Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zły gotyk boli przez całe życie

Recenzje /

Pisarze z prowincji mają dobrze. Rodzinne miasta same idą pod nóż, podkładają się pod pióro, prowokują do literackiego wyzyskania ich prowincjonalności. Kraków już dawno jest passé, Warszawa wymusza tendencyjność i oczywistość, chyba że ktoś się nazywa Sylwia Chutnik i potrafi sprowadzić warszawskość do opłotków. Zaś pisarzy z prowincji otacza literackość, która tylko czeka na swoją werbalizację. Mariusz Sieniewicz ma swój Olsztyn, Joanna Bator – Wałbrzych.

Jedno z czołówki najbardziej przegranych miast. Zamknięte kopalnie, gigantyczne bezrobocie, w skrócie: syf, kiła i mogiła. W latach 90. dla mieszkańców Południowego Zachodu, Dolnego Śląska i okolic, tych, którzy potrafili w ogóle zlokalizować Wałbrzych na mapie – synonim biedy i braku perspektyw. A przy tym braku perspektyw, miasto z atrakcyjną historią. Słynny zamek Książ, całemu krajowi przedstawiony w cudownie wyestetyzowanej wersji przez Jerzego Hoffmana w superprodukcji Trędowata z 1976 roku. Słynna księżna Daisy, wżeniona w ród Hochbergów, odpowiedniczka uwielbianej do dziś Sissi, żony Franciszka Józefa, wysiedlona siłą z zamku Książ w 1943 roku przez hitlerowców, z którymi nigdy nie próbowała kolaborować. Tragiczna historia regionu w okresie II wojny światowej, kiedy to w okolicach Gór Sowich, Walimia i Wałbrzycha, czy raczej Waldenburga, naziści realizowali swój największy w Europie projekt górniczo-budowlany (akcja pod kryptonimem Riese). Tysiące podziemnych korytarzy, sztolni, gigantycznych bunkrów tworzonych od wspomnianego, przełomowego 1943 roku, kiedy już było wiadomo, że źle się działo w państwie, które nie było państwem duńskim. Tak, Wałbrzych to miasto o dużym potencjale narracyjnym.

Bator chętnie i otwarcie przyznaje, że nie potrafi pisać o Warszawie. Bliżej jej do Wałbrzycha, z którego wyjechała w wieku lat osiemnastu. Trudno się dziwić – i że wyjechała, i że miasto pogranicza polsko-czeskiego wciąż jest jej bliższe niż stolica. Nawet jeśli, jak ujawnia w wywiadach, historię reporterki wracającej po latach do rodzinnego miasta pisała w Tokio.

Również nie sposób się dziwić, że Wałbrzych z tak barwną historią wywołał w Bator tak silną potrzebę narracji. Warto się jednak zastanowić, ile konwencji i gatunków da się pomieścić w jednej powieści, nawet jeśli rozpisana jest – co przecież w literaturze najnowszej nieczęste – na grubo ponad pięciuset stronach. Bo czego tu nie ma? I dramat psychologiczny, i thriller sensacyjny, kryminał, powieść grozy, gotycyzm, umiarkowany romans, i bardzo aktualny komentarz społeczny. Mieszanie gatunków kojarzonych powszechnie z literaturą masową czy popularną stało się w ostatnich latach niemal stałym nurtem polskiej literatury. Wystarczy wspomnieć Krajewskiego, Świetlickiego, Tokarczuk i Witkowskiego, choć każde z nich robi to na swój idiosynkratyczny sposób. Bator w swojej wizji Festung Waldenburg łączy niemal wszystko, może wyłączając jedynie, a szkoda, kampowość Drwala.

Psychologia to z pewnością najbardziej porywająca warstwa powieści. Bator tworzy fenomenalne portrety jednostkowe, raczy czytelników jednocześnie sutymi i wysmakowanymi opisami psychiki Alicji – głównej bohaterki, która do Wałbrzycha powraca po latach w roli dziennikarki przygotowującej reportaż na temat trójki zaginionych dzieci.

