuć. Niestety, jego złożoność jest uzależniona głównie od wielosłowności opowiadającego, jego zainteresowań, fantazji i refleksji, które biorą na siebie ciężar zainteresowania czytelnika. Można je lubić, w jakimś stopniu się w nich rozsmakować, ale szybko poczujemy w ustach smak papieru. Nie po to przybywamy na wyspę Sylt z tajemnicą na horyzoncie, by uciekać zaraz w świat korespondencji, choćby z tak erudycyjnymi osobami jak J. i B.

 

Katarzyna Krenz, Julita Bielak

Księżyc myśliwych

Znak, 2015

Liczba stron: 512

Michał Koza

(ur. 1987) – literaturoznawca, krytyk i poeta. Adiunkt w Katedrze Krytyki Współczesnej Wydziału Polonistyki UJ.