Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Nowe wcielenie homo sovieticusa

Artykuły /

Na długo przed Euromajdanem

Temat propagandowej wojny Rosjan przeciw wszystkim, która przybrała na sile wraz z pojawieniem się Euromajdanu, kusił mnie już od dawna. Analiza obecnej histerycznej nostalgii po Związku Radzieckim, zwłaszcza wśród rosyjskiej diaspory żyjącej wewnątrz UE, dostarcza bardzo wdzięcznych i pełnych absurdalnych paradoksów spostrzeżeń. Z drugiej strony, pomimo ekstremalnych (bądź ekstremalnie żenujących) form przejawiania się, ta kwestia wydawała mi się niewarta kolejnego artykułu – nie ma sensu mnożyć tekstów o oczywistościach. Taki artykuł z pewnością nie przekona ludzi popierających ostatnie działania Rosji na Ukrainie do przemyślenia swoich stanowisk. Natomiast ci, którzy opowiadają się za nową i całą Ukrainą, z grubsza domyślają się wniosków, jakie można wysnuć z rosyjskiej maszyny agitatorskiej czy z wypowiedzi zwykłych Rosjan i raczej nie potrzebują do tego moich wywodów.

Zmieniłam jednak zdanie, kiedy kolejny raz uderzyły resztki sowieckiej mentalności – tym razem w postaci błędu, jaki popełniali moi estońsko-rosyjscy rówieśnicy, wymawiając moje imię. Chociaż każdemu z nich przedstawiłam się wyraźnie i napisałam wymowę swojego imienia na kartce cyrylicą (pozostawało po prostu je przeczytać), jakiś czas później usłyszałam, jak ktoś woła mnie: Katarżyna. Moje imię w istocie jest problematyczne, jednak rozdzielenie dwuznaku i dorzucenie zbędnego ż to wyłączna specjalność rosyjskojęzycznych, która swoje początki bierze w czasach bolszewickiej rewolucji. Wtedy język rosyjski musiał przetrawić osobliwe nazwisko jednego z czołowych działaczy, którego pomnik niektórzy obywatele chcieliby z powrotem postawić na Placu Łubiańskim w Moskwie. Chodzi oczywiście o Feliksa Dzierżyńskiego – to w zasadzie jedyna powszechnie znana w Rosji polska postać, w której nazwisku litera r stoi koło litery z (wszelkie kropki, kreski i ogonki z zasady są pomijane, bo oprócz studentów slawistyki nikt nie wie, jakie dźwięki się za nimi kryją). W zbiorowej nieświadomości języka zapamiętano, że rz czyta się jako i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko za każdym razem przytaczać historię o dwuznakach i poprawiać rozmówców. Zdziwiło mnie jedynie, że u ludzi niewiele ode mnie starszych, których ominęła główna fala sowieckiej indoktrynacji, tak głęboko tkwi przekonanie, że kiedy wymawiają Katarżyna – mówią poprawnie. Pomijam ludzi starszych – skoro nawet jeden z moich wykładowców w Tartu, ukraiński Żyd umiejący czytać po polsku, popełniał ten błąd, to o zwykłych obywatelach byłego ZSRR nie ma w zasadzie co wspominać.

 

Praktyki i reakcje rodem z ZSSR

Coraz popularniejsze stwierdzenie, że Rosja podnosi się z klęczek i radośnie przekształca się w Związek Sowiecki 2.0, na pewno jest prawdziwe, jeśli chodzi o informacyjną politykę tego kraju. Zwłaszcza lipna wiadomość Pierwszego Kanału z dnia 2 marca o wzmożonym ruchu na ukraińsko-rosyjskim przejściu granicznym i zdjęcie z przejścia w Szegini (polsko-ukraińska granica) utwierdziły mnie w przekonaniu, że rosyjskie władze naprawdę uważają swój elektorat za stado baranów. Wydawałoby się, że tak głupie i bezczelne kłamstwo nie uchodzi – przynajmniej nie w czasach, kiedy dzięki internetowi każdą wiadomość można zweryfikować. Okazuje się jednak, że w bardzo wielu głowach pluralizm wersji świetnie układa się razem z jedynym słusznym i dopuszczalnym wariantem. Tym bardziej, że tylko takie współistnienie państwowej propagandy i pozostałych mediów jest w Rosji milcząco dozwolone – dobrze to ilustruje polityka rosyjskiego Pierwszego Kanału: „Nie chcesz – nie słuchaj, ale kłamać nie przeszkadzaj!”

