Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Powrót do gwiazd („Interstellar”)

Recenzje /

Jeśli ta recenzja nie przemówi do ciebie – może lepiej daruj sobie Interstellar. Raczej się zawiedziesz. Czy ten film jest arcydziełem? Nie, zupełnie nie. Czy wytrzymuje porównanie z klasykami takimi jak Odyseja kosmiczna? Z najwyższym trudem. Czy przedstawia jakieś szokująco nowe idee  albo zmienia na zawsze oblicze kina? W żadnym wypadku. To w gruncie rzeczy bardzo klasyczna historia SF o ludzkości wyruszającej w kosmos, najeżona równie klasycznymi dla gatunku problemami – by wspomnieć tylko o drętwych dialogach, słabych postaciach kobiecych i naciąganej chwilami fabule. Doskonale rozumiem tych, którzy się na filmie zawiedli. Ale jeśli było ci naprawdę smutno, gdy w roku 2011 prom kosmiczny Atlantis lądował po raz ostatni, i jeśli śledzisz na żywo przebieg misji Rosetta, wybierz się na Interstellar. Jest szansa, że wyjdziesz z kina ze łzami w oczach.

Kręcić filmy science fiction to trochę jak tańczyć o architekturze. W fantastyce naukowej chodzi przecież o zderzenie człowieka z nowym i nieznanym, o zadanie mu trudnych pytań i szukanie trudnych odpowiedzi. Słowem – chodzi o skomplikowane, śmiałe idee, które w filmie, choćby z racji ograniczeń czasowych, nie bardzo da się przedstawić. Dość powiedzieć, że nawet najbardziej skomplikowane obrazy science fiction, jakie widziałem na ekranie, są poniżej poziomu najbanalniejszych książek z tego gatunku. Ale jedna przewaga filmów tego gatunku nad literaturą jest niezaprzeczalna: widowiskowość. Zachwytu kosmosem, jaki wzbudził we mnie Interstellar, nie sposób z niczym porównać.

Myślę, że jest to film, na który czekali od lat ludzie podobni do mnie – ci, którzy połknęli kosmicznego bakcyla. Bo to nam w czasie seansu oczy otwierały się coraz szerzej i szerzej, a szczęka nie chciała podnieść się z podłogi, gdy po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć przedstawioną realistycznie czarną dziurę wraz z dyskiem akrecyjnym czy podróż przez wormhole. Nie mnie oceniać wiarygodność naukową Interstellar, za słabo się na tym znam, lecz z całą pewnością Nolanowi udało się uczynić kosmiczne cuda przekonującymi. Widoki są przepiękne i robią wrażenie, zwłaszcza okraszone świetną muzyką Hansa Zimmera – lub, od czasu do czasu, budzącą dreszcze ciszą próżni. Niektóre kadry przywodzą wręcz na myśl słynną fotografię Pale Blue Dot, wykonaną przez sondę Voyager 1, z Ziemią jako maleńką kropeczką w oddali. To jeden z tych filmów, które naprawdę warto zobaczyć na dużym ekranie – twórcy zdołali ująć w obrazach nie tylko majestat, ale też porażający ogrom wszechświata. A także niepowtarzalną, magiczną atmosferę wyprawy w Nieznane.

Dlaczego wspominam o kosmicznym bakcylu? Ponieważ odnoszę wrażenie, że Nolana także nie ominął – oraz że ludzie, którzy owego bakcyla nie połknęli, mają dużą szansę się na Interstellar zawieść. Fabuła w science fiction często bywa trochę pretekstowa, stanowi ledwie szkielet – właściwą treścią są filozoficzne rozważania, niezwykłe pomysły i sama eksploracja nieznanego. Ten element pojawia się także w Interstellar. Jeśli kilkuminutowe ujęcie przedstawiające start rakiety nie ma dla ciebie wartości samo w sobie – istnieje ryzyko, że się filmem znudzisz. Space porn, czysto wizualny zachwyt płynący z rozkoszowania się planetami, skafandrami, statkami, hibernatorami, to bardzo duża – a dla mnie kluczowa – część Nolanowskiego dzieła.

