Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Dwugłos: „Nimfomanka – Część I”

T.Sz: Zacznijmy, może trochę przewrotnie, od słynnej już sesji zdjęciowej polskich krytyków filmowych towarzyszącej promocji Nimfomanki. Sesji, która, jakby nie patrzeć, spełniła swoje zadanie – przyciągnęła uwagę. Każdy chce bowiem sprawdzić, w jakim celu nasi krytycy zaprzedali swe dusze. Podobało ci się, Kasiu? A może uważasz, że polska krytyka po prostu się sprzedała?

KP: Problem plakatu, o którym wspominasz, jest właściwie problemem samej Nimfomanki. Rodzimi krytycy zdecydowali się na przedsięwzięcie tyleż kontrowersyjne, co żadne, bo przecież skopiowane od krytyków duńskich. Taki gest powtórzenia w mojej opinii właściwie nie zasługuje na uwagę – odsyła jedynie do pierwotnego, duńskiego pomysłu. Ten sam mechanizm dominuje najnowszy obraz von Triera, który zamiast zaskakiwać, utrwala obsesje reżysera, doprowadzając je do absurdu i obnażając (po raz pierwszy tak mocno) jego skłonność do taniego poetyzowania.

T.Sz: Mam podobne odczucia. Zdaje się, że ton, w jakim krytycy tłumaczą się z udziału w tej sesji, bardzo przypomina ten, w którym próbuje się bronić samego filmu, a ten, powiedzmy to sobie od razu, arcydziełem nie jest. Muszę przyznać, że dość uważnie śledziłem wszystkie dyskusje, które wywiązały się po publikacji sesji na profilu Tomasza Raczka. Nie przekonują mnie zarzuty, że krytyk z racji pełnionej misji nie powinien się angażować w kampanię promocyjną. No heloł, a czym innym są te miliony umów patronackich, owocujące spolegliwymi recenzjami, oderwanymi często od rzeczywistego poziomu filmów? To wszystko dzieje się już od dawna, ale to temat na inną rozmowę. Jeśli o mnie chodzi, nie byłoby o czym mówić, gdyby ta sesja była jednak trochę lepsza, a sam film von Triera rzeczywiście doprowadzał do orgazmu. A jest tak, że, kontynuując seksualne metafory, czuję się, jakby ktoś zaciągnął mnie do łóżka, po czym zaczął łaskotać. I nie wiem, na ile ta balansująca na granicy zażenowania uciecha została przez reżysera zaprogramowana. Wiadomo, zaraz się odezwą, ŻE PRZECIEŻ TO JEST VON TRIER, TU WSZYSTKO JEST GŁĘBOKO PRZEMYŚLANE, A FILM NIMFOMANKA POKAZUJE JEGO WIELKĄ ZDOLNOŚĆ DO AUTOPARODII. To możemy przeczytać w większości recenzji. Ale jakoś nie czuję się przekonany. A ty?

KP: Jako zagorzała fanka poprzednich dzieł von Triera (Antychryst to niekwestionowana „dziesiątka” w moim prywatnym zestawieniu) sama dałam (i chyba nadal daję) wciągnąć się w maszynę autousprawiedliwiania siebie jako odbiorcy i usprawiedliwiania reżysera jako geniusza, o której mówisz. I, mimo wszystko, zajmę w tej rozmowie raczej stanowisko tego, kto poszukuje tropów mogących ratować obraz. Co nie znaczy, że nie przytaknę chętnie ewentualnym pojazdom twojego autorstwa, które, by zachować recenzencką uczciwość i względny obiektywizm, pojawić się muszą. Żeby jednak dać szansę dyskusji, rozpocznę od (dla mnie bezdyskusyjnych) plusów filmu. Zauważ, że wśród scen inspirowanych estetyką Paula Coelho znalazło się miejsce dla absurdu i ironii. Chociażby mocny początek z piosenką Rammsteina w tle, przywodzący na myśl oparte na kontraście sceny z kultowego Funny Games Michaela Hanekego. Albo genialna część trzecia z Panią H. (graną przez Umę Thurman – chyba najpiękniej z całej obsady performującą orgazm), w całości zbudowana na absurdalnym poczuciu humoru, wykluczona z męczącej narracji. Właśnie – męczącej. Wydaje mi się, że głównym problemem Nimfomanki jest przegadanie, obnażane bezlitośnie w scenach niemych lub oszczędnych w słowach, zagranych za to mimiką i gestem. Tak, jakby von Trier bał się niedoboru znaczeń, interpretacyjnej pustki i za wszelką cenę próbował podać widzowi jak najwięcej kontekstów na tacy, zamiast (jak to miał w zwyczaju do tej pory) raczej sugerować i szkicować, delikatnie podsuwać. Też masz takie wrażenie, Tomku?

