Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Bałagan w kosmosie („Star Trek: Discovery”)

Recenzje /

Star Wars – baśń o rycerzach i księżniczkach osadzona w kosmosie. James Bond – sensacyjna szpiegowska bajka. Harry Potter – opowieść o dojrzewaniu młodego czarodzieja w magicznym uniwersum. Ikoniczne popkulturowe franczyzy przeważnie operują określonym, skoncentrowanym imaginarium, dzięki któremu osoba sięgająca po kolejny film z danej serii lub któryś z licznych materiałów pobocznych (książek, komiksów, seriali) wie, czego mniej więcej się spodziewać. To tematyczne sprofilowanie z jednej strony sprzyja efektywnemu marketingowi, z drugiej – narzuca określone ramy prezentowanych fabuł. Star Trek nie jest tego typu franczyzą.

A przynajmniej nie w aż takim stopniu, jak te wyżej wymienione. W liczącej przeszło pięćdziesiąt lat historii marki przewinęły się przez nią dziesiątki twórców dysponujących niekiedy radykalnie odmiennymi spojrzeniami na to, co stanowi o wyjątkowości utopijnej opowieści o Gwiezdnej Flocie Federacji. Przez te pół wieku Star Trek zdążył być wieloma rzeczami – kampową krotochwilą, studium ludzkiej natury, dynamiczną i paranormalną polityczną satyrą, wyobrażeniem spotkania z Nieznanym, wysokobudżetowym blockbusterem… Ciężar opowieści potrafił zmieniać się nie tylko z serialu na serial, ale wręcz z odcinka na odcinek, zaś franczyza nieustannie eksperymentuje z treścią i formą, śmiało dążąc tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Problemem Star Trek: Discovery, najświeższej iteracji franczyzy (pierwszy sezon serialu od dłuższego czasu można już w całości obejrzeć na platformie Netflix) jest to, że również próbuje być wszystkim naraz, a na dodatek cały ten eklektyzm stara się upakować na ograniczonej przestrzeni jednego tylko sezonu. Rezultatem jest niemal zupełny bałagan, choć jest to bałagan niepozbawiony potencjału.

Discovery próbuje wszystkiego w desperackiej nadziei na przyciągnięcie i utrzymanie uwagi widowni. Nowicjuszy kusi wyraźną chronologią przedstawianych wydarzeń oraz starannie ustawionymi zwrotami fabularnymi – Star Trek ma teraz ambicję być nową Grą o tron, zmusić widza do dywagacji na temat tego, kto zginie, kto przeżyje, kto zdradzi, kto pozostanie lojalnym, kto okaże się kimś zupełnie innym, niż utrzymywał, a kto, mimo wszelkich przeciwności losu, pozostanie taki sam. To współczesny styl prowadzenia opowieści ufundowanej na zaskoczeniu – płytkim i szybko tracącym swoją moc oddziaływania na widza, ale to nie szkodzi, bo już za rogiem czai się kolejny zwrot fabularny, i kolejny, i tak dalej… W rezultacie dostajemy nieprzerwane crescendo dramatycznych wydarzeń sklejone obligatoryjnymi scenami tłumaczącymi kontekst sytuacji. Niewiele jest natomiast istotnej substancji fabularnej. Postaci nie przechodzą żadnych znaczących transformacji. W ostatnim odcinku główna bohaterka serialu, Michael Burnham, dokładnie odtwarza swoje zachowanie z pierwszego epizodu i o ile wtedy wpędziło ją ono w duże kłopoty, o tyle za drugim razem okazuje się kluczem do pomyślnego rozwiązania głównego konfliktu serialu – nie dlatego, że w międzyczasie zmieniła się bohaterka, ale dlatego, że zmieniła się sytuacja. To notoryczne – w Discovery bohaterowie wpływają na wydarzenia, ale jest to reakcja niemal wyłącznie jednostronna. Ewolucja charakterologiczna i moralna nie istnieje – bohaterowie zachowują się tak, a nie inaczej z powodu narracyjnego przymusu, który ma ich przepchnąć z jednej dramatycznej sytuacji w drugą. Czasami ten galop przez fabułę na upartego układa się we w miarę logiczną ewolucją postaci, najczęściej jednak mamy do czynienia z chaosem.

