Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

(„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”)

Recenzje /

Kiedy usłyszałem, że to właśnie Ben Affleck ma się wcielić w rolę Batmana, srogo się zaśmiałem. Umówmy się, nie jest to najbardziej plastyczny aktor w Hollywood, na dodatek ma już za sobą nieudany występ w filmie o superbohaterze (vide Daredevil).

Owszem, Mroczny Rycerz to postać, która z reguły mówi tylko kilka słów, przebrany w swój kostium musi tylko groźnie wyglądać i lać bandziorów. Gorzej, gdy do głosu dochodzi jego drugie ja, czyli Bruce Wayne. Wtedy trzeba pokazać minimum ekspresji. I w tym momencie zaczynają się schody. Ben Affleck kompletnie sobie nie radzi, jego kwadratowa szczęka nie ratuje filmu, a raczenie widzów co jakiś czas jedną smutna miną nie załatwia sprawy. Ja rozumiem, że Batman to postać tragiczna, zmęczona egzystencją – ale pokazywanie tego wszystkiego poprzez wzdychanie to jednak poziom szkolnych jasełek. Henry Cavill również nie sprawia wrażenia, jakby zależało mu na jego postaci. Po prostu gra, zadanie ma o tyle ułatwione, że jego postać jest mniej skomplikowana i musi już tylko i wyłącznie dobrze wyglądać. Szkopuł w tym, że mówiąc o Batman v Superman…, można by po prostu wymieniać po kolei, co w tym filmie jest złe, a co głupie. Snyder trochę nie szanuje widzów, serwując w każdej scenie taki banał, że głowa mała. Skoro mówi „A” i przedstawia nam w filmie nowe postacie, które nie pojawiały się w żadnej poprzedniej produkcji, to powinien powiedzieć „B” i dodać, skąd w tym uniwersum wzięła się dana postać. Oglądając ten film, czekałem, aż na ekranie pojawi się np. Darth Vader, który do filmu pasowałby mniej więcej tak, jak bita śmietana do schabowego, a co więcej: wcale nie odbiegałoby to od ogólnej niekoherencji, która tu panuje. Zamiast tego reżyser postanawia umieścić w filmie Wonder Woman. Nie dowiadujemy się, dlaczego pojawia się w tej historii, jaka jest jej geneza i rola (poza dobrym wyglądem – w postać wcieliła się przepiękna Gal Gadot). Nieprzekonujący jest również Lex Luthor, który za bardzo stara się być Jokerem à la Heath Ledger. Z tą różnicą, że jest irytujący i przerysowany, kompletnie nieprzykuwający uwagi.

Reżyserowi wystarczyło oglądnąć trylogię Nolana, przemyśleć ją i zrobić całość po swojemu. Naprawdę, komiksy to praktycznie gotowe historie. Nawet, jeśli scenarzysta miał ochotę na drętwe dialogi – proszę bardzo, tylko niech one będą w minimalnym stopniu zabawne i wnoszące cokolwiek do fabuły. Rzucanie pustymi one-linerami jest wpisane w ten gatunek, ale przy pięćdziesiątym nieśmiesznym tekście zastanawiasz się, czy to na pewno jest Batman i Superman? Czy może z jakichś niewyjaśnionych przyczyn trafiłeś na odcinek Benny’ego Hilla? Jest jeszcze oczywiście główny antagonista. Widzimy go dosłownie przez dwanaście minut. Tłucze aż miło naszych głównych bohaterów i nawet zaczynamy mu kibicować, zwłaszcza w kwestii uśmiercenia Supermana. Po czym zostaje zabity w kilka sekund. Ma to sens.

Problem z każdą kolejną częścią Batmana polega na tym, że reżyser chce zbudować swoje uniwersum. Rozumiem, że są osoby niezainteresowane przygodami tego konkretnego bohatera, nie znają jego historii i idą do kina, żeby się po prostu dobrze bawić. Filmy o Batmanie powstają jednak od kilku dekad i naprawdę nie ma potrzeby po raz kolejny atakować nas sceną morderstwa państwa Wayne’ów. Samo zarysowanie konfliktu pomiędzy bohaterami jest natomiast przezabawne. W skrócie wygląda to tak: Batmana denerwuje, że Superman rozwala miasto i giną przez to ludzie. No więc faktycznie jest to konflikt interesów: walka toczy się o to, kto jest w stanie bardziej zdemolować Gotham albo Metropolis.

Nie rozumiem też pomysłu upychania w jednym filmie Batmana i Supermana, skoro ten drugi nie doczekał się jeszcze tak naprawdę dobrej współczesnej ekranizacji, którą można by stawiać na równi chociażby z Nolanowską trylogią. Twórcy filmu rozdrobnili się do tego stopnia, że chcąc zmieścić w filmie jak najwięcej wątków i postaci, kompletnie zapomnieli o głównych bohaterach. Oni po prostu są. Batman ma swoje zabawki, Superman lata w obcisłym kostiumie. Nie dowiadujemy się niczego więcej, niż to, co wiedzieliśmy wcześniej. Ten film byłby dużo ciekawszy bez Supermana, któremu od połowy filmu zacząłem życzyć śmierci. Jest nudny, marudny i właściwie nic mu się nie podoba. Dorosły facet a co chwilę można odnieść wrażenie, że zaraz się rozpłacze.

Gdyby ten film pociąć na kilkuminutowe fragmenty, otrzymalibyśmy kilkanaście klipów niepowiązanych ze sobą w żaden sposób, ale przynajmniej ładnie wyglądających. Sceny są sklejone prawdopodobnie szkolnym klejem „Magik”, który w postprodukcji puścił, po czym ktoś uznał, że nie ma czasu na ponowne montowanie.Ludzie i tak pójdą do kina. Luki i niejasności fabularne zastąpiono wybuchami i długimi ujęciami. Snyder miał jedno proste zadanie: nie zepsuć tego. Ba, miał nawet udokumentowane przykłady, jak można zrujnować historię o Batmanie (patrz: Batman i Robin). O filmach z Supermanem nie wspominam, ponieważ Snyder nakręcił wcześniej Człowieka ze stali, który w porównaniu do Batman v Superman jest dobrym blockbusterem. Zamiast porządnej historii o dwóch najpopularniejszych superbohaterach, dostajemy zwiastun innych filmów, który dla zabicia nieprzyjemnego smaku zostaje polany taką ilością lukru, że robi nam się niedobrze.

 

Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, reż. Zack Snyder, USA 2016