Nic też bardziej nie uprzykrza rozmowy niż wysłuchiwanie banałów o tym, że na Zachodzie funkcjonuje dokładnie tak samo żałosne zakłamanie. Nie wchodząc w zbędne dyskusje na temat profesjonalnej etyki, konsekwencji swobody słowa i niezawisłych sądów, chciałabym zaznaczyć, że ten sposób stawiania w kontraście do siebie Rosji i świata północnoatlantyckiego istnieje od czasów pierwszych kroków propagandy bolszewickiej. Takie postawienie sprawy utrwaliło się zwłaszcza w kwestiach przesiedleń, Gołodomoru z 1933 roku czy Katynia, które Kreml do 1991 roku uważał za dezinformacyjne insynuacje Zachodu. Poza tym, dyskurs ten siłą rzeczy często zbiega się z przekonaniem o istnieniu tak zwanych „podwójnych standardów”, co najlepiej wyraża cytat z ulicy: „jak Zachód dokądś wkracza, to to jest akcja humanitarna – a jak Rosja robi dokładnie to samo, to jest międzynarodowy skandal”. Podstawą tego (wysokiego) mniemania o pozycji Rosji jest przesłanka, że jest ona mocarstwem w niczym nie ustępującym Ameryce, zatem może sobie pozwolić na różnie pojmowane operacje geopolityczne. W końcu tylko Rosja może „przekształcić USA w radioaktywny popiół”, jak twierdzi główny propagandysta Kremla Dymitr Kiseliow – i tylko putinowski analityk może na serio żywić nadzieje na całkowite zniszczenie jakiegokolwiek innego państwa.

deza

 

Dlaczego faszyzm?

Euromajdan i wojna o Krym pokazują, że sowiecki sposób myślenia to wciąż aktualny pryzmat, przez jaki mieszkańcy byłego ZSRR obserwują i interpretują wydarzenia. Tym bardziej, że rozstanie i porachunki z ideologią Związku Radzieckiego tak naprawdę nie miały miejsca. Udowodniła mi to rozmowa o stosunkach polsko-rosyjskich z pewną starszą nauczycielką. Kiedy stwierdziłam, że Polacy nigdy nie ufali i nie szanowali rosyjskiej władzy, ona odpowiedziała z pewną dozą współczucia: „Ach, no tak, ten ChatYń i druga wojna światowa, no tak…” Zdziwiło mnie, że na początku wyrazu nie było wyrazistego k i że akcent został przemieszczony, Katyń po rosyjsku wymawia się tak samo, jak po polsku. Po chwili internetowych poszukiwań ustaliłam, że mojej rozmówczyni pomyliły się dwa ludobójcze wydarzenia: pacyfikacja białoruskiej wsi Chatyń przez hitlerowców w marcu 1943 roku zastąpiła rozstrzelanie polskich jeńców przez NKWD wiosną 1940 roku. Mówiąc dokładniej: nazistowska zbrodnia dokonana na 149 obywatelach sowieckich przesłoniła rozstrzelanie tysięcy jeńców. Ważny szczegół: w angielskiej transkrypcji obie nazwy różni tylko jedna litera: Khatyn’ i Katyn’. Plan komunistów był prosty: namieszać w głowach zachodnim historykom i analitykom poprzez rozpowszechnianie informacji wyłącznie o hitlerowskiej zbrodni chatyńskiej. Rezultat jest taki, że obecnie na Zachodzie tylko specjaliści od historii radzieckich zakłamań wiedzą o tej drobnostce – natomiast dla postsowieckich obywateli Chatyń przekształcił się w miejscowe Auschwitz, symbol nazistowskich przestępstw na radzieckim narodzie, który zwiedza się obowiązkowo na wycieczkach po Białorusi. Propaganda to miecz obosieczny.

