Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Cenne sekundy. O serialowych czołówkach (Popteksty)

Dobry serial poznasz po tym, jak się kończy, ale też po tym, jak się zaczyna. Czołówki miewają znacznie większe ambicje niż pobieżna prezentacja tytułów i kluczowych dla produkcji postaci. Wolą hipnotyzować, nastrajać, determinować perspektywę odbioru – innymi słowy: wpływać na widzów, jak tylko się da.

Od czegoś trzeba zacząć

Już dzieckiem będąc, zostałam utwierdzona w przekonaniu, że żaden serial bez czołówki istnieć nie może. W latach 90. przepis na dobre intro był prosty i zgoła humanistyczny: na piedestale i w centrum uwagi widza stawiano bowiem człowieka. Witały nas roześmiane bądź naznaczone grymasem, a przy tym opatrzone stosownym podpisem twarze – zbliżenia przeplatały się zwykle z krótkimi scenami wyjętymi z serialu. W tle, rzecz jasna, leciał chwytliwy kawałek, który mimochodem przenikał do zbiorowej podświadomości. Obsada Słonecznego patrolu biegła w zwolnionym tempie i od razu było wiadomo, kto jest kim; wszystko stawało się jasne, jak padające na plażę słońce. Podobne pozdrowienia z ekranu przesyłali pluskający się w fontannie Przyjaciele czy nakręceni kalkulatorem bohaterowie Jeziora marzeń. Późniejsze, mniej lub bardziej bolesne doświadczenia z polskimi serialami jedynie utwierdziły mnie w przekonaniu, że dopóki grzywka Marka nie ułoży się w „M” jak „miłość”, dopóty seansu nie można uznać za rozpoczęty.

Serialowe czołówki są tak stare jak same seriale – pomysł napisów początkowych, podobnie zresztą jak odcinkowych narracji, przeszczepiono do telewizji z kina. Wystarczy szybki rzut oka na intro Flasha Gordona (1936), żeby skojarzyć jego estetykę z sekwencjami otwierającymi filmy z tamtego okresu. Z czasem dostrzeżono w czołówkach potencjał czysto komercyjny – okazało się, że można w nich wygospodarować przestrzeń i na listę nazwisk, i na reklamę. Koronnym przykładem na to, jak uszczknąć kilka cennych sekund i zadedykować je sponsorom, była czołówka The Honeymooners (sitcomu z połowy lat 50.) wraz z podejrzanie długim ujęciem samochodu marki Buick.

Przedstawianie obsady na początku każdego odcinka, najlepiej tak, żeby zachować synchron między nazwiskami aktorów a obrazem, upowszechniło się w latach 50. i 60. Znaczenie telewizji błyskawicznie rosło, podobnie jak liczba dostępnych do wyboru produkcji. Żeby złowić widza, potrzebny był haczyk – rolę kuszącej przynęty przejęły więc czołówki. Pojawiało się coraz więcej sekwencji otwierających, które dość jasno sugerowały tematykę serialu i szybko nakreślały pomocny kontekst. Czasem ocierały się przy tym o skrajność, a tekst piosenki (lub lektor) wykładał kawę na ławę, tak jak w przypadku Rodziny Addamsów, Star Treka czy Strefy Mroku. Taki manewr pozwalał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: zachęcał do pozostania przed ekranem i budował klimat, a jednocześnie tłumaczył przygodnej publiczności, z czym tak w zasadzie będzie miała do czynienia. W dobie streamingu podobne czołówki nie mają już praktycznego zastosowania, ale jeszcze w pierwszej dekadzie nowego wieku widownię TVN-u uwodziła w ten sposób animowana Agnieszka Dygant (Nianię w pakiecie z jej storytellingowym wstępem podwędziliśmy, a jakże, Amerykanom).

Na przełomie lat 80. i 90. postawiono ostateczny znak równości pomiędzy czołówką a theme song, czyli piosenką lub instrumentalnym motywem przewodnim, który w przypadku sukcesu produkcji niejako z automatu awansował do kanonu muzyki popularnej. Chwytliwa melodia przyćmiewała czasem to, co działo się na ekranie i zaczynała odgrywać główną rolę w przykuwaniu uwagi widza, tak jak przewiercający na wskroś temat ze Z Archiwum X. Kolejna poważna zmiana nastąpiła dopiero na przełomie wieków. Wraz z serialami nowej generacji przyszła pora na czołówki tego samego szczebla – „filmowe”, często symboliczne, mnożące znaczenia i będące wartością samą w sobie. Choć można się doszukiwać pojedynczych prekursorów w rodzaju przydługiego, ironicznie idyllicznego intro Twin Peaks, erę artystycznych czołówek rozpoczęło na dobre HBO. Jednocześnie wykształcił się kontrastowy trend na zwięzłe plansze tytułowe – pierwsze skrzypce grał wówczas dźwięk, a wtórowała mu typografia, tak jak w przypadku Zagubionych. Dwanaście sekund akrobacji samotnego, rozmytego napisu przy akompaniamencie złowieszczych odgłosów rodem z zaświatów wystarczyło, żeby wprowadzić nastrój i zaintrygować widownię, a przy okazji pozwoliło zaoszczędzić trochę grosza. Jak się okazało, ani nazwiska, ani chwytliwe piosenki nie były wcale niezbędne, żeby skondensowana czołówka spełniła swoją rolę. Minimalistyczne intro wykorzystano także w 24 godzinach, a później m.in. w Supernatural czy Czarnym lustrze; na wzmocnionej muzyką typografii opiera się również (znacznie dłuższa) sekwencja tytułowa Stranger Things.

