Patronem wydania jest Kraków Miasto Literatury UNESCO
Wszystko, co dzieje się wokół Pojeba można by podzielić na dwa rodzaje zdarzeń: tych przeżytych jakby za mgłą, w dziwnym oddaleniu od tego, co dzieje się tuż przed jego oczami i tych, które widzi i rozumie z obezwładniającą przejrzystością. Proza Denisa Johnsona nieustannie oscyluje pomiędzy tymi dwoma biegunami narkotycznej percepcji – nie oszczędzając czytelnikowi trudnych wrażeń.
Jednym z najczęściej cytowanych fragmentów z obrosłych już dziś legendą opowiadań Johnsona jest ten, w którym bohater rozmawia z kolegą o swojej ksywie i o tym, że weźmie tego „Pojeba” ze sobą do grobu. Nie jestem pewna, czy wynika to z rzeczywistego dostrzeżenia w tym dialogu jakiejś szczególnej wagi w porównaniu do innych części tekstu, czy też z dyskomfortu krytyków wynikającego z używania tego pseudonimu (nie poznajemy imienia bohatera) bez komentarza. Jakby trzeba było upewnić czytelnika recenzji czy eseju, że to autor, nie zaś my sami, mamy narratora opowiadań za „Pojeba” (w oryginale: „Fuckhead”). Fakt ten zastanawia mnie z jeszcze jednego powodu. Dialog ten następuje po jednej z najbardziej odstręczających scen w tej części książki – ujawniającej w pełnej krasie specyfikę percepcji, którą próbuje literacko odtworzyć autor w swojej jawnie autobiograficznej prozie. Narkotycznej, ale niepozbawionej przenikliwości, tunelowej, ale nie narcystycznej, w śmieciach i rupieciach widzącej realizm amerykańskiej prowincji. Wreszcie – surrealistycznej, ale pozbawionej powabu europejskiej awangardy. Scena, do której się odnoszę, pochodzi z jednego z najlepszych i zarazem najtrudniejszych w lekturze opowiadań tomu. Drastycznego, epatującego fizjologią i brutalnie opisywaną cielesnością bohaterów. Rozpoczyna się wspomnieniem narratora na temat pracy na ostrym dyżurze w latach 70. i kolejnymi paskudnymi zdarzeniami w tym miejscu. Trudno się spodziewać, aby jakiekolwiek opowiadanie utrzymane w realistycznej konwencji, opowiadające o takiej jednostce szpitala, nie było równoznaczne z obserwowaniem ludzkiego cierpienia, ledwie skrywanym odwracaniem wzroku i własnym upokorzeniem. A jednak to, czego dokonuje w tym opowiadaniu Johnson, jest literackim majstersztykiem.
Lekarzowi nie śpieszyło się na dół, bo wiedział, że kobieta nie cierpi tych od medycyny rodzinnej i radość w jej głosie prawdopodobnie świadczy o tym, że przypadek wykracza poza jego kompetencje i może skończyć się upokorzeniem.
Zajrzał na urazówkę i zobaczył, co następuje: recepcjonista – czyli ja – stoi obok salowego, Georgiego, obaj są naćpani i wpatrują się w pacjenta z nożem wystającym z twarzy.
– Co panu dolega? – zapytał.
Ironia i cierpkość języka Johnsona często służy kreacji świata zastygłego w absurdzie i beznadziei – pozbawionej jednak melodramatyzmu czy moralizatorstwa. Bohater i narrator opowiadania wielokrotnie rozdwaja się nie tyle na różne style literackie, co zdają się w nierównym tempie reagować na rzeczywistość. Z dużą pewnością można to interpretować jako pokłosie jego zaawansowanego uzależnienia od narkotyków. Jednak wydaje się, że ostatecznie Johnson nie skupia się wyłącznie na tej przyczynie, ale poszukuje świata rozpadającego się nie do stanu ruiny, a raczej zmieniającego się w śmieci.
Powracałam do tego opowiadania wielokrotnie, dręczyła mnie długo też ta zbyt wielka waga przykładana do pseudonimu. Ostatecznie dialog na ten temat następuje po scenie, od której nie mogłam się – mimo wysiłków – długo oderwać. Pseudonim w jej kontekście wydał mi się ledwie estetyczną anegdotą – trafnie podkreślającą pozorną niewiarygodność narratora, banalność i skrytą za nią przenikliwość dialogu. Kiedy dwaj mężczyźni na haju – Pojeb i Georgie – przejeżdżają zająca (nazywanego także królikiem) zdaje się, że scena ta prowadzi tylko do ujawnienia ich obojętności czy też fatalnych zdarzeń, które sami powodują. I tu jednak opowiadanie skręca w nieoczekiwanym kierunku.
Zawrócił i zygzakiem cofnął się do królika.
– Gdzie mój nóż myśliwski? – Prawie przejechał biedaka po raz drugi. – Rozbijemy obóz w dziczy – zapowiedział. – Na śniadanie zjemy jego udka. – Wymachiwał nożem myśliwskim Terrence’a Webera w sposób, który z pewnością był niebezpieczny. Po minucie stał na skraju pola, rozcinał zwierzaka i wyrzucał wnętrzności.
– Powinienem był zostać lekarzem – zawołał.