Interstellar trwa prawie trzy godziny, a mimo to seans wcale mi się nie dłużył. Być może dlatego, że imponująca jest rozpiętość czasowa i geograficzna filmu: historia rozpoczyna się na obumierającej Ziemi, prowadzi od farmy na odludziu do tajnej bazy oraz na orbitę, następnie udajemy się na stację kosmiczną w pobliżu Saturna, by wreszcie trafić w przestrzeń międzygwiezdną, na obce planety i w pobliże czarnej dziury. Epicki rozmach fabuły dorównuje tu „wielkiemu” problemowi postawionemu na samym początku: jak ocalić ludzkość w sytuacji, gdy planeta już nie jest w stanie nas wyżywić? Mam poczucie, że film nie do końca tę ambitną kwestię udźwignął, ale i tak poradził sobie na tyle dobrze, że wybaczam potknięcia i niedociągnięcia. Sama odwaga spojrzenia w niebo w czasach coraz mniejszego zainteresowania podróżami w gwiazdy zasługuje na uznanie.

Bardzo łatwo było Interstellar zepsuć. Tematyka kosmiczna jest „chłodna”, odległa od spraw ludzkich, z samej swojej natury ocierająca się o patos – więc istnieje realne ryzyko, że widz nie zdoła się przejąć losem bohaterów. Tyle że usiłując zapobiec tej obojętności, łatwo popaść w drugą skrajność – podkręcić gałkę z napisem „emocje” tak bardzo, że film zrobi się ckliwy. Wydaje mi się, że Nolanowi w większości udało się uniknąć obu tych pułapek. To zasługa nie tylko sprawnej gry aktorskiej całej obsady, ale także umiejętnie wprowadzanego (i bardzo potrzebnego) humoru, którego źródłem są głównie towarzyszące astronautom zgryźliwe roboty. Nie zabrakło też intensywnych scen dramatycznych – jak choćby wstrząsająca, bardzo lemowska chwila, w której grany przez Matthew McConaugheya astronauta odkrywa, że wskutek grawitacyjnej dylatacji czasu przegapił całe dorastanie swoich dzieci. Jest też niestety kilka scen, które niebezpiecznie ocierają się o kicz, jak np. cytowany natrętnie wiersz Dylana Thomasa Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy czy dość… ekhm… kontrowersyjna teza, że miłość jest – podobnie jak grawitacja – możliwą do zmierzenia siłą fizyczną. Także samo zakończenie filmu, uderzające w tony melodramatyczno-mistyczne, dla wielu osób może się okazać niestrawne. Dla mnie zagrało – metafizyka zawsze miała swoje miejsce w historiach spod szyldu science fiction – ale rozumiem tych, którym trzeci akt zepsuł cały film.

Do źródeł porażającego zachwytu, jaki wzbudził we mnie Interstellar, mogę na koniec dodać jeszcze jedno. Nolan podbił moje serce przede wszystkim tym, że wskrzesza nadzieję związaną z podróżami w gwiazdy. Czy ktoś jeszcze pamięta optymizm lat wyścigu kosmicznego, powszechny entuzjazm towarzyszący lotom na Księżyc? Budżet NASA z roku na rok się kurczy. Rodząca się w bólach turystyka kosmiczna już spotyka się z krytyką jako marnotrawstwo. Zaledwie rok temu w innym hicie SF, Grawitacji, zawarto wyraźne przesłanie: przestrzeń kosmiczna jest groźna i wroga, człowiek nie ma tam czego szukać. Pora zejść na ziemię!

Ale Nolan wie lepiej. O duchu filmu science fiction dużo mówią nazwy, jakie noszą w nim statki kosmiczne. W Grawitacji był to Badacz – sugerujący zgubną ciekawość człowieka. W znakomitym, a niedocenianym Sunshine – Ikar, symbol zarazem śmiałości i lekkomyślności. Hollywoodzki Armageddon dał nam wahadłowce Wolność i Niepodległość. W Interstellar ku gwiazdom leci Wytrzymałość, a cały film pokazuje, że ludzkość pozbawiona odległego, ambitnego celu zaczyna gnuśnieć. Praktyczność i umiar wcale nam nie służą. Jeśli mamy przetrwać, potrzeba marzenia.

 

Interstellar, reż. Christopher Nolan, USA 2014

Przemysław Zańko

(ur. 1989) – chłop z Mazur, obecnie inteligent w Warszawie. Publikuje opowiadania, recenzuje, bloguje. Interesuje się science fiction, nauką, grami, dziwnymi książkami i zdrowiem psychicznym. Skończył z polonistyką. Strona autorska: www.zanko.pl