Wizualne łamigłówki

Współcześnie możemy natknąć się na czołówki we wszystkich opisanych formach. Za najbardziej klasyczną konstrukcję, która powoli odchodzi w niepamięć, uznaje się wspomniane przeplatanie nazwisk i zbliżeń na twarze aktorów ze scenami wyjętymi z serialu. Takie galerie portretów dominowały w telewizji aż do lat 90. – obecnie spotykamy je głównie w rodzimych telenowelach albo produkcjach z długim stażem (dość przywołać ciągnące się przez dwie dekady, uparcie wierne pierwotnej estetyce Prawo i porządek czy produkcje z serii CSI). Zdarzają się także oszczędne plansze tytułowe, które nie marnują cennych sekund czasu antenowego ani energii zorientowanego w fabule widza. To minimalistyczne rozwiązanie bywa wykorzystywane także na platformach wolnych od reklam, a czasem zostaje zredukowane do napisu nałożonego na wybrany kadr (jak w Mr Robot) czy wręcz do samego czarnego tła (jak w Glee, gdzie tytuł pada nie tyle z ekranu, co z głośników). Zdecydowaną większość czołówek topowych seriali nowej generacji stanowią jednak klimatyczne, enigmatyczne sekwencje spopularyzowane przez HBO. Powstają one specjalnie na potrzeby intra, nie kłopoczą się prezentacją postaci z imienia i nazwiska (napisy zwykle są, ale asynchroniczne – w końcu serial projektuje zaangażowanych odbiorców, których nie trzeba prowadzić za rękę), a ich wartość mierzy się tym, czy są rozpoznawalne wśród widzów.

Takie uszlachetnione czołówki, podobnie jak same seriale nowej generacji, bawią się formą i grają niedopowiedzeniami. Oprócz tego, że stanowią pewną konstrukcyjną stałą, domagają się pełnoprawnego traktowania, w tym osobnej analizy i interpretacji w odniesieniu do głównego tekstu. Zwykle przypominają krótkie teledyski, które pobudzają myślenie skojarzeniowe. I tak: Rodzina Soprano zamiast tradycyjnej plejady gwiazd wybiera przejażdżkę z Nowego Jorku do New Jersey, którą przychodzi nam śledzić z przedniego siedzenia samochodu. Kierowca ukazuje się w pełnej okazałości dopiero wtedy, kiedy wysiada z auta; wcześniej otrzymujemy jedynie fragmenty układanki – cygaro w ustach lub oczy odbite w lusterku. Nie mamy pojęcia, co to za facet, ale tekst Woke Up This Morning grupy Alabama 3 podpowiada, że nie zawaha się sięgnąć po swoje. Dwa lata później, w 2001 roku, HBO wzięło na siebie misję oswojenia widzów ze śmiercią. Czołówkę Sześciu stóp pod ziemią otwiera sugestywne rozdzielenie splecionych dłoni; nie brakuje też urywków z kostnicy, więdnących kwiatów, wrony (klasyk!) i całkiem pogodnej muzyki, która wydaje się jednocześnie adekwatna i nie na miejscu. Filmowe zacięcie i wartość dodana sprawiły, że intro wypuszczono na DVD jako krótki metraż.

W Dexterze niewinny, poranny rytuał odsłania krwawą prawdę o seryjnym zabójcy – jak się okazuje, pomarańczę da się zamordować, a od wiązania sznurówek do duszenia ofiary nie jest wcale tak daleko. Z kolei w Westworld słońce wznosi się nad górzysty horyzont, żeby następnie okazać się lampą oświetlającą śnieżnobiały szkielet sztucznego człowieka. Takie dopieszczone sekwencje trwają zwykle po kilkadziesiąt sekund, choć zdarza się, że przekraczają i półtorej minuty. Tworzą je profesjonalne studia, które zjadły zęby na brandingu i reklamie albo wieloosobowe, kreatywne ekipy wyspecjalizowane tylko w epickim otwieraniu seriali. Nad designem czołówki Gry o Tron pociło się przez pół roku prawie trzydzieści osób, a efekt ich pracy podrasowały jeszcze dwie całkiem inne ekipy: od grafiki komputerowej i od montażu. Trójwymiarową mapę fikcyjnego świata opartą o skomplikowane, zegarowe mechanizmy trzeba było wprawić w ruch na różne sposoby, żeby dobrze odzwierciedlić topografię poszczególnych odcinków, a show i tak skradła muzyka Ramina Djawadiego.