Do najciekawszych postaci, które spotyka w mieście, należy Mariusz Waszkiewicz, lekko podstarzały dyrektor Domu Dziecka „Aniołek”, którego podopieczna należy do grona poszukiwanych dzieci. Niby powinien irytować swoiście sarmacką rubasznością, patriarchalizmem i zapędem do szabelki. A jednak poraża autentycznością, szczerością i łzami zagubionego człowieka, lejącymi się wprost do kieliszka po polskiej wódce. Mimo skrajnie konserwatywnych poglądów i skłonności do ulegania teoriom spiskowym, które wszelkie nieszczęścia Wałbrzycha wiążą z podstępami tajnej, antypolskiej organizacji „Mossadam Hussain”, rozczula również postać ciepłej Zofii Sochy, babci zaginionego chłopca. Wreszcie: nie sposób przejść obojętnie obok kreacji transseksualnej bibliotekarki Celestyny („z domu”: Czesława). We wspomnieniach Alicji pojawia się urocza, queerowa scena z dzieciństwa, kiedy bohaterka i Czesio spotkali się w szkolnej szatni przed balem przebierańców. Alicja miała ze sobą strój księżniczki, choć zamkniętej i izolującej się od rówieśników dziewczynce daleko było do podobnie konwencjonalnych i popularnych marzeń. Czesio natomiast został przez matkę, amatorkę starych, sentymentalnych filmów amerykańskich, zaopatrzony w strój Rudolfa Valentino. Dzieci, wybitnie nieusatysfakcjonowane kreacjami wymyślonymi przez rodziców, postanowiły się zamienić.

O ile portrety jednostkowe wychodzą Bator fenomenalnie, o tyle łączenie pojedynczości we wspólnotę trąci biało-czarną tendencyjnością. Reporterka skupia wokół siebie walczącą po stronie „dobra” kompanię, która nie tworzy zbyt barwnej psychologicznie „drużyny pierścienia”, a to ze względu na zbyt jednoznaczne skontrastowanie jej z „ciemnymi” mocami. Główny problem w tym, że – przechodząc od warstwy personae dramatis do samej akcji dramatu – potykamy się o dziesiątki nagromadzonych w obszernej, multigatunkowej powieści klisz (pop)kulturowych i filmowych.

Reporterka przyjeżdża do Wałbrzycha z pozornym dystansem wobec własnej (już na starcie trudnej, a na dodatek komplikującej się wraz z każdą kolejną stroną) historii rodzinnej oraz interesującej ją zagadki kryminalnej. I, jak nietrudno się domyślić, stopniowo angażuje się w obie z powyższych, tropiąc tajemnicę śmierci siostry, odkrywając traumatyczne historie sięgające II wojny światowej i wcielając się w rolę detektywa poszukującego porwanych dzieci.

Dramat rodzinny (czemu trudno się dziwić, bo z natury nie podlega tak łatwo schematom) wypada w tym zestawieniu znacznie bardziej przekonująco. Mimo że naszpikowany jest tematami, o których nie wystarczy powiedzieć prosto, że łamią społeczne tabu.

Walka dobra ze złem nie przekonuje. Zwłaszcza że ciemna strona mocy charakteryzowana jest przy pomocy egzaltowanych metafor i obrazów stworzonych przez fantazję siostry Alicji, Ewy. Zło, oprócz tego, że klasycznie czai się za każdym rogiem, reprezentowane jest przez figurę „kotojadów” i ujawnia się (między innymi, ale i przede wszystkim) w przemocy wobec zwierząt. Tokarczuk opisała to trafniej i dobitniej. „Kotojady” są enigmatycznymi stworzeniami (?), które nie mają oczu, tylko usta, nos i żółte włosy, dostają się jak wirus do organizmu człowieka, rozpleniając w nim zło. Tacy dementorzy, względnie Tolkienowskie nazgûle, z którymi walczą „kociary”, jak skromna grupka uczniów Hogwartu poświęcająca się na rzecz niesienia pomocy zwierzętom.

