Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„Świniobić już się prawie nie urządza” (S. Twardoch „Drach”)

Recenzje /

Za sprawą narracji Morfina uwodziła szczególnie. Mam na myśli te momenty – jak we fragmencie poniżej – w których Twardoch tasował przed nami kadry z życia poszczególnych postaci: Przepychacie się do ogłoszenia, kobieta odciąga chłopca. A ja widzę go za czterdzieści lat: jak przemierza ulice innej Warszawy, wielki, piękny, długowłosy, pewnym krokiem intelektualisty, który potrafi się bić. (…) Ale wy widzicie tylko czerwoną czapkę z włóczki, z pomponem, mała rączka ginie w dłoni matki, a ja widzę wszystko (…). Po lekturze Dracha trudno oprzeć się wrażeniu, że pisarz doszedł do wniosku, iż tak świetny pomysł zasługuje na to, by zrobić z niego (co złośliwsi mogliby dodać: „i tylko z niego”) kolejną książkę.

W Morfinie zabieg ten stosowany był stosunkowo rzadko. Od czasu do czasu za jego pomocą Twardoch jedynie „popychał” i tak już niezwykle ciekawie prowadzoną narrację. W Drachu natomiast fabuła rozpisana jest wedle powyższego wzorca, który doprowadzony do przesady potrafi bardzo zmęczyć.

Historia wielopokoleniowej śląskiej rodziny na niespełna 400 stronach opowiedziana jest tu mniej więcej w następujący sposób: Gela ma siedemnaście lat. Jest nza zbiórce Bund Deutscher Mädel w Gliwicach. Gela jest na tej zbiórce, bo matka Geli zdołała udowodnić, że z racji pochodzenia zasługuje na wyższą grupę Deutsch Volkliste. (…) Gela Magnor ma dziewiętnaście lat. Stoi na pokładzie M/s „Walter Rau”, wielorybicznego statku, który płynie z Gdyni do Eckernförde i jest pełen uchodźców. (…) Gela ma osiemdziesiąt lat. Siedzi na krześle z wysokimi poręczami. Cytat wybrałem zupełnie przypadkowo, co nie było zresztą problemem – w książce roi się od tego typu szybkich fabularnych przetasowań. Oczywiście, ma to swoje uzasadnienie, które da się z powieści wyczytać. Także sam Twardoch w licznych wywiadach zdążył już skrupulatnie wyłuszczyć znaczenie podobnych zabiegów. Niestety, jako czytelnik mam z nimi zasadniczy problem i wydaje mi się, że zdecydowana większość dotychczasowych recenzji okupiona jest kompromisem, na który niekoniecznie mam ochotę przystać. Jeśli sztuka takiego czytania – wnioskuję z tychże tekstów – polega na tym, bym w trakcie lektury musiał stale zachowywać proporcje, których autorowi nie udało się utrzymać, i tyle, ile jestem w stanie przyjąć, zostawiał dla siebie, a na resztę przymilnie przymykał oko, to niestety, ale nie znajduję w sobie takich pokładów empatii.

Dzieje rodzinnej sagi Magnorów i Gemanderów prezentowane za pomocą rozlicznych, krótkich migawek, które raz po raz, nieustannie „przeskakują” nad/przed/wokół siebie, sprawiają wrażenie tekturowej dekoracji. Otrzymujemy coś, co przypomina przybrudzoną tapetę z wyklejonymi fotografiami i niestety ich znacząca większość jest utrzymana w sepii. Trzeba dużo dobrej woli, by na tej poszatkowanej, wirującej matrycy poszczególni bohaterowie nie jawili się jedynie jako manekiny, naprędce wyciągnięte z rekwizytorni.

Albo, co gorsza, ze strzelnicy. Twardoch strzela do nich niczym do policyjnych makiet właśnie, niemalże na oślep, gdzie popadnie, byleby po raz kolejny uprzytomnić czytelnikowi, że takie je to nasze żywobyci na tyj ziymie, bo na świecie – jak powiada narrator – pojawiacie się znikąd i nie ma znaczenia, czy jesteście ludźmi, sarnami czy kretami – wszyscy zgnijecie w ziemi, bo na nic nie macie wpływu i nic nie ma znaczenia. Na szczęście, poza łopatologicznie wyłożoną historiozofią, dającą się streścić w dwóch zdaniach, Twardoch ma nieco więcej do zaoferowania.

