Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jarka nie ma, bo za drogo (Open’er 2014)

Od ostatniego Open’era minęły już trzy tygodnie, a ja wciąż znajduję w zakamarkach torby nadmorski piasek i łapię się na przeliczaniu cen na ilość festiwalowych bonów. Wreszcie mówię sobie dość, z nostalgią przecinam festiwalową opaskę i odkładam potargane trofeum do całkiem pokaźnej kolekcji. I nagle robi mi się zwyczajnie smutno, że na kolejne edycje zawsze trzeba tyle czekać, że pierwsze ogłoszenia pewnie dopiero w okolicach grudnia, i że w życiu piękne są tylko chwile.

 

Kilkadziesiąt tysięcy?

Pierwsze zaskoczenie spotyka mnie już na dworcu. Ludzi, jak zawsze, sporo, ale da się swobodnie oddychać. Jak na moje oko, trochę zbyt swobodnie. W darmowym autobusie, tradycyjnie dowożącym chętnych na lotnisko Babie Doły w Kosakowie, znajduję bez problemu wygodne miejsce siedzące. Rozglądam się dookoła: spod nawału bagaży i namiotów wychylają się te same, uśmiechnięte twarze; gdzieniegdzie można dostrzec specyficzny, zmatowiały błysk kaloszy. Zerkam na młode, obsypane kwieciem dziewczyny i już wiem, że tegorocznym must-have będą wszechobecne wianki. Bo, co istotne (i co nadaje festiwalowi ten słynny, hipsterski wydźwięk): outfit openerowicza, niezależnie od opłakanych warunków sanitarnych, jest zawsze dopracowany do perfekcji.

Ktoś puszcza The Black Keys, ktoś inny głośno narzeka na niedograny line-up, a w powietrzu, poza jodem, czuć znajome, przedkoncertowe napięcie. Przyłączam się do sunącego morza ludzi i – jak co roku – czuję, że wreszcie jestem u siebie. Zza horyzontu wyrasta stary, poczciwy Main, przemianowany teraz na Open’er Stage; dalej, w tyle, powiewają niewidoczne jeszcze chorągiewki wieńczące namiot. Na terenie festiwalu, tak samo jak na dworcu, uderza mnie niejasne wrażenie przestrzeni. W żadnej kolejce – po opaskę, bony czy do toi toia – nie stoję dłużej niż dwie minuty. Jeszcze nie wiem, że to nie do końca kwestia lepszej organizacji, i że przyczyny odczuwalnego luzu okażą się znacznie bardziej prozaiczne.

Wszystko zaczęło się w Warszawie, w 2002 roku, koncertem The Chemical Brothers. Publiczność bawiła się wtedy jeden dzień i jeszcze pod szyldem Open Air Festival, choć do interesu dorzucała się już Grupa Żywiec. Od tego czasu impreza, z racji dużego zainteresowania, przeniosła się aż dwa razy: najpierw na gdyński skwer Kościuszki, a potem na lotnisko w Kosakowie. Teren festiwalu rozrósł się z 3 do 75 hektarów, a do Gdyni, ku uciesze Ziółka, co roku zjeżdżało się coraz więcej chętnych. Btw: jeżeli zastanawialiście się kiedyś, co łączy Open’era, Coke’a i Selectora, odpowiedzią jest właśnie Mikołaj Ziółkowski – twarz Alter Artu, największej niezależnej agencji koncertowej w Polsce. To jego głosu wyczekują słuchacze radiowej Trójki, koczujący przy odbiornikach, żeby poznać nazwiska kolejnych artystów i to jemu poświęcony jest uroczy, prześmiewczy facebookowy fanpage, Scumbag Ziółkowski. Co do samej agencji, trudno przecenić jej wpływ na polski rynek festiwalowy. Wymiana biletów na opaski, oddzielne systemy płatności, darmowe autobusy i dystrybucja karnetów jeszcze przed ogłoszeniem wykonawców – to wszystko to pionierskie na gruncie polskim, chętnie podchwytywane rozwiązania Alter Artu.

