Monty Python. Potrafili wyśmiać wszystko i każdego. Nie było dla nich żadnej świętości. Ukształtowali poczucie humoru wielu pokoleń. Zrewolucjonizowali oblicze komedii. Nie są to komunały wygenerowane przez sztuczną inteligencję, ale hasła pojawiające się w większości artykułów mających ambicję przybliżyć twórczość brytyjskiej grupy komików. Czy za tymi wytartymi sloganami kryje się dziś jeszcze jakaś treść?
W pół drogi od Sartre’a do kloaki
Beethoven. Mozart. Chopin. Liszt. Brahms. Majteczki… Przepraszam! Schumann. Schubert. Mendelssohn. Bach*. Gdyby ktoś zadał sobie trud stworzenia indeksu nazwisk pojawiających się w Latającym Cyrku Monty Pythona, powstałby przepastny, przekraczający objętość tego tekstu katalog kompozytorów, malarzy, pisarzy, filozofów, reżyserów i postaci historycznych. Nie od czapy będzie zatem stwierdzenie, że humor Pythonów bywał wyrafinowany i niekiedy wymagał od odbiorcy wiedzy większej niż przeciętna. Dał tym samym swoim wielbicielom probierz do postawy, którą dziś nazwalibyśmy fleksowaniem się.
Tłumacz i popularyzator twórczości Monty Pythona w Polsce, Tomasz Beksiński, pisał w 1996 roku w „Machinie”: Żeby złapać humor Pythonów, trzeba mieć dystans do wielu rzeczy, a przede wszystkim do samego siebie. Znam ludzi, którzy Monty Pythona kompletnie nie rozumieją. To jest humor dla intelektualistów. Wtórował mu Filip Łobodziński (który w swojej karierze tłumacza również nie raz z Pythonami się zetknął) we wspominkowym tekście w „Newsweeku”: Jak mniej więcej dekadę temu w rozmowie ze mną zdiagnozował to Kazik Staszewski, społeczeństwo z grubsza można podzielić na dwie grupy – tych, co uwielbiają Monty Pythona, i tych, co śmieją się przy Benny Hillu i „Przypadkach Leona H.”: „Ja jestem w tej pierwszej grupie, a że stanowi ona mniej więcej dziesięć procent, to tym lepiej”.
To oczywiście daleko idące uproszczenia. Wszak pod szyldem Latającego Cyrku mieszczą się z jednej strony żarty z Sartre’a, Kokoschki czy kardynała Richelieu, ale z drugiej cała masa czystego slapsticku. W odcinku 4. obserwujemy trwające kilka minut wysiłki Terry’ego Jonesa, który bezskutecznie próbuje w dyskretny sposób przebrać się w strój kąpielowy. Gdyby walijskiego Pythona zamienić w tej sekwencji na tak protekcjonalnie traktowanego Benny Hilla, nie odczulibyśmy zgrzytu, pasowałby tam jak ulał. Podobnie finał odcinka 7., w którym gigantyczny budyń rozgrywa mecz tenisa, ewidentnie kłóci się z obrazem Latającego Cyrku, który chcemy pielęgnować w pamięci, czyli obrazoburczego humoru dla wybranych. Nic podobnego, wyobrażam sobie, że ze sceny tej zaśmiewa się mój pięcioletni syn.
A skoro jesteśmy przy nieletnich, to pamiętam, że emisje Latającego Cyrku w TVP2 w latach 90. działały na zasadzie zakazanego owocu, przyciągając przed telewizor również dziesięciolatków. Czy zaliczaliśmy się zatem do tej 10-procentowej elity, o której mówił Kazik? A gdzie tam! Po prostu Pythoni doskonale wypełniali również zapotrzebowanie na humor pełen obelg i womitów, tak ważny w rozwoju każdego ucznia szkoły podstawowej. Rechocząc z kwestii wypowiadanych przez ordynarnego sprzedawcę w sklepie mięsnym w odcinku 18. (Co mi tu szklisz, sieroto obrzygana?), nie mogłem przypuszczać, że autor polskiego tłumaczenia tego skeczu uznaje mnie za intelektualistę.