T.Sz: Nie twierdzę bynajmniej, że w Nimfomance brak jest treści godnych uwagi, gdyż takowe są, a otwierająca film scena z Rammsteinem niewątpliwie do nich należy. Zresztą, podobnie jak ty, muszę przyznać się do uwielbienia poprzednich dokonań tego reżysera. I tym bardziej czuję się Nimfomanką rozczarowany. Lars von Trier podbił moje serce tym, że potrafił z niebywałym poczuciem ślizgać się na granicy pretensjonalności. Spójrzmy tutaj na Melancholię – obraz momentami skrajnie przeestetyzowany, naszpikowany masą odniesień, odbijający się wielokrotnie od granicy pretęchy, ale nigdy jej nieprzekraczający. Von Trier posiada bowiem smak i kunszt, którego nie posiada na przykład Terrence Mallick, dlatego właśnie Melancholia jest Melancholią, a nie napuszonym gniotem typu Drzewo życia. Tamtej klasy i poczucia estetyki chyba najbardziej mi zabrakło w Nimfomance. Nie czarujmy się, im bardziej von Trier stara się tu być wzniosły, tym bardziej uderza w banał. Przykład: scena z polifonią, trafiająca, przynajmniej moim zdaniem, kulą w płot. Po pierwsze dlatego, że czuję, że reżyser ma mnie tutaj za ćwierćmózga. Nie chodzi mi o to, że tłumaczy mi się explicite, co oznacza słowo polifonia, ale o to, że czuję się cały czas prowadzony przez niego za rękę. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że von Trier momentami łopatologicznie wkłada mi do głowy, żebym aby na pewno skumał, o co chodzi mu w danej scenie. No, święty by się wkurwił.

KP: Stąd właśnie chyba bierze się zjawisko „umywania rąk” wśród krytyki piszącej o Nimfomance – zakładamy pancerz typu „autoparodia” czy „taka estetyka”, żeby nie dopuścić do siebie myśli, że tym razem reżyser ma ochotę na nieustanne trzymanie widza za rękę (co nigdy nie wychodzi na dobre). Z takiego założenia bierze się też chyba forma filmu, oscylująca między retrospektywną opowieścią Joe (Charlotte Gainsbourg) i wykładem, ilustrowanym mającymi ułatwić zrozumienie (sic!) wywodu animacjami, które, z jednej strony, jako ciekawy zabieg dodają lekkości obrazowi i spajają go estetycznie, z drugiej – przyczyniają się do wrażenia niepotrzebnego domknięcia i męczącego przegadania. Takich opozycji w Nimfomance można znaleźć dużo więcej. Należy do nich chociażby wyraźna dysproporcja między scenami. Często, chociaż następują tuż po sobie, znajdują się na dwóch zupełnie różnych estetycznie biegunach. Obok rozmów kilkuletniej Joe i jej ojca o liściach jesionu, wyjętych żywcem z kiepskiego kina familijnego, którym byliśmy karmieni przez telewizję publiczną w sobotnie przedpołudnia, oglądamy trochę śmieszne, a trochę straszne sceny seksu, zbliżające obraz von Triera do kinowej porażki ostatnich lat – Dziennika nimfomanki w reżyserii Christiana Molina. I nie myślę tu tylko o podobieństwie w rozmiarze biustu odtwórczyń głównych ról. Do tego, że rozmiar A wygląda lepiej od rozmiaru D na dużym ekranie, nie trzeba nikogo przekonywać. Wracając do meritum: chyba właśnie ambiwalencja Nimfomanki jest największym problemem, do którego nie sposób ustosunkować się jednoznacznie przez jego niejednorodność i wymieszanie tak różnych porządków. Mam w ogóle dziwne wrażenie, że obraz von Triera zniechęca do rozmowy o konkrecie, który albo się niebezpiecznie rozmywa, albo wpycha się nam go do gardła tak, że komentarz staje się zbędny. Co ty na to, Tomku?