Warto się jednak dłużej zatrzymać przy kwestii chatyńskiej, ponieważ to dogodne miejsce, żeby opowiedzieć o inercji propagandy i wytłumaczyć, dlaczego słowo „faszyzm” nawet teraz potrafi w niektórych Rosjanach wzbudzać strach. W polskim dyskursie naukowym ten termin zawęził się do określenia państwowej ideologii Włoch Mussoliniego, a dla nazwania korzeni agresywnych ultranacjonalistów używa się raczej słowa „(neo)nazizm”. W Rosji na odwrót – z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że w marksistowskiej terminologii faszyzm to jedno z przedostatnich stadiów bankrutującego, radykalizującego się przed zgonem kapitalizmu. Dla rewolucjonistów oddanych sprawie marksizm był jedynym możliwym językiem do interpretacji własnych i cudzych działań. Po drugie, zbyt dużo było strukturalnych i ideologicznych podobieństw między władzą bolszewików a władzą włoskich antykomunistycznych faszystów, żeby komuniści mogli spokojnie nad tym przejść. Po trzecie, korzystniej było nazwać hitleryzm faszyzmem, bo to lepiej uzasadniało wojnę z nim, niż gdyby używać nazwy „narodowy socjalizm”, bo wtedy trzeba by było odpowiadać na podchwytliwe pytania, dlaczego komunistyczne społeczeństwo walczy z socjalistycznym. Tymczasowy skrót myślowy, propagowany przez stalinowską machinę agitatorską, wydaje się już prawie nieśmiertelny – 60 lat powtarzania go przy każdej (mniej lub bardziej bzdurnej) okazji utrwaliło go w rosyjskiej świadomości nie do zdarcia. Jednoczesne żonglowanie nim obok takich pojęć, jak: wróg narodu, kontrrewolucjonista, defetysta, zdrajca, agent zachodnich imperiów, praktycznie zniwelowało jego podstawowe znaczenie i przeobraziło w ogólny synonim wroga ZSRR/Rosji. Znaczące jest zwłaszcza różnicowanie poprzez ten ozdobny przymiotnik ukraińskiej i rosyjskiej skrajnej prawicy – ukraiński Prawy Sektor jest w rosyjskich mediach określany wyłącznie jako „faszystowski”, natomiast rosyjski Ruch Przeciwko Nielegalnej Imigracji jest w ich opiniach co najwyżej „nacjonalistyczny”. Przytaczanie faktów, że mieszkańcy Rosji są nastawieni zdecydowanie bardziej ksenofobicznie niż ludzie żyjący na Ukrainie, nie ma sensu. I co z tego, że na Ukrainie bójki na gruncie etnicznym są rzadkością, natomiast w Moskwie mniej więcej co roku rosyjscy dresiarze urządzają ogólne polowania na handlarzy/robotników z Kaukazu/Tadżykistanu – propaganda na tym właśnie polega, że nie interesuje jej odpowiedniość z rzeczywistością. Istotne jest jedynie zestrojenie się z panującym mitem.