Byt kształtuje śmieszność
Wszechstronne wykształcenie członków grupy Monty Pythona (Terry Jones i Michael Palin ukończyli Oxford; John Cleese, Graham Chapman i Eric Idle – Cambridge) siłą rzeczy musiało zaowocować mnóstwem tekstów apelujących do erudycji widza. Nie po to kończyli prestiżowe uczelnie, by pokazywać ludzi przewracających się na skórce od banana (a przynajmniej nie tylko). I chociaż na studia nie zawiodły ich fortuny i koneksje, a raczej rozliczne talenty i zamiłowanie do nauki, to po opuszczeniu murów tak szacownych uniwersytetów Pythoni stali się elitą. Czy dawali to odczuć w swojej twórczości?
Obiegowa opinia każe widzieć w twórcach Latającego Cyrku turbodemokratów, siekących ostrzem bezlitosnej satyry każdą grupę społeczną, od zwykłych zjadaczy chleba po arystokrację. Istotnie, śmiali się ze wszelkich figur władzy (armii, kleru, biurokracji, dworu królewskiego), by chwilę potem brać na celownik ledwo dyszących kloszardów (w tej roli najczęściej Palin) czy żyjące na skraju ubóstwa rodziny wielodzietne (patrz: wizyta w katolickim domu w Sensie życia według Monty Pythona). Satyra brytyjskiej grupy była niczym podatek liniowy: pozornie do bólu sprawiedliwa, de facto negująca pogląd, że słabszych powinno się traktować inaczej niż uprzywilejowanych.
Czy nie ma czegoś niestosownego w tym, że grupa absolwentów najlepszych uniwersytetów świata proponuje dowcipy, których istotą jest to, że ktoś jest zwyczajnie głupszy niż oni? Powie ktoś, że na tym właśnie polega satyra. Będzie w tym nieco prawdy, jeśli wytykanie głupoty nie będzie eksplicytne. Przykładem może być uroczo durnowata postać pułkownika brytyjskiej armii (kreowana zazwyczaj przez Chapmana), przerywająca skecze w poczuciu dbałości o wysoki poziom programu telewizyjnego. Albo odziany w obowiązkowy melonik, bezduszny przedstawiciel wyższych sfer (Cleese w odcinku 5.: Moim zdaniem powinno się zaatakować niższe klasy. Najpierw za pomocą bomb i rakiet rozwalić im domy, a gdy wybiegną bezbronni na ulicę, skosić ich ogniem karabinów maszynowych. A potem oczywiście powinno się wypuścić sępy. Wiem, że takie poglądy nie są popularne, ale nie zależy mi na popularności). Na drugim biegunie mamy niestety żarty zgoła prostackie, takie jak powracający co kilka odcinków pan Patafian (oryginalnie: Gumby), w przypadku którego jedynym nośnikiem humoru jest jego wyłączna cecha – bezdenna głupota. Gdyby nie ponadprzeciętna aktorska charyzma Pythonów, pewnie łatwiej byłoby nam było uznać tego typu wice za mocno zwietrzałe i kompletnie nieprzystające do czasów, w których nawet polscy standuperzy odwołują się w wywiadach do zasady punch-up (tzn. śmiejemy się z tych, którzy stoją w hierarchii wyżej od nas).
Naturalnie nie można brytyjskim komikom odmówić świadomości klasowej. Różnice na tym tle były częstym tematem ich skeczów, niekiedy udanych bardziej (odcinek 2.: urabiający sobie ręce po łokcie ojciec-dramaturg kpi z pracującego fizycznie syna: Ty i ci twoi kolesie, górnicy!), niekiedy mniej (odcinek 12.: panna z dobrego domu przedstawia rodzicom do cna obmierzłego narzeczonego trudniącego się czyszczeniem publicznych toalet). Najbardziej niejednoznaczny jest tu jeden z pythonowych klasyków, czyli skecz Arystokratyczny głupol roku (odcinek 12.). Uczynienie jego bohaterami ludzi z wyższych sfer wydaje się tu jedynie wygodnym alibi do nabijania się z mocno przerysowanych niedostatków ludzkiego intelektu.