W tamtym roku między scenami w Babich Dołach biegało blisko 85 tysięcy osób. W tym? Nie wiadomo. Gazety i serwisy internetowe, zamiast tradycyjnych licytacji, wybierają bezpieczne sformułowanie „kilkadziesiąt tysięcy”. Pewnie dlatego, że w porównaniu do poprzednich edycji ludzi było zdecydowanie mniej. Pobieżna obserwacja podczas pierwszych dni festiwalu wystarczyła, żeby objaśnić zaskakujący brak kolejek. Nie jestem specjalistką, jeśli chodzi o szacowanie, ale daję słowo, że między namiotami przybyło sporo przestrzeni, a zdarzało się, że pod scenami (może poza koncertami headlinerów) wiało przykrą pustką. Wyjątkowo tłumnie stawiły się za to nadużywające łokci gimnazjalistki, za co obwiniam przyjazd zespołu Bastille i wybitnie antystudenckie ceny.

 

Już nie Heineken

Z tegoroczną, trzynastą odsłoną Open’era wiązano tyle nadziei, co uzasadnionych obaw. Po pierwsze – już w listopadzie środowisko obiegła wieść, że (po 11 latach owocnej współpracy!) z nazwy imprezy znika Heineken – dotychczasowy tytularny sponsor wydarzenia. Według szacunków, Grupa Żywiec wspierała organizatorów kwotami sięgającymi 10-20 milionów rocznie, co w połączeniu z przychodem z biletów pozwalało na pokrycie znacznej części ponoszonych kosztów. W tamtym roku wygasła jednak wiążąca strony umowa, a jeśli dodamy do tego pogłoski o malejącym wsparciu ze strony firmy (to ostatnie spadło rzekomo poniżej 8 milionów), nie ma się co dziwić, że nastąpiły konieczne przetasowania. Oczywiście partnerska gwiazda, zdobiąca logo piwnej marki, nie zniknęła z terenu Open’era, czego nie można już powiedzieć o sporej liczbie sponsorskich monet. Po drugie – festiwalowicze szybko odczuli zmiany, kiedy przyszło im opróżnić własne portfele. Za czterodniowy karnet z polem namiotowym policzono sobie 630 polskich złotych, co dla przeciętnego śmiertelnika, obracającego się na co dzień w skromnym, studenckim towarzystwie, nierzadko stanowi kwotę wymagającą zbyt wielu wyrzeczeń. Zwłaszcza, jeżeli ceny z edycji na edycję nieubłaganie idą w górę, a ów śmiertelnik zdążył przywyknąć do kwot znacznie niższych (sama wciąż rzewnie wspominam czasy, w których taki sam bilet kupowałam połowę taniej). Jakby tego było mało, sprytnie zatuszowany przychód przemycono także pod postacią droższych bonów festiwalowych (wierzcie mi, Cola opychana po 8 złotych potrafi stanąć w gardle). Open’er od samego początku był imprezą zaprogramowaną na utrzymywanie się z prywatnych pieniędzy i rzeczywiście, przez wiele lat ten format świetnie się sprawdzał. Nie jestem jednak pewna, czy decyzja o całkowitej rezygnacji z poszukiwań sponsora tytularnego (jak deklarował Ziółkowski: Open’er już go nie potrzebuje, jest przecież marką samą w sobie) nie została podjęta zbyt szybko. Dopiero teraz widać, jak bardzo problemy finansowe ciągną po kieszeniach samych festiwalowiczów, którzy muszą za ten falstart zapłacić. Z drugiej strony, na desperackie nagłówki w stylu „Czy ten festiwal przetrwa?” (true story) jest chyba tym bardziej za wcześnie.

