Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Kradzież tożsamości (A. Emezi, „Śmierć Viveka Ojiego”)

Recenzje /

Stanęłam na granicy, na krawędzi; ogłosiłam, że stoję w samym centrum i pozwoliłam reszcie świata przesunąć się w moją stronę – gdy Toni Morrison w roku 1998 wypowiada te słowa, Akwaeke Emezi ma jedenaście lat. Przypomina sobie o nich dwie dekady później, znalazłszy się u progu wymarzonej kariery. Udany autobiograficzny debiut – Freshwater – błędnie odczytuje się jako metaforyczną opowieść o chorobie psychicznej; autorstwo błędnie przypisuje się kobiecie. Tymczasem Emezi nie czuje się ani kobietą, ani nawet człowiekiem, tylko ogbanje. I ryzykuje bardzo wiele, jeśli nie wszystko, objaśniając to światu. 

Ogbanje – wedle wierzeń Igbo – przychodzą na świat w ludzkim ciele i mają jeden cel: udręczyć matkę swą niespodziewaną śmiercią, odrodzić się jako następne dziecko i wszystko powtórzyć. Ogbanje nigdy nie są tak naprawdę obecni – urodzeni, aby umrzeć, są martwi nawet za życia – czytamy w eseju opublikowanym na łamach The Cut. 

Emezi przychodzi na świat w 1987 roku w Umuahi; wraz z siostrą dorasta w Abie, a w wieku szesnastu lat wraz z rodziną emigruje z Nigerii do Stanów Zjednoczonych. Upłynie trochę czasu, zanim zda sobie sprawę ze swojej transpłciowości i odkryje, że poczucie dyskomfortu, który przez lata rozlewał po ich ciele kwaśność i krzywdę, ma swoją nazwę: dysforia płciowa. Wkrótce potem rozpoczyna proces tranzycji i równolegle rozwija transgresyjne, zakorzenione w afrykańskiej duchowości, artystyczno-aktywistyczne formy sztuki: wideo art, performans, rzeźbę oraz literaturę. Wiosną tego roku Śmierć Viveka Ojiego – opowieść z gatunku coming-of-age autorstwa Emezi ukazuje się po polsku nakładem Wydawnictwa Filtry.

Tego dnia, kiedy umarł Vivek Oji, spalili targ – otwierające powieść zdanie może sugerować, że o tytułowym bohaterze w punkcie wyjścia dowiadujemy się tego, co najważniejsze. Choć okoliczności i przyczyna jego śmierci są istotnym elementem fabuły, w miarę rozwoju nielinearnej narracji – osadzonej na przemian w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości – punkt ciężkości przesuwa z pytania o to, jak doszło do tragedii na następujące: czy naprawdę musiało? Stawką powieści Emezi wcale nie jest skonstruowanie misternej, kryminalnej intrygi, rozwikłanie której będzie stanowić największe wyzwanie i zapewniać największą czytelniczą satysfakcję. Przyświecający jej cel jest o wiele prostszy: chodzi o uświadomienie, iż kluczowego wydarzenia dało się uniknąć przynajmniej na dwa sposoby. 

Sposób pierwszy zakłada przyjęcie perspektywy, wedle której winę ponosi ofiara. Wystarczyłoby zatem niezapuszczanie włosów, niemalowanie ust i paznokci, nienoszenie sukienek, nienazywanie się na przemian męskim i żeńskim imieniem (Nnemdi). Ten tryb lektury koresponduje z dyskursami spod znaku „afiszowania się” i stwierdzeń: „nie mam nic przeciwko [gejom/lesbijkom/osobom trans/legalizacji związków i adopcji dzieci przez osoby nieheteronormatywne/i tak dalej], ALE”. Jeśli niedawno odeszliście od wielkanocnych stołów i macie za sobą dyskusje światopoglądowe nad sałatką jarzynową, wiecie, o czym mówię. Bliższa mi optyka zakłada, że winę ponosi sprawca. Tylko że nie jest nim jedna, konkretna osoba. To kwestia zbiorowej odpowiedzialności homofobicznego, transfobicznego, nietolerancyjnego i niedoedukowanego społeczeństwa, nieakceptującego cudzych wyborów i preferencji. Wystarczyłoby zastąpić uprzedzenia odrobiną dobrej woli, a granice własnych horyzontów rozszerzyć o świadomość, że można wytyczyć je zupełnie inaczej. Proste, prawda? – zdaje się gorzko pytać Emezi, mając świadomość, iż odpowiedź jest dużo bardziej skomplikowana.

