Jessica Jones to bohaterka obdarzona nadludzką siłą, która zmaga się ze wspomnieniami tego, co zrobiła, będąc pod wpływem człowieka potrafiącego kontrolować umysły. To także serial z powodzeniem łączący konwencję superbohaterską z estetyką czarnego kryminału i jedna z najciekawszych serialowych adaptacji komiksów.
Dużo mnie ostatnio w telewizji denerwowało. Najpierw Hannibal – skądinąd jeden z najciekawszych seriali ostatnich lat – zakończył się w sposób, który zniweczył dwa i pół sezonu budowania postaci. Choć sam, jak wielu innych fanów, widziałem relację dwójki głównych bohaterów, Willa Grahama i doktora Lectera, jako miłosną, to jednocześnie nie miałem złudzeń, że jest ona zdecydowanie niezdrowa, oparta na manipulacji i kontroli – wyraźnie romantyczne zakończenie odebrałem więc jako policzek.
Potem był pierwszy sezon Luthera ze swoim upiornym okrucieństwem wobec kobiet, okaleczanych i zabijanych w większości odcinków, żeby pokazać, w jak mrocznym świecie toczy się akcja, żebyśmy mogli zadowoleni pokiwać głową, gdy tytułowy bohater z grymasem obrzydzenia na twarzy dopada kolejnego zwyrodnialca. Zresztą tylko na tle zwyrodnialców (i dzięki magnetycznemu urokowi Idrisa Elby, od którego nie sposób oderwać wzroku) wypada on korzystnie: w pierwszym odcinku serialu, dowiedziawszy się, że jego żona odchodzi do innego, w napadzie złości demoluje mieszkanie; później regularnie nachodzi ją w pracy lub domu, ignoruje stawiane przez nią reguły – a nawet wdaje się w bójkę z jej nowym partnerem. Ale przecież to wszystko dlatego, że kocha. Tak naprawdę (jakby nękanie było na niby) nigdy by jej nie skrzywdził.
Jessicę Jones (szczegółów fabuły której nie będę zdradzał – bardziej wnikliwe omówienie napisała już Joanna Kucharska) obejrzałem więc… w zasadzie z ulgą. Nie dlatego, że jest to produkcja szczególnie lekka, przeciwnie – estetycznie kontynuuje kierunek wytyczony przez wyemitowanego w kwietniu Daredevila, niestroniącego od dosadnie przedstawianych scen brutalności. Nie. Poczułem ulgę, bo wreszcie miałem poczucie, że tematyka obecna w wymienionych wcześniej serialach: różnych form przemocy, również seksualnej, wobec kobiet i toksycznych relacji, w których dochodzi do znęcania się nie tylko fizycznego, ale i (może przede wszystkim) psychicznego – została potraktowana z szacunkiem i powagą, na jakie zasługuje.
Kobiety odgrywają tu rolę pierwszorzędną i zachowują swoją podmiotowość, a ich decyzje mają duży wpływ na bieg fabuły. Tak, część z nich, w tym sama główna bohaterka, pada ofiarą przemocy – ale stanowi to dopiero początek ich historii, a nie koniec, po którym na scenę wkracza męski bohater. Jessica Jones opowiada właśnie o tym, co później: o stresie pourazowym, nienawiści do siebie, odcięciu się od innych ludzi, o koszmarach, o życiu z nieustannie powracającym lękiem. A także o odbudowywaniu więzi, wybaczaniu sobie, przejmowaniu na powrót kontroli nad swoim życiem – i desperackiej walce o to, by prześladowca nie skrzywdził już nikogo innego.