Kiedy Alter Art znalazł się w potrzebie i z pokorą zgłosił się o pomoc do państwa, jego wołania – co było do przewidzenia – nie zostały wysłuchane. Organizatorzy od lat starają się udowodnić, że Open’er to nie tylko muzyka i styl życia (stąd obecność Fashion Stage czy Strefy NGO), ale i sztuka, i to ta przez duże „S“. Od 2012 roku w Kosakowie gości warszawskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej, teren lotniska wypełniają kolejne eksponaty Galerii Open’era, a w ramach nowoprzyjętej formuły Music & Arts zainwestowano w teatr, będący kuszącą alternatywą dla żądnej katharsis publiczności. O tym, że podjety projekt to nie przelewki, najlepiej świadczą nazwiska reżyserów: do tej pory wystawiono spektakle Warlikowskiego, Kleczewskiej czy duetu Strzępka-Demirski. Jeśli dodamy do tego ALTERKINO i promujące czytelnictwo ALTERCAFE, robi się naprawdę kulturalnie. Mimo to, próba uzyskania ministerialnych pieniędzy (ze wskazaniem na finansowanie projektu Sztuka na Open’erze) spełzła na niczym. W marcu Ziółkowski wystosował pełne frustracji oświadczenie, które zakończył linkiem do listy zwycięzców i jawnym przytykiem w stronę komisji i jej wyborów: Chciałbym jednak, żebyście wiedzieli i zapamiętali jaki stosunek do nas – twórców festiwalu, jak i do Was – jego współtwórców i uczestników – mają urzędnicy i komisje Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jasne – pieniądze na kulturę rzadko spadają z nieba, a zasadność finansowania prywatnych przedsięwzięć z kasy państwa nie jest wcale sprawą oczywistą, ale w przypadku takiego przedsięwzięcia jak Open’er, raczej nie powinno się skąpić grosza. Korzyściom promocyjnym i wizerunkowym, jakie przynosi nadmorska impreza, nie ma końca. To jedyny polski festiwal, który rzeczywiście docenia się za granicą, co potwierdza kilka nominacji i dwukrotna wygrana European Music Awards w kategorii Best Major Festival. Zresztą – widać to po samej ilości obecnych w Babich Dołach obcokrajowców, sięgającej w szczytowych latach 30 procent. Dla wielu z nich Open’er jest po prostu tańszym (sic!) i przyjaźniejszym Glastonbury.

 

„Well, it’s time to start the show“

Dość polityki, pora na konkrety. Niezależnie od ilości pozakoncertowych atrakcji, na Open’era jeździ się albo dla muzyki, albo dla atmosfery – ewentualnie dla jednego i drugiego. Osobiście jestem zadeklarowanym członkiem grupy psychofanów, którzy chcą zobaczyć jak najwięcej koncertów, w związku z czym przez cztery dni biegają od sceny do sceny, uzbrojeni jedynie w pomiętą rozpiskę i zegarek. I mimo że narzekaniom na tegoroczny line-up nie było końca (bo połowa się powtarza, bo już Orange Warsaw lepsze, a przede wszystkim – bo za drogo), Ziółkowski kolejny raz sprowadził zespoły z najwyższej półki, a lista wykonawców wcale nie odstawała od tej z Roskilde. W czwórce headlinerów znaleźli się długo oczekiwani The Black Keys, czarujący nową płytą Jack White i dwa pewniaki, które zagrały już wcześniej w Gdyni: Pearl Jam i Faith No More (na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza White, który zaprezentował płaczącej ze szczęścia publiczności swoje the best of, sięgając po kawałki The White Stripes i The Raconteurs). Udało się ściągnąć ponad 70 wykonawców, w tym – jak szumnie zadeklarował organizator – największą jak dotąd liczbę artystów zagranicznych. Było eklektycznie, na czasie i dla każdego. Jak zwykle trafiłam na parę względnie niszowych, godnych polecenia zespołów (polskie Eric Shoves Them In His Pockets i Fair Weather Friends + moje spóźnione odkrycie numer jeden, czyli Daughter) i – jak zwykle – nie zabrakło bolesnych rozczarowań (patrz: mechanicznie odbębniony, zagrany bez cienia emocji koncert MGMT). Do najpiękniejszych momentów festiwalu zaliczam odśpiewaną przez Rojka, tłum dzieci i rozkosznych staruszek Beksę, wzruszone podziękowania wokalistki Domowych Melodii i czułe pożegnanie, jakie zaserwował widzom Thomas Mars z Phoenix. Wiadomo: nie sposób opisać wszystkiego, a że w artystyczne zdolności headlinerów raczej nikt nie wątpi, ograniczę się do wskazania subiektywnej Top5 spoza absolutnej czołówki. I tak: zaszczytne piąte miejsce zajmuje u mnie Metronomy (wystarczy na nich spojrzeć, żeby się w nich zakochać – wystarczy usłyszeć The Bay, żeby się uzależnić), a oczko wyżej plasują się Foals (bo dali dużo lepszy koncert niż na Open’erze 2011). Na podium, za energię równą headlinerom i za Waste of Time, zasłużyła sobie niepozorna Dunka – MØ: niekwestionowana mistrzyni w zamiataniu sceny długim warkoczem. Najbardziej magiczne półtorej godziny Open’era wyczarował rozbrajający Ben Howard – chcący usłyszeć początek jego koncertu musieli ze ściśniętym sercem opuścić Jacka White’a jeszcze przed Seven Nation Army, ale gra okazała się warta świeczki. Były kawałki z Every Kingdom, były numery z nowej, nadchodzącej płyty, a przede wszystkim był on, szczerze rozpromieniony facet z gitarą, śpiewający all I was searching for was me. Jeśli jeszcze nie znacie Howarda, niech za reklamę posłuży cytat z oficjalnej strony Open’era (Młody bard z akustyczną gitarą brzmi jak wyświechtana etykieta, ale Howard naprawdę sprawi, że poczujecie się, jakby to był pierwszy młody bard z akustyczną gitarą, którego słyszycie). Prawdziwą petardą i moim prywatnym, niekwestionowanym numerem jeden okazał się jednak Rudimental, zespół odpowiedzialny za hity Waiting All Night czy Not Giving In. Mimo późnej pory, grupa rozbujała wykończony, zgromadzony pod Mainem tłum z gracją równą krewniakom z poprzednich edycji: Basement Jaxx i Groove Armadzie. Rudimental to elektroniczny, londyński kwartet (złożony z trzech producentów i jednego DJ-a), który dobiera sobie piekielnie zdolnych solistów i objeżdża świat z energicznymi, idealnie rozplanowanymi koncertami. Na Open’era zahaczył wkrótce po Glastonbury i w obu miejscach dał z siebie tyle samo, czyli wszystko.