Bez względu na to, którą ramę interpretacyjną wybierzecie, jedno pozostanie niezmienne: śmierć Viveka-Nnemdi nierozerwalnie wiązać się będzie z tajemnicą, którą obciążone było życie tej osoby (tożsamościowej płynności nie oddaje, niestety, polski przekład). Z faktem, że w środowisku, w którym dorastał Vivek, nie było miejsca dla Nnemdi. On był dla wszystkich zbyt niemęski; ona z kolei – zbyt kobieca. Proza Emezi dobitnie pokazuje – zwłaszcza wszystkim uprzywilejowanym w swej dominacji heteronormatywnym laikom i laiczkom – że z coming outem niejednokrotnie wiąże się cały szereg realnych zagrożeń. Zerwania więzi rodzinnych, wykluczenia ze wspólnoty, narażenia na przemoc i śmierć. Przedwczesną, niesprawiedliwą, brutalną albo po prostu… głupią. 

Oto, jak przedstawia się kalejdoskop reakcji otoczenia na psychiczne kryzysy i fizyczne przemiany Viveka: matka marzy, by podjął studia w USA, ojciec posyła go do wojskowej szkoły z internatem, aby zmężniał. Z kolei wuja bohatera kłują w oczy długie włosy bratanka, a ciotka winę za wymykające się rozumieniu zachowanie chłopca przypisuje opętaniu przez demona i głęboko wierzy w oczyszczającą moc wykonywanych na nim – na jej oczach – egzorcyzmów. Jedynymi osobami, które go rozumieją, okazują się nieheteronormatywni, queerowi, niewyoutowani przed bliskimi rówieśnicy. To z perspektywy Osiki, kuzyna protagonisty, prowadzona jest znaczna część narracji. On również skrywa niejeden sekret. Dlaczego młodzi, odkrywający siebie ludzie nagminnie muszą milczeć, kłamać lub zmyślać? Najlepiej tłumaczy to sam Vivek, w jednym z nielicznych fragmentów, w których – zza grobu? zza światów? – przemawia własnym głosem:

Nie jestem tym, za kogo wszyscy mnie mają. Nigdy tak nie było. Brakowało mi ust, żeby ująć to w słowa, żeby powiedzieć, co jest nie tak, żeby dokonać potrzebnych mi zmian. Trudny był każdy dzień spędzony ze świadomością, że ludzie widzą mnie w określony sposób, ze świadomością, że się mylą, zupełnie się mylą, że moje prawdziwe ja jest dla nich niewidoczne. W ogóle dla nich nie istniało. 

Akwaeke Emezi, fot. VO

Jak twierdzi wydawnictwo (…) choć świat przedstawiony w powieści scenerią i obyczajowością zasadniczo różni się od naszego, wszystkim dorastającym w polskich najtisach rzeczywistość, w jakiej wzrastał Vivek, wyda się zaskakująco bliska. Czy ja wiem…? Niespełnione obietnice utworzenia demokratycznej republiki, nieudany zamach stanu, polityczny chaos, obowiązywanie godziny policyjnej i regularne zamieszki na ulicach, tworzące polityczno-społeczny kontekst wydarzeń, niezbyt przypominają polskie realia epoki transformacji. Różnic jest zresztą więcej: rodzajów potraw, które na co dzień jedzą postaci, nie sposób zidentyfikować wyłącznie po ich nazwach i bez użycia Google’a, a dylemat, czy – aby uczcić pamięć zmarłej osoby – stosowniej zabić krowę czy kozę, wymaga zaktualizowania katalogu wyobrażeń o rytuałach pogrzebowych. Jedyne, co w skonstruowanym przez Emezi krajobrazie kulturowym okazuje się znajome, to podsycana religijnym fanatyzmem nietolerancja dla wszystkiego, co inne, nienormatywne, dziwne.

