W medialnej burzy, która od paru tygodni przetacza się wokół Chappell Roan, moją uwagę zwrócił jeden epitet. Internetowi komentatorzy ustawili wschodzącą gwiazdę popu w rosnącym szeregu celebrytek, które – w reakcji na ich niepopularne wypowiedzi, krytykujące przemysł kulturalny bądź kulturę fanowską – zyskały miano „niewdzięcznych”. Za co młode kobiety na medialnym świeczniku miałyby być jednak wdzięczne i skąd biorą się tak gwałtowne reakcje, gdy publiczność uzna, że nie spełniają tego wymogu?
Jedną z pierwszych „niewdzięcznic”, które zwróciły uwagę mediów w 2023 roku, była Rachel Zegler, odtwórczyni tytułowej roli w planowanym na przyszły rok remake’u Królewny Śnieżki Disneya. Film typowany jest na jedną z największych klap studia, a to za sprawą „progresywnych” przeróbek, w które ma obfitować (Śnieżka jest grana przez Latynoskę, książę jej nie ratuje, a zrobione w CGI krasnoludki sprzątają własny dom zamiast być wyręczanymi przez królewnę). Najbardziej dostało się jednak samej Zegler, która bez żenady przyznała, że oryginalna animacja jej się nie podoba, a przedstawiony w niej obraz kobiecości jest przestarzały. Te całkiem uprawnione stwierdzenia spotkały się z zarzutami o brak szacunku do materiału źródłowego, brukanie disneyowskiej tradycji i retroaktywne „niszczenie dzieciństwa” sentymentalnych fanów. Oskarżenia o niewdzięczność i arogancję były tu emocjonalną reakcją na „odkrycie”, że Zegler jest reprezentantką liberalnej agendy, która rzekomo infiltruje wytwórnię.
Zarzucanie tak nieetycznej korporacji jak Disney bycia w jakimkolwiek stopniu woke jest oczywiście śmieszne, niemniej póki boje internautów toczą się przede wszystkim o strategie narracyjne twórców, a nie wewnętrzne polityki firmy, plajta raczej jej nie grozi. Konserwatywny backlash pokazuje jednak, że Disney ery remake’ów rzeczywiście znajduje się w niewygodnej pozycji. Dostosowywanie klasycznych opowieści do współczesnej wrażliwości społecznej najczęściej sprowadza się do kilku modyfikacji, o których trudno powiedzieć, by były rewolucyjne, są jednak wystarczającym virtue signallingiem (sygnalizowaniem cnoty), aby podburzyć niechętną im część fandomu. Narzekający na „upolitycznienie” bajek są zresztą na dobrym tropie – uczynienie ze Śnieżki figury girlboss, która „nie marzy o prawdziwej miłości tylko o staniu się liderką”, to wybór polityczny, choć sam Disney pewnie wolałby go tak nie nazywać. Równocześnie to jednak gest fasadowy i performatywny, który w żaden sposób nie zmienia faktu, że Disney bynajmniej nie jest progresywną spółką (a Siedmiu CGI-ów pojawiło się po zwolnieniu aktorów, którzy w pierwotnym zamyśle mieli zastąpić oryginalne krasnoludki jako różnorodna etnicznie grupa „magicznych istot”).
Prawdziwym „grzechem” Zegler było więc ujawnienie tej polityczności. Oskarżenia o niewdzięczność to zaś przejaw mylnego odczytania hipokryzji, w którą uwikłana jest cała wytwórnia. Tego typu jałowych dysput może dałoby się uniknąć, gdyby Disney nie silił się na uaktualnianie historii, które mają już swoje miejsce w kulturze, a zamiast tego tworzył więcej nowych, rzeczywiście wynikających z obecnej wrażliwości i organicznie z nią rezonujących. Przypadek Zegler pokazuje jednak, że póki co możemy się raczej spodziewać kontynuacji batalii o apolityczne krainy dzieciństwa, w których głównymi winowajczyniami okazują się kobiety posiadające własne opinie.