Chłop przebrany za babę dziedzictwem Pythonów
Największym zarzutem, który można postawić Pythonom, jest sposób, w jaki portretowali oni kobiety. Nie jest to nawet zarzut stawiany z dzisiejszej postępowej perspektywy, bo – uwaga! – kobiety istniały również w latach 70. Tymczasem w skeczach z Latającego Cyrku mieliśmy jedynie dwie, jakże różne, emanacje kobiecości: młode blondynki, których głównym zadaniem było ładne prezentowanie się w kadrze (w tej roli zwykle Carol Cleveland, rzadziej Connie Booth) lub stare rozwrzeszczane przekupy, zazwyczaj o niskich przymiotach intelektualnych (zawodna ludzka pamięć utożsamia tę figurę głównie z Terrym Jonesem, jednak rewatch Latającego Cyrku uświadamia, że tymi rolami grupa dzieliła się mniej więcej po równo). Chłop przebrany za babę stał się już niemal publicystycznym toposem służącym do potępiania współczesnych polskich kabaretów. Fakty są jednak takie, że chcąc nie chcąc, takie obrazki zawdzięczamy grupie Monty Pythona, czyli komikom, których zwykliśmy uważać za awangardę intelektualnego dowcipu.
Czy da się wziąć Pythonów w obronę? Spróbujmy. Nie należy zapominać, że Monty Python był grupą w równej mierze autorską, co aktorską. Czy możemy im czynić zarzut z tego, że sami chcieli odtwarzać napisane przez siebie role? To dlatego nawet postaciami zupełnie neutralnymi, w rodzaju petenta w urzędzie, zawsze są mężczyźni. Przy odrobinie dobrej woli moglibyśmy tworzyć bardziej piętrowe wytłumaczenia: uniwersum Monty Pythona jest absurdalnym konstruktem pełnym sprzeczności, chaosu, przemocy i okrucieństwa. Kto za te zjawiska odpowiada w realnym świecie? Oczywiście mężczyźni, dlatego to oni są eksponowani w Latającym Cyrku.
Jeśli jednak oddamy głos samym Pythonom, okaże się, że prawdopodobnie nie potrzebują w tej sprawie adwokata. Palin twierdził, że on i koledzy zwyczajnie nie potrafili pisać ról kobiecych, przyczyn doszukując się w wychowaniu w szkołach dla chłopców**. Chapman z kolei przyznawał: Bardzo nam się podobało to, co symbolizowały te szalone damskie postacie, które graliśmy, zwane Pieprzniczkami – wzdragam się przed nazwaniem ich kobietami. Nie spodziewalibyście się, że będą rozmawiać o filozofach czy swobodnie dyskutować na temat Jeana-Paula Sartre’a. Sądzę, że właśnie z tego zaskoczenia wynika cały humor – z tego, jak trywialnie Pieprzniczki traktowały kwestie intelektualne***. Kobieta rozmawiająca o filozofii źródłem humoru? Trudno być bardziej bezpośrednim. Z jakichś przyczyn bohaterami tego typu skeczów nigdy nie byli u Pythonów starzy, zrzędliwi faceci w typie Waldorfa i Statlera z Muppet Show.
Czy sposób przedstawiania kobiet w pythonowym uniwersum może być zatem przejawem sposobu myślenia członków grupy? Nie wiem, choć się domyślam, jak powiedziałby klasyk. Za dowód w sprawie mogłaby służyć chociażby twórczość Terry’ego Gilliama, który legitymuje się bodaj najciekawszą post-pythonowską karierą. Jedyny Amerykanin w grupie wyreżyserował kilkanaście filmów i o wszystkich możemy powiedzieć, że kobiety są w nich tłem. W najlepszym razie pchają bohatera do działania wyłącznie swoim istnieniem (akcja Brazil zawiązuje się, bo bohater Jonathana Pryce’a zakochuje się w bohaterce Kim Greist), w najgorszym – są obiektem seksualnym, do którego ślini się bohater i kamera (Olga Kurylenko w Człowieku, który zabił Don Kichota). Wypowiedzi Gilliama o ruchu #metoo wypada życzliwie przemilczeć.
