Naprawdę lubię pociągi, ale nie w taki sposób jak myślicie. Nawet jeśli potrafię docenić ich wajb, to nie prowadzę prywatnych rankingów dworców, a zapach zasłony z logo PKP nie wywołuje u mnie żadnych żywszych wspomnień. Głodu jakichkolwiek międzyludzkich interakcji, które w wagonowych przedziałach lubią się intensyfikować, zwykle nie czuję. Nie szukam też scenek rodzajowych z potencjałem do anegdoty, chociaż bywa, że to one mnie znajdują. Pociągi lubię głównie za to, że dają mi trochę czasu, który w pewnym sensie jest bonusowy. Czasu, który można sensownie spożytkować, ale równie dobrze można go po prostu zmarnować, bezkarnie roztrwonić na głupoty.
Bo w mojej głowie działa to tak, że samo zmierzanie do celu podróży chwilowo usprawiedliwia zastój we wszystkich życiowych sprawach – nie tylko w tych codziennych, zapisywanych na bieżąco na rachunkach z Biedronki, Lidla i Rossmanna, ale też w tych grubszych, które pchać do przodu jest jeszcze trudniej. Wychodzę z założenia, że w tzw. „rozjazdach” moja sprawczość jest mocno ograniczona, dlatego też pozwalam sobie nie czuć presji, by cokolwiek w tym czasie ogarnąć. I chociaż w tym myśleniu logicznie może coś się nie spinać, to naprawdę nie chcę rozbrajać w sobie tego przekonania. Już wiele razy mi się przydało i na pewno jeszcze nieraz będę go potrzebować.
Oczywiście zdarzało się, że własną wolność od użyteczności sama sabotowałam. Czas darowany próbowałam jeszcze monetyzować (bo wiadomo: robiąc rzeczy w czasie gratisowym, nie tracisz na nie czasu właściwego, zatem, w pewnym sensie, zyskujesz podwójnie). Chwytałam się za jakieś maile do przejrzenia, za jakieś slajdy do wyklikania, ale nie było mi z tym dobrze. Czułam, że z tą optymalizacją za bardzo już cwaniakuję i że może mieć to swoje konsekwencje – nie wiadomo co prawda jakie, ale na pewno przykre. Dlatego ostatnio, na pohybel dyktaturze produktywności, swoją trasę między miastem A i miastem B zdecydowałam się odbyć w totalnym bezruchu. Totalnym, czyli takim, który nie tylko zwalnia ze wszystkich obowiązków, ale też z przerywników w postaci topowych pociągowych atrakcji. (Oczywiście można iść coś zjeść, ale lepiej już na miejscu. Można też pójść siku, ale czy naprawdę trzeba?) Chciałam, żeby działo się prawie nic i żeby przy tym było względnie miło.
No i jak zwykle chciałam za dużo. Bo chociaż moje oczekiwania, że będzie tak, że „typiarka słucha sobie w pociągu muzyczki i jest ok”, wydawały się racjonalne, to żadna piosenka nie była tą, jaką w tym miejscu i w tym czasie miałam ochotę usłyszeć. Te ulubione, tysiące razy zapętlane, zdążyły przykurzyć się różnego typu wspomnieniami i jakoś nie pasowały mi do dnia, który był jeszcze świeży i dość rześki. Te, które polecał mi algorytm Spotify, zupełnie nie potrafiły mnie do siebie przekonać, a że szczerze życzyłam sobie, by w końcu zostać do którejś przekonaną, to tylko potęgowały moją frustrację. Zaledwie po kilku nutkach każdej rekomendowanej mi melodii musiałam ją porzucić, dodając na odchodnym, że bardzo mnie zawiodła. I nawet jeśli zdawałam sobie sprawę, że częścią problemu jestem ja, to niczego zmienić to nie mogło.