Z twitterowym żartem o płodach wiąże się ryzyko utraty pracy na polskich uczelniach, ale sprawy doktorantek postulujących zakaz krzyżowania się ras i przymusową sterylizację są, dla odmiany, umarzane. Minister edukacji, prezydent i politycy partii rządzącej ogłaszają wszem i wobec, że „LGBT to nie ludzie, to ideologia”, a księża zlecają lokalnym patriotom odkażanie ulic, którymi przeszły Marsze Równości. Nasz kraj od lat przoduje w rankingach najbardziej homofobicznych państw Unii Europejskiej i nie wiadomo, co wydarzy się prędzej: spadniemy z podium czy wyjdziemy ze wspólnoty. Tego typu wyliczenia można by mnożyć, ale chyba już wiecie, do czego zmierzam: nie jest dobrze. Nieważne, czy – znając przede wszystkim polski kontekst – o sytuacji osób LGBT w Nigerii wiemy sporo, niewiele czy właściwie nic. Proza Emezi – literacko przystępna i społecznie istotna – ułatwia przyjęcie postawy empatycznej i tłumi odruchy świętego oburzenia (choć oburzać byłoby się na co: wiele zagranicznych recenzji poprzedza wyliczenie trigger warnings – związanych m.in. z wątkami kazirodztwa, przemocy domowej czy publicznego linczu). Może wizja rozpaczy rodziców, którzy stracili jedyne dziecko, zanim zdążyli je tak naprawdę poznać, zrozumieć i zaakceptować, przemówi do wyobraźni wszystkich poruszających się dotychczas w przestrzeni abstrakcji, gdzieś na pograniczu „seksualizacji” niewinnych dzieci i tęczowego prania mózgu. Może to coś, czego potrzeba wszystkim kojarzącym osoby niebinarne z bezimiennym, wyuzdanym tłumem z propagandowych materiałów TVP.

Śmierć Viveka Ojiego to książka prosta, przejmująca i potrzebna. W Nigerii, w Polsce, w Stanach Zjednoczonych (np. na Florydzie, która w marcu TEGO roku zbanowała słowo gay w podstawówkach), wszędzie. Bo opowiada nie tylko o życiu w ukryciu, odkrywaniu siebie i tragicznej śmierci. Przede wszystkim demaskuje tytułowych złodziei tożsamości. Tych prawdziwych – nie ideologię gender czy LGBTQ, ale samozwańczych hetero mędrców i samozwańcze hetero mędrczynie, którym wydaje się, że znają osoby nieheteronormatywne lepiej niż one same. Lepiej wiedzą, co dla nich najlepsze, co czują, co myślą i czego potrzebują, więc bez mrugnięcia okiem odbierają prawo do bycia sobą, bezpieczeństwa, spokoju i szczęścia. Brzmi górnolotnie i naiwnie? Zerknijcie na wyniki badań dotyczących skali prób samobójczych wśród młodzieży LGBTQ w Polsce, to przestanie. Na dobrą sprawę wnioski nasuwają się same: nieważne, czy kraść nauczyliśmy się w domu, w szkole, w kościele czy gdziekolwiek indziej. Nieważne gdzie, z kim i dlaczego to robimy. Najwyższy czas przestać. Lektura prozy Emezi może być pierwszym krokiem ku resocjalizacji. 

Akwaeke Emezi

Śmierć Viveka Ojiego

przeł. Rafał Lisowski

Filtry, 2022

Liczba stron: 352

Wydanie powstało dzięki wsparciu Krakowskiego Biura Festiwalowego i Krakowa Miasta Literatury UNESCO

Aleksandra Kumala

(ur. 1995) – kulturoznawczyni, doktorantka UJ, współredaktorka tomu „In(ter)wencje. Analizy kulturoznawcze”. Niegdyś zagorzała fanka Ich Troje i „Zbuntowanego anioła”, obecnie skłania się raczej ku Glenowi Hansardowi i kinu indie (choć sentyment pozostał). Teksty o filmach i literaturze publikuje też na łamach „Dwutygodnika”, „Fabulariów” czy „Przekroju”. Pochodzi z Chrzanowa, mieszka w Krakowie, uwielbia Wrocław. Chipsom nigdy nie odmawia.