Kiedy więc będziemy oglądać Latający Cyrk po raz kolejny i zobaczymy roznegliżowaną Carol Cleveland, łkającą rozpaczliwie To moja jedyna kwestia!, wiedzmy, że to, co kilkadziesiąt lat temu było zręcznym puszczeniem oka do widza, dziś może uchodzić za czytelne zdiagnozowanie poważnego problemu.
Mój Python jest lepszy niż twój
Nie od dzisiaj wiadomo, że żywot nawet najbardziej błyskotliwego mema dobiega końca, kiedy za jego eksploatowanie biorą się marketingowcy i politycy. Podobnie jeśli jesteś uznanym komikiem, a na twoją twórczość sprzed kilku dekad zaczyna się powoływać prominentny działacz większości rządowej w sporym państwie środkowoeuropejskim, możesz powoli kłaść się do grobu. Oto latem 2020 roku wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta dowiedział się o istnieniu osób transpłciowych i postanowił ten fakt skomentować w audycji radiowej słowami: Jeśli ja poproszę panią, żeby pani zwracała się do mnie Loretto albo per krzesło, to będzie się pani do mnie w ten sposób zwracała? Czy może będzie pani myślała, że jestem jakimś niepoważnym człowiekiem? Było to oczywistym nawiązaniem do filmu Żywot Briana, w którym grany przez Idle’a członek Ludowego Frontu Judei oznajmia zdumionym towarzyszom, że chciałby zostać kobietą o imieniu Loretta. Wypowiedź Kalety poniosła się szerokim echem, a sam wiceminister był nią tak zachwycony, że poprawił jeszcze na Twitterze: Kiedy Monty Python staje się rzeczywistością. Przywołałem genialny skecz obrazujący absurd oczekiwań lewactwa co do uznawania własnego widzimisię, a nie zasad logiki i faktów. Oni to potraktowali to serio. Następnym razem przedstawcie mnie jako Prezydenta USA. Wypada zatem zasugerować, że skoro ludzie potraktowali to serio, to może skecz wcale nie był genialny? A może nawet wręcz zapomniany?
Wiceminister Kaleta, wciągając Monty Pythona na prawicowy sztandar, nie był zresztą odosobniony. Podobne głosy pojawiają się też wśród ludu. Wystarczy poczytać komentarze pod polskimi wersjami niektórych skeczów w serwisie YouTube. W odcinku 9. Latającego Cyrku dom Victora (Chapman) odwiedza grupa nieproszonych gości, którzy zakłócają mu randkę. Opowiadają nieprzyzwoite dowcipy, samowolnie częstują się alkoholem, siadają na kota, napastują narzeczoną Victora, przyprowadzają kozła, który zanieczyszcza dywan. Sytuacja eskaluje z każdą sekundą, by w finale doprowadzić do zastrzelenia biednego gospodarza. Inspiracji dla tej mało wyrafinowanej scenki autorzy książki Wszystkiego, co ważne, dowiedziałem się od Monty Pythona doszukują się w scenie z coraz bardziej zatłoczoną kabiną na transatlantyku w klasycznej komedii braci Marx Noc w operze. Nasz rodzimy komentariat wie jednak lepiej, bo z wpisów pod skeczem możemy się dowiedzieć, że to skecz o emigrantach z bliskiego wschodu i Afryki oraz że to jest dzisiejsza Europa Zachodnia w pigułce. Z kolei w komentarzach pod skeczem o najbardziej obrzydliwej rodzinie Wielkiej Brytanii (odcinek 45.) możemy poznać nazwy polskich partii politycznych, których elektorat sportretowali Pythoni w 1974 roku.