Potrzebowałam usłyszeć coś znajomego, ale znowu nie na tyle, by czuć, że kolejne repetycje tego samego są stratą czasu. Potrzebowałam piosenek, które będą dla mnie względnie nowe, ale też nieco już oswojone. Sytuacji nie pomagało, że zgodnie z moją własną deklaracją bezproduktywności byłam w trakcie pociągowego szabasu, nie mogłam więc podejmować się żadnych niekoszernych aktywności, a głębszy research muzyczny taką by był. Krótko mówiąc, nie chciałam szukać tego, czego potrzebowałam, chciałam to po prostu znaleźć. No ale tak się nie stało. Weszłam, co prawda, w tryb słodkiej bezproduktywności, ale nie wyszłam z tego doświadczenia syta i zadowolona. Nie tak miałam zmarnować ten czas, zupełnie nie tak. Czułam, że popełniłam błąd, ale dopiero w drodze powrotnej z miasta B do miasta A miałam zrozumieć jaki.
Bo tak się złożyło, że na swój powrotny pociąg nie zdążyłam i w związku z tym musiałam zadowolić się komunikacją zastępczą w postaci busa. Bus był mały, doszczętnie wypełniony ludźmi oraz wyposażony w solidny system audio. Tym razem nie musiałam składać żadnych ślubów bezczynności, bo od razu wiedziałam, że czas, jaki spędzę w tej podróży, będzie całkowicie daremny. Siadłam więc na jednym z ostatnich wolnych miejsc i nawet nie chciało mi się wyciągać słuchawek. Ściemniało się, więc nie było też po co wyglądać za okno. Kiedy ruszyliśmy, bus zaczął swoje trząsy i telepania, a dobiegający z głośników dźwięk urósł o kolejne decybele. Jednak nie tylko nie było to dla mnie problemem, ale wręcz zrobiło mi się jakoś tak zabawowo – jak na karuzeli, kiedy człowiek już trochę się do jej ruchów przyzwyczai i zaczyna odczuwać je jak własne.
Z głośników, podbite solidnym basem, leciały piosenki, jakich nigdy sama ani sobie, ani nikomu innemu bym nie puściła, ale które do zaistniałych okoliczności wyjątkowo mi pasowały i ta adekwatność sprawiała mi jakiś nawet pewien rodzaj satysfakcji. Sylwia Grzeszczak śpiewała o swoim domu, który budowała na piasku, a ja byłam wdzięczna za to, że znam cały refren. Naprawdę doceniałam w tamtym momencie tą muzyczną świadomość zbiorową, którą bezwiednie musiałam wyssać z mlekiem ojczyzny-matki (i to w wieku dorosłym!), bo zupełnie nie miałam pojęcia, kiedy i gdzie ją nabyłam. Nie muszę chyba dodawać, że zwrotki wciąż kryły przede mną wiele tekściarskich niespodzianek. Takich, przy których trochę skręcają się trzewia, ale mimo wszystko jest to przyjemny, bo kontrolowany skurcz.
Między nami znów zaiskrzy
Odnajdziemy blask i wdzięk
Zakończymy smutny shopping
Sztucznych, galerianych szczęść
Jak to leciało? „Potrzebowałam piosenek, które będą dla mnie względnie nowe, ale też nieco już oswojone”? No to w końcu dostałam to, czego sobie życzyłam. I nawet jeśli dostałam to w trochę innym wydaniu, to naprawdę nie powinnam już narzekać. Bo może czasem warto zjeść dworcowe ciastko z kremem o smaku margaryny, a potem siedząc z kolanami pod brodą posłuchać o małych rzeczach, w których wzór na szczęście zapisany jest. Bo może czasem tak właśnie trzeba, chociażby po to, żeby w dupie już całkiem się nie poprzewracało.
Zwłaszcza, gdy takie doświadczenia nie tylko bawią, ale i dają do myślenia. Do mnie na przykład dotarło, jaki błąd popełniłam wcześniej na trasie z miasta A do miasta B. Moją winą było, że własną bezproduktywność usiłowałam zoptymalizować. Chciałam nadać jej taką formę, która będzie mi się podobać, po to, by podstępem jak najwięcej z niej wycisnąć. Chciałam, by „na czarno” pracowała na moją korzyść, by wbrew sobie stała się dla mnie maksymalnie użyteczną. No zdecydowanie, nie było to wobec niej w porządku. Następnym razem postaram się być mądrzejsza.