Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ananda Devi, „Ewa ze swych zgliszcz” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Ewa

Ołówek. Gumka. Linijka. Papier. Gumy do żucia. Grałam w ciuciubabkę z moimi zachciankami. Byłam dzieckiem, ale nie całkiem. Miałam dwanaście lat. Zakrywałam sobie oczy i wyciągałam rękę. Gniotłam powietrze. Na wietrze drżałam w swoich cienkich ubraniach. Wierzyłam, że wszystko jest w zasięgu moich rąk. Sprawiałam, że w oczach chłopaków rodziły się księżyce. Wierzyłam, że to daje mi władzę. 

Ołówek. Gumka. Linijka. Wyciągałam rękę, bo w tornistrze nie miałam niczego. Chodziłam do szkoły bez żadnych przyborów. Odczuwałam rodzaj dumy z tego, że nic nie posiadam. Można być bogatym swoim ubóstwem. 

Chłopcy trochę więksi ode mnie chronili mnie, bo byłam miniaturowa, bo byłam chuda, bo moje ręce i nogi były sztywne jak dziecinne rysunki. Dawali mi to, czego chciałam. Myś­leli, że może mnie przewrócić byle powiew wiatru jak łódeczkę z papieru, gdy woda szturcha ją w brzuch. 

Byłam łódeczką z papieru. Woda nasączała mój brzuch, moje nogi, moje ramiona. Nie widziałam tego. Uważałam się za silną. Kalkulowałam swoje szanse. Oceniałam każdą chwilę. Umiałam prosić, nie wyglądając na proszącą. 

Ołówek, gumka, linijka, byle co. Dawali mi je. Ich twarze łagodniały na chwilę, co nadawało im ludzki wygląd. Potem, któregoś dnia, kiedy jak zwykle poprosiłam, nie wyglądając na proszącą, poproszono mnie o coś w zamian. 

Myślałam, że to proste, że łatwe. Czego chciał w zamian? Byłam klasowym biedakiem, najmniej znaczącą z rzeczy. Wszyscy wiedzieli, że niczego nie mam. Tym razem powiedziano mi jednak, że coś posiadam. W moim tornistrze było pusto jak w naszym mieszkaniu, mniejszym i gorzej wyposażonym niż inne, jak w naszych szafach, a nawet w naszym koszu na śmieci. Było pusto jak w spojrzeniu ojca, który spuchł od alkoholu. Jak w zapieczętowanych ustach i powiekach matki. Nie miałam nic, nic a nic do ofiarowania. 

Ale myliłam się.

Chciał kawałka mnie. 

Zaciągnął mnie w kąt szkolnego podwórka, za gruby migdałecznik, oparł mnie o pień drzewa i wsunął rękę pod mój T-shirt. Nosiłam czerwony T-shirt z wydrukowanym nazwis­kiem jakiegoś piłkarza. Nie pamiętam jakiego. Jego dłoń zatrzymała się na mojej piersi, delikatnie przesunęła się w górę i w dół, dokładnie po malutkim czarnym punkciku. Prawie niczego tam nie miałam. Słyszałam krzyki innych dzieci, które się bawiły. Wydawały mi się odległe. To był inny świat. Chłopak przyłożył również drugą dłoń. Jego cera się zmąciła. Jego policzek był rozpalony. Nie spieszył się, chociaż się bał. Ja nie czułam nic. Istniałam poza swoim ciałem. Nie miałam z nim nic wspólnego. 

Tego dnia nie poprosił o nic więcej. Dał mi gumkę, ołówek albo zeszyt, nie pamiętam co. Zbliżył usta do mojego ucha. Następnym razem, powiedział, spróbujemy czegoś innego.

Wzruszyłam ramionami, ale z ciekawością przyglądałam się jego oczom pokrytym srebrną powłoką, jak rozpuszczony cukier. Wydawał się unieważniony. Istniał tylko poprzez swoje dłonie. Istniał tylko poprzez mnie.

Pierwszy raz mój tornister nie był pusty. Miałam pieniądz na wymianę: siebie. 