T.Sz: Masz rację. Ja też pomyślałem przez chwilę o Dzienniku nimfomanki, pomyślałem też o Moll Flanders. Tylko że rozmowa o Nimfomance jako opowieści rozwojowej chyba jest przedwczesna, dalsza część wszakże przed nami. Pod koniec seansu pojawiła się zapowiedź tego, co będzie dalej, mamy oko zamieniające się w waginę, potem znowu w oko, i tak dalej (był już taki performance polskiej artystki Alicji Żebrowskiej, do znalezienia w internecie, serdecznie nie polecam). Wagina-oko-wagina-oko, ja nie wiem, czy mam na to wszystko siłę. Nic to nie wnosi do mojego życia, a i tak pewnie dowiem się, że niczego nie zrozumiałem, bo to von Trier i tu na pewno jest jakaś warstwa meta. Wydaje mi się jednak, że dalsze wypruwanie flaków filmowi do niczego nie zmierza, tak jak powiedziałaś, tu większość rzeczy podana jest dosłownie, nie zostawiając pola do błyskotliwych interpretacji, na które oboje niewątpliwie mieliśmy ochotę. Bo o ile na przykład o Melancholii mógłbym rozmawiać godzinami, tak tu niebezpiecznie zbliżam się do momentu, w którym zabraknąć może mi języka do mówienia o tym, co widziałem. To chyba dobry moment, żeby powiedzieć sobie „wystarczy”, chyba że jeszcze masz coś do dodania.

KP: Uwaga – błyskotliwa interpretacja: może tak właśnie miało być? Może mieliśmy się zmęczyć Nimfomanką tak jak całonocnym seksem? Tylko takim bez orgazmu i bez miłości (swoją drogą: von Trier oczywiście zafundował swoim widzom rozważania nad problemem powinowactwa stosunku i uczucia). Wrócę jeszcze na chwilę do zapowiedzi drugiej części – ja skoncentrowałam się przede wszystkim na mnogości wątków sado-maso, rozsadzających krótki trailer, co napawa mnie dodatkowym lękiem. Bo jeśli mamy oglądać bohaterkę desperacko poszukującą nowych, ekstremalnych doznań, która nie może żyć, nie czując nic, to ja już wolę poczytać sobie Lacana. Nic to, skoro obydwoje mówimy sobie dość, to może na koniec zagrajmy w grę w skojarzenia (von Trier byłby z nas dumny). Tomku – jakim słowem opisałbyś pierwszą część Nimfomanki?

T.Sz: „Ups”.

KP: Jak na rzetelnego krytyka przystało, odpowiadam pełnym ambiwalencji: „Nie wiem”.

Nimfomanka – Część I, reż. Lars von Trier; Belgia, Dania, Francja, Niemcy, Wielka Brytania (2014)

Katarzyna Pawlicka

(ur. 1988) - absolwentka krakowskiej teatrologii, studentka krytyki literackiej i doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ. Publikuje m.in. w "Res Publice Nowej", "Nowej Dekadzie Krakowskiej" i "Popmodernie". Interesuje się problemem niewyrażalności traumy poholocaustowej i estetyzacją śmierci.

Tomasz Szypułka

(ur. 1990) – studiował z różnym skutkiem filologię polską, psychologię i filologię szwedzką, a obecnie krytykę literacką na UJ. Swą zawodową przeszłość wiązał ze Sztuką.pl (znaną szerzej jako Gazeta Antykwaryczna), portalem kursnakurs.pl, fundacją Magazyn Kultury i festiwalem OFF Plus Camera, a także innymi, mniej chlubnymi instytucjami. W wolnych chwilach Betel, Bomba, Rozrywki, ale w miarę to nauka mnie najbardziej kręci.