A komu to potrzebne?

Serial to nic innego jak marka, która domaga się godnej reprezentacji, a intro działa jak zgrabna miniatura, która służy tworzeniu, promocji i utrwalaniu wizerunku całości. Powodów, dla których czołówki pozostają istotnym elementem lektury seriali, jest jednak więcej. Przy odrobinie talentu kilkadziesiąt cennych sekund wystarczy, żeby uderzyć w czułą strunę, zbudować nastrój i rozbudzić oczekiwania gatunkowe, a na koniec zaprosić widzów do świata o konkretnej tematyce i estetyce. Przykładami można sypać jak z rękawa. Czołówka Mad Men intryguje nagłym rozpadem zastanej rzeczywistości – animowana postać nurkuje na łeb, na szyję pośród wieżowców i obiecujących zbyt wiele reklam, co celnie oddaje klimat produkcji na temat komercjalizacji Stanów lat 60., a jednocześnie zapowiada prywatne dramaty Dona Drapera. Zupełnie inny, skrajnie realistyczny ton przyjmuje intro Prawa ulicy, z którego surowych kadrów przebija cała zgnilizna Baltimore. Wyrwane z kontekstu detale zmieniają się jak w kalejdoskopie, w tle leci Way Down in the Hole Toma Waitsa, a nadmiar informacji dość dobrze odzwierciedla zagmatwaną, do bólu prawdziwą narrację, z którą za chwilę przyjdzie nam się zmierzyć. Sprytem wykazali się też twórcy pamiętnych, mrocznych czołówek seriali luizjańskich – Czystej krwi i Detektywa. Ci drudzy sięgnęli po sprawdzone portrety bohaterów, przełamując nudę techniką podwójnej ekspozycji. Przez rozmyte sylwetki przebija petrochemiczny krajobraz Południa, co nakreśla przydatny kontekst społeczno-geograficzno-kulturowy, a gdzieś po drodze każe docenić, że każdy dopieszczony kadr nadawałby się na plakat.

Jedne seriale wprowadzają drobne lub znaczące zmiany po każdym sezonie, a inne trwają przy sprawdzonych rozwiązaniach przez całe lata – tak czy owak intro powtarza się na tyle często, że podtrzymuje ciągłość między odcinkami. Z drugiej strony czołówki od początku pełniły (i wciąż w jakimś sensie pełnią) rolę delimitacyjną, trochę jak radiowe dżingle. Zwiastują, że coś się kończy, a coś się zaczyna, rytualizują doświadczenie oglądania i dają sygnał, że pora zaparzyć herbatę, rozsiąść się w kanapie i uciąć zbędne rozmowy. Mają skupić uwagę rozproszonego widza i zostać zapamiętane – tak, żeby następnym razem rodziły nie tyle zaciekawienie, co ekscytację tym, co już znane. I wszystko pięknie, dopóki widz nie wymieni telewizora na laptopa, a zamiast pokornie czekać na nowy epizod, zacznie połykać po trzy sezony naraz. Wtedy powracające do znudzenia intro nie tylko przerywa rytuał, ale też dobitnie uświadamia, że minęło kolejne kilkadziesiąt minut, z czego nie każdy życzy sobie zdawać sprawę. Nic dziwnego, że Netflix – prowodyr binge-watchingu – podsunął subskrybentom magiczny przycisk „Pomiń czołówkę”, który zachęca do maratonów, a przy okazji odpędza wyrzuty sumienia. Platforma nie przekreśliła jednak ani dawnych przyzwyczajeń widzów, ani potencjału openingów, a nawet stworzyła kilka perełek, w tym spływające krwią intro Daredevila czy nieco psychodeliczną czołówkę BoJacka Horsemana.

https://www.youtube.com/watch?v=Zy-owW1jVJg

Choć wejście smoka wciąż ma sens, walka o uwagę publiczności staje się coraz trudniejsza. Toczy się ona na dwóch równoległych frontach: czołówki muszą zaciekawić widzów potencjalnych i usatysfakcjonować tych, którzy już dawno połknęli haczyk. To by tłumaczyło, dlaczego w branżowych rankingach tak często przoduje intro z Simpsonów – niby stałe, a jednak za każdym razem ze świeżym twistem, bo przecież nigdy nie wiadomo, co Bart nabazgra na tablicy ani jak oni wszyscy się pomieszczą na tej przeklętej kanapie. Co będzie dalej – czas pokaże. Sama jestem zdania, że jak już zaczynać, to z przytupem.

Projekt jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.