Mogłam kupować. Wymieniać to, czego potrzebowałam, na samą siebie. Kawałki, cząstki. Moje części zamienne. Patrzyłam zuchwale na wielkich chłopaków wychodzących ze szkoły. Chcesz coś zobaczyć? pytałam ich. Śmiali się, mówiąc, spadaj, tam nie ma nic do oglądania. Ale potem zawieszali na mnie dłużej wzrok, a moje oczy mówiły im co innego. Umiałam to robić. Wlewałam w swoje oczy płyn kogoś innego, kto nie miał nic wspólnego z moim szkieletowatym ciałem. Negowałam swoją drobność i swoją delikatność. Zaprzeczałam sobie. To wszystko powodowało przemianę. Przestawali oddychać. Łączyli się z cieniami i skrzydłami na mojej twarzy. Pozostawiali na niej pieszczotę, syrop pożądania, który spływał po moim prawym policzku. Oni, te wielkie chłopaki, mieli do zaoferowania w zamian coś innego: książki, kalkulatory, płyty. A ja dawałam im tylko siebie, cień jakiegoś ciała. 

http://popmoderna.pl/ananda-devi-zielone-sarifragment/

Bezustannie negocjuję. Moje ciało jest pośrednim portem. Przybija się do jego nabrzeży. Z czasem zakwitają oparzeniami, pęknięciami. Każdy zostawia na nim swój ślad, oznacza własne terytorium. 

Mam siedemnaście lat i wszystko w nosie. Kupuję swoją przyszłość.

Jestem przezroczysta. Chłopaki patrzą na mnie, jakby mogli widzieć przez moją skórę. Dziewczyny unikają mnie z obawy przed zarażeniem. Moja reputacja jest jednoznaczna. 

Jestem sama. Ale od dawna rozumiem konieczność samotności. Chodzę wyprostowana, niedotknięta. Nikt nie może czytać w mojej zamkniętej twarzy, chyba że sama zdecyduję, że ją otwieram. Nie jestem jak inni. Nie należę do Troumaron. Dzielnica nie ukradła mi duszy jak innym robotom, które ją zamieszkują. Szkieleton ma sekretne życie, wygrawerowane na brzuchu. Wyrzeźbiony jest ostrzem odmowy. Ani przeszłość, ani przyszłość nie mają znaczenia: nie istnieją. Podobnie zresztą jak teraźniejszość. 

Gumka. Ołówek. Linijka. Początki są zawsze proste. A potem otwiera się oczy na świat spustoszony, na świat zarażony syfilisem. Spojrzenie innych, które osądza i skazuje. Mam siedemnaście lat i zdecydowałam o swoim życiu. 

Stawiam czoło rafom. Nie będę jak moja matka. Nie będę jak ojciec. Jestem czymś innym, nawet nie całkiem żywym. Idę sama i wyprostowana. Nie boję się nikogo. To oni boją się mnie, tego, co nieeksplorowane, odgadując jego istnienie pod moją skórą. 

Im więcej mnie dotykają, tym bardziej jestem dla nich nieosiągalna. Tych, którzy ośmielają się zajrzeć za moje oczy, przyprawiam o zawrót głowy. Są tacy nieskomplikowani. To, co niewyjaśnione, ich przeraża. Chcą sztywnych ram. Panna na wydaniu, dziewczyna, którą się bierze i rzuca. Znają tylko te dwie kategorie. Ja jednak nie należę ani do jednej, ani do drugiej. To przekracza ich zdolności pojmowania i oburza. 

Nocą nawiedzam asfalt. Spotkania są umówione. Zawożą mnie, przywożą z powrotem. Pozostaję zimna. Jeśli coś się we mnie zmieniło, to na pewno nie część najprawdziwsza. Chronię się. Umiem się ochronić przed mężczyznami. To ja jestem drapieżnikiem. 

Zawozi się mnie, przywozi. Czasem poturbuje. Nie dotyka mnie to. To tylko ciało. To się goi. Od tego to jest. 

Omijam pułapki i przeszkody. Wykonuję swój taniec uników.

Ananda Devi, Ewa ze swych zgliszcz, przeł. Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo w Podwórku, 2019.