Monty Python został zatem sprowadzony do roli kurczaka, którym zwaśnione plemiona okładają się po głowach (jeśli oglądaliście Latający Cyrk, to wiecie skąd to porównanie). Trudno mi się jednak zdobyć na współczucie dla twórców, skoro sam Cleese od kilku lat pozycjonuje się w wywiadach i na Twitterze jako nieprzejednany rycerz walczący z poprawnością polityczną i kulturą woke. Tu i ówdzie przemyci jakiś ksenofobiczny wtręt, na przykład o tym, że Londyn nie jest już angielskim miastem (co skłoniło do reakcji burmistrza, Sadiqa Khana). Hej, prorocy z moich gniewnych lat, obrastacie w tłuszcz, chciałoby się zaśpiewać.
Nie obraź się
Piorunujący sukces Pythonów wziął się między innymi z ich braku poszanowania dla przyjętych wówczas norm i konwenansów. Ich skecze oraz filmy pełne były wymyślnych wulgaryzmów, przemocy, odniesień do fizjologii czy śmierci. O dziwo jednak zwolennicy prezentyzmu w czytaniu klasycznych dzieł kultury nie mieliby w przypadku Latającego Cyrku wiele do powiedzenia. Owszem, kilka razy pojawia się n-word, raz Palin gra Afrykanina, a Idle rdzennego mieszkańca Ameryki, tu i ówdzie przewinie się nieprzystojne słowo określające homoseksualnego mężczyznę (i to w serialu, który wystartował raptem dwa lata po depenalizacji homoseksualizmu w Wielkiej Brytanii), jednak trudno wyobrazić sobie, żeby twórczość Pythonów w swojej masie była zdolna po pół wieku kogoś obrazić. A przecież chcemy pamiętać ją jako obrazoburczą. Z dzisiejszej perspektywy najbardziej problematyczny i okrutny wydaje mi się krótki animowany fragment Sensu życia według Monty Pythona, w którym spadające z drzewa liście symbolizują ludzi odbierających sobie życie.
Często popełnianym błędem logicznym towarzyszącym publicystyce na temat Monty Pythona jest stawianie tezy, że w dzisiejszych czasach Latający Cyrk nie mógłby powstać, głównie ze względu na inne standardy tego, co można, a czego nie można w satyrze. Jest to wspólna optyka ludzi, którzy na co dzień prezentują biegunowo różne światopoglądy. Przykładowo Stanisław Janecki pisał na portalu wpolityce.pl: Można mieć ogromne wątpliwości, czy dziś możliwe byłoby w Wielkiej Brytanii takie zjawisko jak Monty Python. A było możliwe 50 lat temu. Pythoni prawie na pewno polegliby obecnie na ołtarzu walki z faszyzmem i wszelkimi myślozbrodniami. Z kolei w tytule tekstu drobiazgowo opisującego tak zwany angielski humor w serialach telewizyjnych Radosław Czyż z „Gazety Wyborczej” pytał niedawno: Czy dziś to by przeszło?
Wszystkim, od lewa do prawa, odpowiadam: dziś istnienie Monty Pythona nie byłoby możliwe, ponieważ nikomu nie byłoby do niczego potrzebne. Monty Python wydarzył się w bardzo konkretnym punkcie historii, rozbłysnął na firmamencie niczym piękny kolorowy fajerwerk i tak jak fajerwerk szybko zaniknął, pozostawiając w naszych oczach jedynie powidok. Chapman, Cleese, Gilliam, Idle, Jones i Palin wykonali swoją robotę, być może kogoś zainspirowali czy ośmielili (choćby twórców South Parku). Ich trud skończony. Równie mało sensowne byłoby pytanie: czy dziś możliwy byłby festiwal Woodstock ’69? Podobnie jak Monty Python było to wydarzenie jednorazowe, unikatowe, na pozór rewolucyjne, de facto zaś niewiele zmieniające.