Dużo słabiej od warstwy muzycznej wypadł wspomniany, niedofinansowany projekt Sztuka na Open’erze. W teatrze wystawiono pretensjonalne Dziady Radosława Rychcika i Podróż zimową Mai Kleczewskiej (faktem, że jeden z aktorów – Michał Czachor – zachorował i nie dojechał, nikt się specjalnie nie zraził). Poza stałymi instalacjami – Totemem i Antkiem – do Galerii Open’era dołączył Bezdźwięk, szybko obrany przez festiwalowiczów za dobry punkt orientacyjny i pieszczotliwie ochrzczony „sianem„. Niestety, zanim udało mi się zwiedzić  dziwaczną konstrukcję od środka, ta zdążyła się zwyczajnie rozsypać. Znaleźli się jednak i tacy, których potrzeba kontaktu ze sztuką została zaspokojona, a nużące mnie Dziady zebrały owacje na stojąco. Jak zwykle – ile gustów, tyle opinii. Ewentualnym niezadowolonym zawsze pozostaje biba na Silent Disco.

Niezależnie od problemów finansowych, wygląda na to, że Open’er to rzeczywiście marka sama w sobie: tegorocznej edycji udało się utrzymać naprawdę wysoki poziom. Jeśli w centrum debat nad przyszłością festiwalu pozostanie dobra muzyka, nie ma się czego obawiać – zawsze znajdą się potencjalni chętni. Tymczasem trzeba powoli wracać do życia – przede mną długi rok czekania i trzymania kciuków za nieco tańsze bilety. Za bilety i za Radiohead.

 

PS. Wielkim nieobecnym 13. edycji okazał się JAREEEEEEK, poszukiwany zwłaszcza na polu namiotowym, głównie w godzinach późnonocnych i wczesnoporannych. Mimo nawoływań, grzecznych pytań i rozlepionych kartek, Jarka nie odnaleziono. Pewnie w ogóle nie przyjechał, bo żal mu było na karnet.

Rozalia Knapik-Wojtaczka

(ur. 1991) – za dnia copywriterka, nocą doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Autorka monografii „Sztuczny Bóg. Wizerunki Technologicznej Osobliwości w (pop)kulturze”. Samozwańcza ambasadorka Radiohead; lubi rośliny, ładne rzeczy i wciągające historie. Chce kiedyś założyć podcast – ma już nawet mikrofon.