W podobnym czasie co do Zegler łatka niewdzięcznej przylgnęła też do celebrytki z całkiem innego bieguna showbiznesu – chodzi o Doję Cat. Tu źródłem kontrowersji stała się relacja z fanami. Raperka miała odnosić się do nich w obraźliwy, wyższościowy sposób, unikać spotkań i zachowywać tak, jakby nie zależało jej na własnej publiczności. Zamieszczane w mediach społecznościowych przeprosiny były raz po raz przyćmiewane przez kolejne afery – jak wtedy, gdy artystka stwierdziła, że jej dotychczasowe albumy były „skokiem na kasę”, a fani byli wystarczająco głupi, by nabrać się na nieautentyczną, sfabrykowaną wersję Cat, prezentowaną właśnie dla nich. Masowy odpływ obserwujących z Instagrama wokalistki obrazował zawód fanów, którzy mieli poczucie, że ta nie dotrzymała swojej strony niepisanego paraspołecznego kontraktu, obligującego ją do odwdzięczania się słuchaczom za ich uwielbienie.
Jeśli dodać do tego kontrowersje związane z obecnością raperki na incelskim forum Tiny Chat oraz wpisami sugerującymi alt-rightowe sympatie, łatwo zrozumieć tę część publiczności, która stwierdziła, że popfeministyczny wizerunek Cat stracił jakąkolwiek wiarygodność. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że eksfani w zasadzie potwierdzili prowokacyjne twierdzenia raperki o czysto komercyjnych motywacjach stojących za Hot Pink i Planet Her (rzeczonymi „skokami na kasę”). Obie strony konfliktu chyba nieintencjonalnie zgodziły się, że popowy feminizm bywa w dużej mierze performatywną wydmuszką. Oczywiście ta ważna obserwacja nie wybrzmiała na internetowych forach tak mocno jak zarzut, że Doja Cat „nienawidzi swoich fanów”, co stało się paliwem dla wzajemnej niechęci – oraz najnowszego albumu artystki, Scarlet, na którym w niezbyt przekonujący sposób próbowała przejąć narrację o sobie jako paraspołecznej antagonistce.
Spośród wielu konfundujących wypowiedzi raperki z jedną nie sposób się nie zgodzić: fani nie znają jej jako człowieka, a więc ich uwielbienie nie jest skierowane w stronę realnej osoby, tylko scenicznego awatara. Bezpardonowy, momentami wulgarny sposób, w jaki artystka zwykła to komunikować, sprawił jednak, że publiczność nie odebrała tego jako krytyki social mediów i wirtualnego panoptykonu, tylko jako personalny atak. Faktycznie, w jej wypowiedziach nie wybrzmiewa przekaz, że za patologie relacji paraspołecznych odpowiadają w dużej mierze narzędzia, których używamy do ich podtrzymywania; Doja woli raczej sarkastycznie radzić tym, którzy są chronicznie online, aby „odłożyli telefon, znaleźli pracę i pomogli rodzicom w porządkach”.
Równocześnie Cat jest jedną z tych gwiazd, które zbudowały karierę dzięki byciu chronicznie online i sprawnemu poruszaniu się w zaułkach internetu. Swoją rozpoznawalność w sieci oparła między innymi na shitpostingu, za przykład muzycznego shitpostu można zresztą uznać jeden z jej pierwszych singli, MOOO! (z pamiętnym incipitem Bitch, I’m a cow). Być może tu leży źródło jej wizerunkowych problemów. Artystka wydaje się tak zespolona z kulturą internetu, że sama nieświadomie traktuje swoich fanów jako zbiór wirtualnych symulacji, które można trollować w nieskończoność. Stąd często zarzucany jej brak dyskrecji i ogłady oraz nonszalanckie dzielenie się treściami, które wywołują konflikty z jej własnymi słuchaczami. Jedynymi wygranymi pozostają tu niematerialne instancje, na które obie strony tak chętnie narzekają – algorytmy, portale plotkarskie i reszta urządzeń służących do napędzania paraspołecznych obsesji.