 

O czym marzą konsumenci propagandy

A obecny mit jest stary jak radziecki świat. Po krótkim zachłyśnięciu się destruktywną wolnością w cwaniackich latach dziewięćdziesiątych i stabilizacji życia szarych obywateli w cieniu interesów oligarchów w złotych latach dziesiątych nastąpił powrót do nostalgii za sowieckim świętym spokojem w nastroju zimnej wojny. Zgoda na życie w bezdennej beznadziei pod warunkiem, że od czasu do czasu będzie kolorowo i głośno – przy czym ostatni warunek świetnie spełniają zarówno obchody Dnia Zwycięstwa nad Faszyzmem 9 maja czy igrzyska olimpijskie w Soczi, jak i ostatni pogrom nierosyjskich handlarzy na warzywnym targu w moskiewskiej dzielnicy Birjuliowo w 2013 roku. Pierwsze dwa wydarzenia dają powód do przekraczającej zdrowy rozsądek dumy narodowej, za to trzecie to świetna sposobność, żeby poczuć się uciskanym we własnym kraju i wejść w stan bojowej gotowości przeciwko wewnętrznym wrogom – imigrantom z republik byłego ZSSR. Na tym tle szczerość hasła uczestnika pierwszego Antymajdanu w Kijowie: „Janukowycz, jesteśmy gotowi żyć w gównie, byleby dobrze żyło się Tobie”, raczej nie powinna specjalnie zaskakiwać.

demotywator dnia

Czasem propaganda spotyka się z rzeczywistością, nie należy jednak pokładać nadziei w tym, że od takiego zderzenia konsumenci indoktrynacji otrzeźwieją. Bardzo wielu obywateli Rosji uwierzyło w fałszywe wiadomości rosyjskich kanałów o tysiącach ukraińskich uchodźców, którzy próbują przekraczać rosyjską granicę. Gubernator biełgorodskiego obwodu dał się ponieść emocjom i oficjalnie opowiadał o „bandach uzbrojonych ludzi”, przenikających nielegalnie na terytorium Rosji, czym rozwścieczył szefa tamtejszej służby celnej, ponieważ pośrednio (i zapewne nieświadomie) dał mediom do zrozumienia, że celnicy nie wypełniają swoich obowiązków. Zabawny publiczny konflikt między dwoma urzędnikami został zauważony jedynie przez ukraińskie media i opozycyjną rosyjską prasę w internecie. Działalność kilkunastu rosyjskich i ukraińskich stron, na których dziennikarze wytrwale publikują przykłady dezy, nie zmienia faktu, że państwowa telewizja rosyjska dalej cieszy się poszanowaniem i zaufaniem sporej liczby obywateli krajów WPN. Te strony to w zasadzie wyraz bezsilności wobec faktu, że prokremlowskie rosyjskie media są szczególnie odporne na kompromitację w oczach swoich odbiorców.

 

Los umitycznionego miejsca

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość propagandzie, że pewnym mitom pozwala przejść niezauważalnie na emeryturę, a nawet bezboleśnie zniknąć. Jeszcze ani razu nie słyszałam od tutejszych Rosjan, że Warszawa jest zbudowana na „rdzennie rosyjskiej ziemi”. A przecież głównym merytorycznym powodem dla Putina, by ubiegać się o aneksję Półwyspu Krymskiego do Rosji, było dokładnie to samo przekonanie – że „ziemia nasza i nasi tam żyją”. Krym został przyłączony do Rosji przez Katarzynę II w 1783 roku – czyli 32 lata wcześniej od Warszawy, która znalazła się na terytorium imperium w ramach postanowień Kongresu wiedeńskiego w 1815 roku. Ta stosunkowo niewielka różnica nie wyjaśnia, dlaczego Krym wciąż jest dla niektórych rosyjskim terytorium, a Warszawa już nie. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że w przestrzeni dyskursywnej, szczególnie po powstaniu styczniowym, traktowano Mazowsze jako „korzennie rosyjską, ale haniebnie spolszczoną ziemię”, na której prawosławna ludność, mówiąca w dialektach języków białoruskiego i ukraińskiego, była poniżana i uciskana przez Polaków. Ta sama retoryka teraz ponosi Rosjan. Jednakże Warszawę ominął los mitycznego miejsca – chociaż pisał o niej wiersze Błok i urodził się tutaj Mandelsztam, to miasto weszło do rosyjskiej świadomości raczej jako obca przestrzeń, w której „lokaje uparcie nie chcieli rozumieć po rosyjsku” i gdzie żyją „ludzie z trudnymi do wymówienia nazwiskami” (Sala numer 6 Czechowa). Krym, który zawęził się do obrazu wysmakowanych dacz carskiej i sowieckiej inteligencji czy pionierskich obozów dla młodzieży związanych z bujnym wkraczaniem w dorosłość, miał pod tym względem zdecydowanie mniej szczęścia. Nieważne, do jakiego państwa administracyjnie przynależy półwysep, w ostatecznym rozrachunku liczy się jego wizerunek, a jak widać, jego najbardziej wyrazisty (i dlatego bezkonkurencyjny) mit wytworzyli, na użytek własny, Rosjanie.