Walka ta rozgrywa się na tle radykalnych nastrojów w mieście, związanych ze śmiercią „proroka” Jana Kołka, któremu w biedaszybie ukazała się patronka Wałbrzycha, Matka Boska Bolesna. Prędko pojawia się jego samozwańczy następca, nawołujący ostatnich sprawiedliwych, prawdziwych Polaków, do postawienia na wałbrzyskim rynku gigantycznej figury ku czci patronki, a także ekshumacji zwłok „męczeńsko ubiczowanego” Kołka. Absurdalny, frenetyczny opis sytuacji społecznej we współczesnym kontekście politycznym jasno odczytać można jako parabolę ideologicznej wojny o Smoleńsk, konfliktu o krzyż pod Pałacem Prezydenckim i kontrowersji wokół pomnika Jezusa w Świebodzinie. Ułańska fantazja tłumu, hojnie raczonego z lewej strony określeniami w rodzaju „ciemnogrodu” czy „katostanu”, doprowadza do kiczowato-gotycyzującej sceny kulminacyjnej, która wydaje się jedynie fabularyzacją mocnej tezy Agaty Bielik-Robson o społecznym popędzie śmierci, wygłoszonej po wydarzeniach związanych z katastrofą smoleńską.

W tej zamkniętej, a wciąż fluktuującej zideologizowaną mową nienawiści przestrzeni miejskiej porusza się Alicja, szukając, a przynajmniej wpadając na tropy prowadzące do rozwiązania zagadki. Semantyka przestrzeni Wałbrzycha oscyluje wokół konwencjonalnych i oczywistych miejsc znaczących. Jednym z pierwszych z brzegu jest biblioteka, w której spotykają się ludzie piszący książki z historią regionu w tle i grafomański literat, wcielający się w fantazmatyczną rolę machoistycznego detektywa, kogoś na kształt Eberharda Mocka, którym nie ma szans zostać w rzeczywistości. Nietrudno się też dziwić, że właśnie w bibliotece Alicja wchodzi w posiadanie ważnych listów sprzed trzydziestu lat, które dzięki trosce dobrych „kociar” czekały na nią przechowane w książce – o zgrozo! – Mnich Matthew Gregory’ego Lewisa, ikony angielskiej powieści gotyckiej.

Co gorsza jednak, dociekania bohaterki nabierają onirycznego charakteru rodem z patetycznego horroru. Takich mikroscen, które nie zbliżają do rozwiązania tajemnicy, a służyć mają chyba jedynie budowaniu wątpliwej estetycznie „atmosfery”, jest w powieści co najmniej kilka. Kiedy Alicja wybiera się na spacer w okolice miejsca zniknięcia jednego z poszukiwanych dzieci, domyślamy się, że musi trafić na jakiś „trop”. Jak musi, to musi. Tylko dlaczego tropem staje się mroczna dziewczynka, prowadząca wózek dla lalek, natchniona jak dziecko romantyczne, które coś wie, ale nie powie nic bez egzaltacji, rebusów i zagadek? Język opisu takich momentów oraz iście hollywoodzka logika narracji graniczą ze śmiesznością.

Skala podejmowanych tematów jest ogromna, konstrukcja powieści misterna i kunsztowna, język narracji finezyjnie tradycyjny, choć momentami – tymi lepszymi momentami – trafnie przełamywany współczesnym wulgaryzmem czy potocyzmem. A jednak za dużo tego dobrego. Proste schematy fabularne sypią się z powieści jak choinka po Trzech Królach, a fabuła dopełniana jest najprostszym z możliwych sposobów – przydługimi, kwiecistymi narracyjnie opowieściami bohaterów, zawsze sprzedających swoje tajemnice w odpowiednim momencie, dokładając kolejne puzzle do rysującej się na horyzoncie układanki.

Za dużo, za dużo naraz. Joanna Bator, intelektualistka (czego nie da się ukryć nawet za tradycyjną opowieścią) wybitna, opacznie zrozumiała zdanie Derridy, że w literaturze można „powiedzieć wszystko”. Ale nie w jednej powieści.

___

Joanna Bator

Ciemno, prawie noc

Wydawnictwo W.A.B, 2012

Liczba stron: 528