W Morfinie – którą uważam za o wiele ciekawszą powieść – eksperyment narracyjny udało się obronić. W Drachu jego potencjał, również widoczny, mimo przesunięć fabularnych liczonych w dziesiątkach – znieruchomiał. Mam wrażenie, że problem tkwi u samego źródła pomysłu na tę książkę. Narracja w Drachu, zespolona czy też podporządkowana wpisanej weń wykładni dziejowej, będzie ciążyć czytelnikowi, który na tę wykładnię się nie zgodzi. A jest to pomysł – jak w wywiadach referuje autor – iście pogański, polegający na tym, że zamiast chronologii mierzymy się z cyrkulacją czasu dziejowego, co z kolei pozwala wyartykułować odwieczną prawdę, że podlegamy tylko takiemu oto determinizmowi – historycznemu trawieniu. Jesteśmy przeżuwani przez tego potwora, dracha, co to siedzi w głębi ziemi. Jako ludzie niczego się nie nauczyliśmy i nie nauczymy, bo jesteśmy tylko kupą mięsa, co oczywiście ma znaczenia, ale i nie ma żadnego znaczenia. I tak kolejno, kilkadziesiąt postaci, Magnorowie, Gemanderowie, ich znajomi i znajomi znajomych, dowodzą tezy, że z ziemi powstali i do ziemi wrócą.

Wszystkie te postaci wychodzą na scenę, znikają z niej po kilku chwilach, za moment znów wracają i tak w koło, by po raz kolejny udowodnić, że chodzi tylko o cichą ewangelię drzew i saren. Narracja podporządkowana takiej ontologii bardzo szybko zaczyna nużyć. 400 stron wałkowania jednego problemu, przedstawionego dość topornie i, mam wrażenie, nie do końca sproblematyzowanego, daje się we znaki. Inaczej było przecież w Morfinie, gdzie narracyjne przetasowania pulsowały życiem, a Twardoch odmalowywał dzięki nim nastroje, epokę, etc.

Bo też „pogańska” wykładnia powieści sama w sobie budzi zastrzeżenia. Kiedy chcemy sięgnąć głębiej, okazuje się, że nie za bardzo jest się czego chwycić. Powieść rozpoczyna opis świniobicia, jakiemu przygląda się kilkuletni Josef Magnor. Po kilku stronach pada znamienne zdanie, że świnia wie mniej, dlatego lepiej rozumie, rozumie prawdę bijącego serca i prawdę topora. Jeszcze dalej Nikodem Gemander mówi: Myślę, że przeceniamy śmierć. Gdy autor stawia czytelnika wobec dylematu „śmierć czy życie”, nie pozostawia mu wyboru i nie widzę w tym nic złego – nie jest to bynajmniej powód, by sądzić, że Drach to powieść z tezą (tu: ontologiczną). Ale również, co istotne, Twardoch pozostawia czytelnika z niczym. Na tym właściwie zasadza się cała prawda przeżuwającego w podziemiach potwora-dracha. I w tym upatrywałbym pisarskiej słabości. W braku jakiejś podbudowy i wiary w to, że z konfrontacji ze smokiem można wyjść z tarczą. Gatunek, do którego należymy, kiedyś zniknie z pożytkiem dla planetarnej całości – wcześniej czy później coś takiego nastąpi –patrona najnowszej powieści Szczepana Twardocha upatrywałbym w osobie Jarosława Marka Rymkiewicza, którego nawet prawicowi krytycy ganili za fascynację rozkładem. Jednak ten sam Rymkiewicz co rusz z gracją przypomina, że Nietzscheańskie Wielkie Koło / Znowu toczy się wesoło. Ale zostawmy to.

Nie jest jednak aż tak źle. Szczególnie w początkowych partiach powieści, w których narracyjny fortel jeszcze intryguje. Pierwsze rozdziały to spięte, niezwykle mocne w swym wyrazie mikrosceny, jak ta, w której przyglądamy się symbolicznej scenerii – mały zagajnik, mokradła, Josef i stary Pindur, który zaczyna jedną ze swoich „lekcji”: Strōm a człek sōm jedno. Piyń je ciało, rdzyń dusza, miazga krew. Liście sōm palce a oczy. Po chwili przenosimy się do 1241 roku, a Twardoch kilkoma detalami zagospodarowuje przestrzeń dla innych wydarzeń i tak strona po stronie narracja się rozpędza, a my przyglądamy się scenom głównie z pierwszej połowy wieku XX i początku XXI. Druga rzecz, o której warto wspomnieć, to dialogi – oszczędne i precyzyjne. Po drodze jednak gubi się to gdzieś w dziesiątkach powtórzeń i zapętleń, a gdy gdzieniegdzie trafiamy na kwiatki typu: Ale czy historie dzieci, których życie kończy się tam, gdzie się zaczęło, w łonie, różnią się od życia kretów, saren albo Juliusza Cezara? Wszystko jest tym samym lub – cytowane już w kilku recenzjach – Mauthausen-Gusen to bentley wśród obozów koncentracyjnych, to naprawdę trudno pamiętać o dialogach i poszczególnych scenach.

I na koniec – w którymś wywiadzie przeczytałem, że autor Morfiny na sugestię, jakoby jego poprzednia powieść wiele zawdzięczała kulturze popularnej, stwierdził, że szkoda byłoby mu życia na tworzenie takiej właśnie literatury. Ja natomiast uważam, że jest pisarzem środka i bynajmniej nie jest to obraza.

 

Drach

Szczepan Twardoch

Wydawnictwo Literackie, 2014

Liczba stron: 400