Ukraina ogólnie zdaje się najbardziej zmitologizowanym przez rosyjską kulturę miejscem w Europie. Każdy, kto pochodzi z byłego ZSRR, ma tu krewnych, do których dzwoni i pyta o napadających banderowców albo odradza wstępowanie do Europy. Każdy postsowiecki człowiek wspomina teraz Kijów – wspólny początek dwóch kultur, Donbas – „to nasze fabryki, tyle tam włożyliśmy pieniędzy”, czy Krym – miejsce „twórczego odpoczynku” Puszkina, Czechowa, Babela, Bunina… Może najgłębiej, jak dotychczas, w bezdenną wyobraźnię homo sovieticus zapuścił się prezydent Putin, który stwierdził podczas rozmowy telefonicznej, że „Ukraińcy stanowią z Rosjanami jeden nierozłączny naród, który od wieków międzynarodowa polityka próbuje skłócić”. To nie carski panslawizm, to właśnie sowiecki internacjonalizm z Rosjanami w roli spiritus movens – prezydent Putin był łaskaw wypowiedzieć się także na temat nacjonalistycznego kompleksu zachodnich Ukraińców, przy czym jego źródła upatruje on w rozdzieleniu terytorium dzisiejszej Ukrainy przez „Polskę, Czechosłowację i Węgry”. To bardzo znamienne, że zamiast początków współżycia, czyli czasów Królestwa Obojga Narodów, i XIX wieku, kiedy formował się ów nacjonalizm, czyli Monarchii Austro-Węgierskiej, pojawia się Czechosłowacja – nieaktualny twór radzieckiej administracji, który w zasadzie nie ma z ukraińskim narodowym radykalizmem nic wspólnego.

Jutro wybieram się z wycieczką szkolną do Petersburga – do stolicy „kultury Rosji”. Tym słowem skrzętnie rozdziela się brzydką politykę od pięknej i wzniosłej duszy rosyjskiej. Kultura, czyli Puszkin, balet i Zbrodnia i kara, to zjawisko, które rozgrzesza Rosjan w ich własnych oczach – „nawet jeśli działania naszych polityków są nieco podejrzane, to nasza kultura jest prawdziwa i wielka”. Kultura, dodajmy, wzbogacona przez poniższe graffiti – urząd miasta Sankt-Petersburga już zamówił wykonanie kilkunastu dzieł sztuki podobnej wymowy. W tych okolicznościach wolałabym zobaczyć ponownie Kaliningrad – jedno z najbardziej zapuszczonych miast Europy, w którym brzózki wyrastają z rynien zamieszkanych chruszczówek, i w którym obfita deszczówka wysadza włazy kanalizacyjne. To, że żyli tu kiedyś Niemcy, zostało wspólnym wysiłkiem narodu sowieckiego zapomniane. Port nad Bałtykiem, położony na przecięciu tras handlowych wielu państw, który tyle na tym skorzystał, że dał się zalać polskiej i litewskiej produkcji spożywczej. Zapomnienie i skrajny dyskomfort życia. Przecież tak wygląda przyszłość niemal każdego kawałka ziemi przyłączanego do Rosji.

петербург