Przywołana na początku Chappell Roan od początku swojej obecności w mainstreamie zwracała uwagę szczerymi, pozbawionymi PR-owego filtra wypowiedziami o tym, że sława jest dla niej przede wszystkim przyczyną ogromnego dyskomfortu. W głośnym nagraniu na TikToku, w którym krytykuje roszczeniowe zachowania fanów, wydaje się wręcz zaskoczona, że ktoś mógłby wpaść na pomysł, aby nagabywać ją na ulicy i prosić o zdjęcia i autografy. Podczas gali MTV, w odpowiedzi na standardowe pytanie dziennikarki o samopoczucie, zamiast o wdzięczności i ekscytacji zaczęła mówić o lęku i przytłoczeniu. W międzyczasie odwołała także dwa koncerty, jako powód podając zdrowie psychiczne. To wystarczyło, aby nazwać ją niewdzięczną, kapryśną i niegotową na sławę oraz zalecić szkolenie medialne, którego widoczny brak ma sprawiać, że wypowiedzi piosenkarki słucha się niekomfortowo.
Myślę, że zagubienie w showbiznesie, z którym artystka się nie kryje, jest zupełnie szczere. Jej przebicie się do mainstreamu dokonało się błyskawicznie i ewidentnie nie miała jeszcze czasu, aby medialnie „okrzepnąć”. Z drugiej strony wydanie debiutanckiego The Rise and Fall of a Midwest Princess poprzedziła niemal dekada starań, aby zostać zauważoną, w czasie której Roan miała okazję zapoznać się z niektórymi aspektami przemysłu muzycznego. Idea szkoleń medialnych, które przechodzą wokaliści, nie jest jej obca. Rodzaj nieokrzesania, które prezentuje, jest więc po części świadomym buntem wobec obowiązującego w showbiznesie decorum, w ramach którego mówienie bez promptu o problemach psychicznych i przemocowości fanów wciąż wywołuje zakłopotanie. Efektem jest generowanie przez nią sytuacji, w których popkultura powoli, ale skutecznie wymyka się przewidywalnym skryptom – tak jak w przypadku Rachel Zegler i Dojy Cat, choć w nieco innych wymiarach.
Kulminację stanowiła się wypowiedź, w której Roan ostro skrytykowała współodpowiedzialność administracji Joe Bidena za czystkę etniczną w Palestynie (równocześnie deklarując, że w obliczu braku realnej alternatywy, zagłosuje na „mniejsze zło”). Natychmiast pojawiły się głosy, że lesbijska drag queen jest tak naprawdę pozbawioną kręgosłupa moralnego kryptokonserwatystką, co dobitnie ukazało indolencję amerykańskiego życia politycznego, w którym wyobrażenie sobie świata poza centrystyczno-ultraprawicowym duopolem wydaje się niemożliwe. Jednocześnie ten moment umocnił budowany konsekwentnie status Roan jako artystki prawdziwie queerowej (w odróżnieniu od tych, którzy z queeru korzystają jako z estetycznego akcesorium), a więc aktywnie sprzeciwiającej się opresyjnym systemom. Zdaje się też, że to uderzanie w czułe punkty służy jej marce – z jednej strony generując clickbaity dla amatorów sensacji, a z drugiej konsolidując już i tak pokaźną grupę oddanych fanów, którzy są gotowi bronić idolki przed atakami tych pierwszych. Prawdziwą siłą Chappell Roan i jej popkulturowego momentu pozostaje jednak to, że, jak artystka nie przestaje przypominać, to, co służy marce, często ma odwrotny, wpływ na stojącą za nią realną osobę.
„Niewdzięczność” w wydaniu Roan należy traktować jako sprzeciw wobec założenia, że nie można naruszać systemów, w ramach których osiągnęło się sukces. Jak pokazuje medialny dyskurs wokół niej, to dla wielu idea trudna do zaakceptowania. Dyskomfort, który budzi artystka, jest chyba symptomem czegoś większego – generalnej społecznej awersji do zmiany. Próba podjęcia tego tematu konfrontuje nas z faktem, że pole manewru nie jest zbyt wielkie.
Brzmi to dość szumnie jak na rozważania o popkulturze, ale ta odgrywa tu swoją rolę – zalgorytmizowana i splatformizowana, ma przecież służyć nieustannej konsumpcji, a nie namysłowi nad tym, co sobą reprezentuje. Wymykanie się przewidzianym dla twórczyń rozrywki skryptom to poruszanie się po grząskim terytorium, a ferment, który z niego wynika, tylko czasami bywa pożyteczny. Moment, który obserwujemy teraz, ma jednak szansę zaowocować trwałą zmianą. Po cichu liczę na to, że do szeregu „niewdzięcznych” dołączą kolejne i kolejni – aż ten epitet straci swoją moc.