Ostatecznie bohaterowie znajdują wśród wnętrzności zabitego zwierzęcia małe króliczki. Uniesieni własnym dobrodziejstwem, decydują się je uratować. Niespodziewanie przeistaczają się w małych ratowników – dzieci, które ratują zranione zwierzątka. To właśnie ten gest odróżnia Johnsona od pozornie zbliżonego tematycznie i gatunkowo Trainspotting Irvine Welsha. Te paranoiczne rozdwojenia uczuć, jednoczesne okrucieństwo i czułostkowość, a także wryta niemal w bohaterów narkotyczna perspektywa prowadzą do najbardziej – jak sądzę – znamiennej sceny w całym tym zbiorze. Kiedy narrator zabija małe zwierzęta przez nieuwagę – spostrzeżenie następuje dopiero w momencie rozmowy, pojawienia się językowego rozpoznania.
Odnoszę wrażenie, że cały ten obraz obojętnie przeżywanej autodestrukcji – tak charakterystyczny dla amerykańskiej prozy lat 90. – połączonej z permanentnym wyłączaniem i włączaniem się narratora, szalonym humorem i ironią, jest nie tylko literackim, ale i antropologicznym osiągnięciem autora. Jego proza jest zmienna – czasem frustrująco nierówna. Fragmenty oszałamiające precyzją sąsiadują z obrazem beznadziei, której nie umiem nazwać inaczej aniżeli „matowym”. Taki zdaje mi się też język tej prozy – w niektórych opowiadaniach przytłaczająco intensywny, w innych – męcząco płaski. Mimo wielkiego uznania dla Syna Jezusa, odnosiłam wrażenie, że czytam prozę w osobliwy sposób minioną, wręcz historyczną. Nie jestem pewna, czy wynika to z narracji o szalonej podróży po kolejnych dziurach Ameryki, opowiedzianej przez pryzmat już oczyszczonego ćpuna (końcowe opowiadania, prowadzone już w dużo bardziej spójny i tradycyjny sposób, sugerują takie odczytanie), próbującego odtworzyć swą dawniejszą percepcję. Czy może z konstrukcji tego bohatera/antybohatera, łączącego w sobie tyle przeciwstawnych cech, że na myśl przywodzi mi Silnego z Wojny polsko-ruskiej. Wydaje mi się, że dzisiejsza proza gorzej znosi takie kreacje, dużo raptowniej reaguje na codzienną autodestrukcję. Nie potrafię dokonać jednoznacznej oceny tego zbioru, mimo że intensywność tego literackiego doświadczenia wprowadzała mnie kolejno w konfuzję, osłupienie, zachwyt i obojętność.
Z zaskoczeniem stwierdziłam, że narracyjne formy wybierane przez Johnsona oddziałują przede wszystkim na moje dawniejsze lektury i filmowe seanse, aniżeli na moje emocje. Przeglądałam w pamięci kulturę alternatywną lat 90., surowe brytyjskie filmy o buntownikach i wykolejeńcach, wreszcie niekończące się anegdoty o rock’n’rollowym stylu życia. Lektura Syna Jezusa, oryginalnie wydanego w 1992 roku, stale aktualizowała dla mnie te konteksty – niby bliskie, a jednak oglądane przeze mnie w pamięci już przez muzealną szybkę. To, co wydało mi się w tym kontekście najciekawsze, to fakt, że narracja Johnsona rozbija w drobny mak mity o charyzmatycznym narratorze-ćpunie, który snuje pasjonujące i mitomańskie zarazem anegdoty o wyjściu z nałogu. Niby już oczyszczony, ale wciąż nostalgicznie epatujący samego siebie „złymi występkami”. Narrator Johnsona tylko na pozór wpisuje się w ten wzorzec, co rusz lgnąc do ludzi, którzy w przeciwieństwie do niego odznaczają się wolą życia, a nawet – jak młody Polak, który nosi „amerykańską kurtkę” – budzą udawane szyderstwo narratora. Pojeb chłonie opowieści innych ludzi, anegdoty, wrażenia zmysłowe, które opisuje, często mieszając tkliwy sentyment z przeszywającą ironią. Jednym z takich opowiadań jest Beverly Home, opowiadający o domu opieki dla chorych i starych ludzi. Opisy postaci, ale też reguł rządzących tamtejszym życiem, to wyjątkowe fragmenty literatury.
Pracowałem na niepełny etat. Odpowiadałem za szpitalny biuletyn, który wychodził dwa razy w miesiącu: kilka stron kopiowanych na powielaczu. Do moich zadań należało też dotykanie ludzi. Pacjenci nie mieli do roboty nic oprócz dreptania albo jeżdżenia wózkiem po szerokich korytarzach. Ruch odbywał się jak w stadzie, tylko w jednym kierunku, takie panowały zasady. Zgodnie z zaleceniem chodziłem pod prąd, ze wszystkimi się witałem, łapałem za ręce lub ujmowałem ich za ramiona, bo potrzebowali dotyku, a nie mieli go pod dostatkiem.
Nie wiem, czy Syn Jezusa znajdzie u nas wielu czytelników. Nie wiem, czy nie został wydany zbyt późno albo – z drugiej strony – zbyt wcześnie. Wiem natomiast, że te bulgoczące w brzuchu jakieś niezrozumiałe słowa Denisa Johnsona to trudna i imponująca sztuka. Dziś już niemal zapomniana.
Denis Johnson
Syn Jezusa
Tłum. Szymon Żuchowski
Wydawnictwo Karakter, 2020
Liczba stron: 128
____
Tekst jest częścią cyklu „Podróż do wnętrza głowy” przygotowanego razem z Krakowem Miastem Literatury Unesco i Krakowskim Biurem Festiwalowym