O wszystkim tym serial mówi całkowicie wprost. Jestem miłośnikiem fabuł z elementami fantastycznymi, takich jak Jessica Jones, ale pierwszy przyznam, że odejście od realizmu prowadzi czasem do ucieczki w metaforę, odnoszenia się do problemów niebezpośrednio, prezentowania sytuacji podobnych, ale nie identycznych (dobrym przykładem są mutanci z serii X-Men – w zależności od epoki uznawani za symboliczną reprezentację uciskanych grup rasowych bądź seksualnych, ale w przeważającej większości biali i heteroseksualni). Z pewnością postać antagonisty obdarzonego zdolnością kontroli umysłów też rodziła taką pokusę (zresztą serial o wiele ostrożniej wprowadza postacie dysponujące nadludzkimi zdolnościami niż rozgrywające się w tym samym uniwersum filmy Marvela; Jessica posiada nadludzką siłę, a Luke Cage odporną na urazy skórę, jednak żadna z tych mocy nie zapewnia przewagi nad przeciwnikiem zdolnym narzucić swoją wolę innym), ale na szczęście twórcy jej nie ulegli. W tym, jak Kilgrave powtarza kobietom „Uśmiechnij się”, w jego obsesyjnych zachowaniach wobec Jessiki, w spychaniu winy za swoje postępowanie na innych, w próbach przekonania głównej bohaterki, że tak naprawdę była z nim z własnej woli, we wstręcie, jakim reaguje na słowo „gwałt” użyte dla nazwania tego, co z nią zrobił – widać elementy zachowania prawdziwych prześladowców. W tej sytuacji nadnaturalna moc służy raczej podkreśleniu tematyki serialu niż zepchnięciu jej w podtekst i nadaniu łatwiejszej w odbiorze formy.
Obrazu dopełniają postaci poboczne, takie jak przybrana matka Jessiki, znęcająca się nad obiema córkami – adoptowaną i biologiczną; Luke, z którym Jessica nawiązuje głębszą znajomość, i który reaguje z niedowierzaniem, gdy próbuje mu ona opowiedzieć o tym, co przeszła; czy wreszcie policjant, który ma kłopoty z kontrolowaniem agresji i mimo wyrzutów sumienia lekceważy granice wyznaczane przez kobietę, którą zaatakował wcześniej, będąc pod wpływem Kilgrave’a (ten wątek, pamiętając Luthera, śledziłem ze szczególną satysfakcją).
Serial unika też romantyzowania relacji prześladowcy i ofiary, a właściwie idzie nawet krok dalej i czyni romantyzowanie jedną ze strategii prześladowcy. Kilgrave próbuje wmówić Jessice, że czas, który spędziła pod jego kontrolą, był początkiem udanego związku; że to, co sam jej robi w serialowym „teraz”, kiedy każe ją potajemnie fotografować czy odtwarza w najdrobniejszych szczegółach jej rodzinny dom – to gesty mające na celu zdobycie jej względów; czy wreszcie, że gdyby tylko z nim została, mógłby się zmienić. Jessica (w przeciwieństwie do Willa Grahama z Hannibala) nie słucha go jednak biernie i nie marnuje żadnej okazji, by zburzyć jego wyobrażenia i skonfrontować je z prawdą: nic, co działo się między nimi, nie zaszło za jej zgodą, nic mu się od niej nie należy, nic z tego, co ją spotkało, nie stało się z jej winy.
Jessica Jones nie jest serialem doskonałym. Jego konstrukcja nie została tak dopracowana, jak we wcześniejszej produkcji spod szyldu Marvel Cinematic Universe, czyli Daredevilu, przez co fabuła nieco meandruje. Niektóre wątki poprowadzono nieco chaotycznie i może na przekór wymowie całości (na przykład grupa wsparcia dla ofiar Kilgrave’a, którą dość przypadkowo zakłada Jessica, i którą do końca traktuje z pewną wyższością). Nie powinno to jednak przesłaniać faktu, że mamy do czynienia z opowieścią, która wnikliwie przygląda się tematom zbyt często redukowanym w popkulturze do schematów i dostarcza nie jednej, a kilku niebanalnych, niejednoznacznych, dobrze napisanych postaci kobiecych. Tak jak Mad Max: Na drodze gniewu dla letnich blockbusterów, Jessica Jones podnosi pod tym względem poprzeczkę dla seriali superbohaterskich.