Właśnie, chaos – to chyba najtrafniejsze podsumowanie Discovery. Nieustanny pęd we wszystkich kierunkach jednocześnie spłyca każdy aspekt serialu. Już w pierwszym odcinku statek U.S.S. Europe zostaje doszczętnie zniszczony przez atak barbarzyńskich Klingonów, zjednoczonych w celu zachowania kulturowej tożsamości w obliczu zyskującej coraz większe wpływy w galaktyce Federacji. Komentarze polityczne w Star Treku nigdy nie grzeszyły subtelnością, Discovery jednak nawet nie próbuje i zrzuca odniesienia do współczesnej geopolityki jak Wile E. Coyote kreskówkowe kowadła na Strusia Pędziwiatra. Jako głos w społecznej dyskusji na temat zbrodni wojennych, seksualnej przemocy czy narastających tendencji nacjonalistycznych serial odnosi co najwyżej częściowy sukces – twórcy zdają się w dość schizofreniczny sposób sabotować własne próby powiedzenia czegoś spójnego o świecie. Potrafią w mądry, odpowiedzialny sposób zaprezentować traumę związaną z gwałtem, by później rozwodnić tę kwestię implikacją, że żadnego gwałtu najprawdopodobniej nigdy nie było. Przedstawiają zróżnicowaną etnicznie obsadę z wieloma postaciami kobiecymi, by już w trzech pierwszych odcinkach permanentnie usunąć z areny wydarzeń dwie niebiałe postaci. Nie boją się pokazać na ekranie zdrowego, zgodnego i szczęśliwego homoseksualnego związku dwóch głównych bohaterów, by następnie złożyć ten związek na ołtarzu taniego dramatu, bezpośrednio odwołując się do jednego z najbardziej niefortunnych toposów narracyjnych związanych z postaciami nieheteroseksualnymi. Szukając wewnętrznej równowagi, twórcy serialu co i rusz robią jeden krok do przodu, by za moment uczynić dwa kroki do tyłu.

Fabuła Discovery osadzona jest w prymarnym uniwersum Star Treka, w przedziale czasowym pomiędzy wydarzeniami zaprezentowanymi w Star Trek: Enterprise z 2001 roku a klasycznym Star Trek: The Original Series z lat sześćdziesiątych, który dał początek całej franczyzie. Póki co serial bardzo mocno opiera się na ukonstytuowanej przez poprzednie serie mitologii. Z jednej strony może to wprawiać w konfuzję osoby, dla których Discovery jest pierwszym zetknięciem z uniwersum Star Treka, z drugiej – starzy wyjadacze nie kryją niezadowolenia z kontrowersyjnych decyzji fabularnych zmieniających konteksty wydarzeń z poprzednich seriali i filmów kinowych. Takie rzeczy, jak dopisywanie znanym już bohaterom „nowego” rodzeństwa czy radykalne przeprojektowywanie wyglądu ikonicznych kosmicznych ras fanom „treka” kojarzą się raczej źle – a są to grzechy, od których Discovery bynajmniej nie jest wolne.

Pierwszy sezon Star Trek: Discovery rodził się w bólach i trudach – jego pierwotny twórca, Bryan Fuller, porzucił produkcję w połowie jej trwania na rzecz Amerykańskich Bogów, a sam serial miał być głównym selling-pointem nowoutworzonej płatnej platformy internetowej CBS All Access (na szczęście jedynie w USA – reszta świata, w tym również i Polska, może cieszyć się dostępem do wszystkich odcinków za pośrednictwem Netflixa), co również nie pozostało bez wpływu na ogólny kształt produkcji. Discovery okazało się koniec końców równie chaotyczne jak proces jego powstawania. W swoich najlepszych momentach jest przyjemnie angażujące estetycznie i emocjonalnie. W swoich najgorszych momentach jest natomiast żenujące, niepotrzebnie przekomplikowane i desperacko starające się odnaleźć złoty środek, który zadowoli wszystkich.

W chwili, w której piszę te słowa, wiadomo już, że serial mimo wszystko otrzyma drugą szansę, a kolejny sezon ma się pojawić w przyszłym roku. Przekonamy się wtedy, czy twórcy Discovery zdecydowali się w końcu, jakiego rodzaju historię chcą opowiedzieć i do kogo ją skierować. Osobiście jestem dobrej myśli – fani Star Treka zwykli powtarzać, że fatalny pierwszy sezon jest w przypadku tej franczyzy regułą, od której nie były w stanie uciec nawet najlepsze iteracje. Każdy Star Trek potrzebował czasu, by określić swoje ramy i kierunek, w którym ma zamiar podążać. Czy też raczej – śmiało zmierzać. Może w przypadku Discovery niekoniecznie tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, ale jeśli tylko serial przestanie kręcić się w kółko, będziemy mogli mówić o znaczącym progresie.