Nie doszukujcie się w ostatnim zdaniu bluźnierstwa. Sam Cleese zauważał ponad 20 lat temu: Najdziwniejsze, że tak mało ludzi próbowało się wzorować na naszej twórczości. Kiedy w show-biznesie ktoś odniesie sukces, inni najczęściej próbują go imitować. Monty Python był jednak szczególnym przypadkiem – kompletnie odmiennym. Odnieśliśmy oszałamiający sukces, a jednak nikt nie próbował nas naśladować. Tym razem trudno odmówić komikowi racji. Chociaż w latach 70. Pythoni w Latającym Cyrku wywracali na nice konwencje rządzące ówczesną telewizją, to lwią część najbardziej popularnych brytyjskich seriali komediowych z następnych dekad stanowiły produkcje konwencjonalne i bezpieczne (Allo Allo, Czarna żmija, Jaś Fasola, Co ludzie powiedzą?). A jeśli już na tym bezrybiu pojawiał się tytuł naruszający tabu, to jest to kontrargument dla wynurzeń Janeckiego. Weźmy taką Małą Brytanię, pełną niesmacznych żartów z osób nieheteronormatywnych, czarnoskórych lub zmagających się z niepełnosprawnościami. Ktoś przecież wpuścił tę produkcje na szacowną antenę BBC, zaś jej autorzy nie zostali obłożeni infamią, ale otrzymali nagrodę BAFTA oraz miejsce w jury brytyjskiego Mam talent. Zauważmy, że od czasu programu Matta Lucasa i Davida Walliamsa (2003–2007) minęła przecież epoka, a my doczekaliśmy się zupełnie nowych form rozrywki, z patostreamami włącznie. Utyskiwanie, że dziś ci biedni Pythoni ze swoim krawędziowym humorkiem nie znaleźliby dla siebie miejsca, uznać więc należy za mało poważne.
BUM!
Pythonów spotkał zatem ten sam los, co wielu wcześniejszych i późniejszych rewolucjonistów i wywrotowców: stali się szacownymi klasykami. Raptem 15 lat po emisji ostatniego odcinka Latającego Cyrku w The Oxford English Dictionary pojawiło się słowo „pythonesque” (pythonowski), czyli należący do, dotyczący lub charakterystyczny dla Latającego Cyrku Monty Pythona, popularnego serialu komediowego z lat siedemdziesiątych, słynnego zwłaszcza ze względu na swój absurdalny lub surrealistyczny humor. O tym, że coś jest jak z Monty Pythona bez przerwy czytamy również w polskiej publicystyce (choć ja będę upierał się, że to przejaw lenistwa intelektualnego autorów takich tekstów).
Możemy stawać na głowie i próbować zaszczepiać humor Pythonów kolejnym pokoleniom, jednak musimy pogodzić się z tym, że będzie on dla nich coraz mniej strawny. Był wszak wytworem swoich czasów, bazując w dużej mierze na zabawie konwencją rozmaitych formatów telewizyjnych (Hun Attyla jako bohater sitcomu). Nieoglądanie telewizji nie jest dziś dla młodych wyrazem buntu, ale stanem domyślnym. Latający Cyrk nie jest więc produktem dla nich, a oburzanie się na to byłoby równie dojrzałe, co zarzucanie młodzieży, że nie wie, co oznacza skrót VHS.
No dobra, a może by tak na koniec oddać Pythonom sprawiedliwość i przyznać wreszcie, że byli doskonałymi komediopisarzami, niezrównanymi aktorami i są odpowiedzialni za masę piekielnie śmiesznych kawałków? No, przecież, że to wszystko prawda. Problem w tym, że nie o tym był ten tekst. Był raczej o tym, że krótka kariera Monty Pythona była jak katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu – wydarzenie bez wątpienia głośne i epokowe, jednak finalnie o znikomej skali rażenia. I tak jak w okolicach elektrowni przyroda odrodziła się ze zdwojoną mocą, tak konwencje, które Pythoni spuścili w klozecie, po pół wieku nadal trzymają się mocno.
—-
* Wszystkie cytaty z „Latającego Cyrku Monty Pythona” podaję w tłumaczeniu Tomasza Beksińskiego.
** O. Drenda, Słowo humoru, Kraków 2023, Wydawnictwo Karakter.
*** Cyt. za: B. Cogan, J. Massey, Wszystkiego, co ważne, dowiedziałem się od Monty Pythona, Wrocław 2015, Wydawnictwo Bukowy Las.