Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

B. Hrínová, “Jednorożce” (fragment)

Chemia

Dziesiątki, może nawet setki dziewczyn odrzuciło go w Internecie. Jedna z nich nawet napisała: „Usuń swój profil. Wyglądasz jak potwór”.

W końcu pojechał do Łodzi. Do Danuty25, która jako jedyna zgodziła się na spotkanie. Z Bratysławy to jakieś czterysta trzydzieści kilometrów pociągiem z dwiema przesiadkami, ale wybrałby się nawet na koniec świata. W trakcie podróży w kółko oglądał jej profil na smartfonie. Trochę go niepokoiło, że na wszystkich zdjęciach ma przeciwsłoneczne okulary na pół twarzy. Nie chciała wysłać mu takiego, na którym by ich nie miała. Bał się zapytać, czy ma też białą laskę. Prawdopodobnie miałby wtedy łatwiej, ale i tak zależało mu, żeby widziała choć na jedno oko.

Czekała na niego przy stoliku. Wybrała knajpę wielkości małego kwadratu na obrzeżach miasta – gdyby nie miał nawigacji, zgubiłby się. Za oknem siąpiło.

Po dwóch herbatach z rumem ściągnęła okulary. Od lewej strony nosa, przez całą kość policzkową i okolice oka, aż po krawędź brwi ciągnęło się wielkie brązowe znamię. Pomyślał, że nie wygląda to tak źle. Przypominała mu psiaka z książki dla dzieci, który ma na pysku dużą brązową łatę. To sprawiło, że od razu chciał ją przytulić i pogłaskać.

Powiedziała, że ma dorywczą pracę i już zebrała pieniądze na operację. Wyznaczyli jej termin za miesiąc. Wszystko powinno zniknąć, ale było też pewne ryzyko. Może zostać błyszcząca blizna, która będzie fosforyzować w ciemności. Danuta często o tym myślała i łapała przez to doły. Powiedział jej, że nie musi sobie robić operacji. Wystarczy, że pokocha samą siebie. On byłby w stanie ją pokochać.

***

Do domu wracał nocnym pociągiem. Postanowił, że przeczeka przynajmniej trzy stacje, zanim do niej napisze. Nie chciał być nachalny. Dąbrowa Górnicza, Sosnowiec Główny, Katowice. Wytrzymał jeszcze Tychy i wysłał SMS-a. Że było bardzo miło i jeśliby chciała, mógłby przyjechać do Łodzi w przyszły weekend.

Odpisała po czterech godzinach, kiedy następny pociąg już ruszał z Hodonína.

Lepiej nie.

Dopiero gdy wysiadł w Bratysławie, odważył się spytać:

A mogę wiedzieć dlaczego?

Nie odpisała. Dopowiedział sobie to, co mu na portalu randkowym napisało już wiele dziewczyn: „Nie jesteś w moim typie”.

W budzie na dworcu kupił sobie podwójnego hamburgera. Wyszedł na zewnątrz i zaczął łapczywie jeść. Kalorie pomagały na chwilę zapomnieć. O ciągłym odrzuceniu i o tym, gdzie się znajduje. A znajdował się właśnie przed billboardem reklamującym męską bieliznę Calvin Klein. Dopiero kiedy odwrócił się, żeby wyrzucić tłusty papier z resztkami majonezu, zwrócił uwagę na modela: kaloryfer na brzuchu i szerokie bary wznosiły się nad oglądającym jak dekalog na kamiennych tablicach. Cofnął się jak oparzony. Przeszło mu przez myśl, że z jego winy reklamująca się firma straci część zarobku – oszpecił tę modelową klatkę piersiową swoim wyglądem spoconego, tłustego wyrostka. Pognał do domu, zasłonił żaluzje i zasnął.

***

Obok imienia Boniego zawsze świeciła się zielona kropka. Bycie online było podstawą jego egzystencji w serwisach randkowych i na portalach społecznościowych. Chciał być dostępny. Jeśli miał status aktywny, odpisywał natychmiast. Jeśli przegapił wiadomość, po przebudzeniu odpisywał: Przepraszam, spałem.

Odpowiedział Zoi dosłownie w sekundę. Już stracił nadzieję, że ktoś w serwisie randkowym w ogóle mu odpisze. A co dopiero sympatyczna, rudowłosa dziewczyna z mleczną cerą upstrzoną piegami. „Kiedyś piegi były powodem do wstydu, więc może nie ma rozbujanego ego”, dodawał sobie otuchy. Co więcej, żeby się z nią zobaczyć, nie musiał jechać za granicę, ani nawet opuszczać swojego terytorium w centrum stolicy. Wystarczyło wyjść z domu i przejść przez jedną czy dwie ulice.

Kiedy zobaczył dziewczynę idącą w kierunku Kolumny Świętej Trójcy na Placu Rybnym, gdzie krążył nerwowo piętnaście minut przed godziną spotkania, dostał szczękościsku. Nie wierzył, że uda mu się wydobyć z siebie choć jedno słowo, nawet zwykłe „Cześć”. Była jeszcze piękniejsza niż na zdjęciu. Rude włosy sięgały niemal do pasa. Poza tym szczupła i wysoka. Chyba z dziesięć centymetrów wyższa od niego.

– Czym się zajmujesz? – spytała, kiedy usiedli w przytulnej kawiarni i zamówili dwie herbaty. Chciał odpowiedzieć, że szukaniem partnerki, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Jego stanowisko nie miało oficjalnej nazwy. Chyba najlepiej opisywał je zwrot: przynieś, podaj, pozamiataj.

– Pracuję w firmie ojca. Produkujemy analizatory. – Wybrnął, używając liczby mnogiej. – A ty? Jak zarabiasz na życie? – zapytał nerwowo, żeby odwrócić od siebie uwagę.

– Jestem wiolonczelistką.

Wypadałoby powiedzieć „O, to ciekawe” i zasypać ją pytaniami, ale do głowy przychodziło Boniemu tylko jedno: „Jak, do cholery, wygląda wiolonczela? To są te większe skrzypce czy mniejszy kontrabas?”.

– Analizatory. Brzmi jak coś skomplikowanego. – Zoja przerwała ciszę.

– A wcale nie jest. – Zrobił skromną minę. – Wyglądają jak małe laboratoria. Definiujemy przy ich pomocy skład płynów.

– Dla mnie to czarna magia. Prawdę mówiąc nigdy nie lubiłam chemii…

To mogła być zapowiedź tego, że jego też nie polubi.

Skoczył do toalety. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Zoja się z nim umówiła. Przyszło mu do głowy, że może już się ubrała i uciekła z knajpy. Długo mył ręce w umywalce, żeby nie stawiać czoła rzeczywistości. W końcu zebrał się na odwagę i wyjrzał na salę. Wciąż tam była.

– Jaki jest twój znak zodiaku? – spytała.

Od razu przestała być taka idealna.

– Urodziłem się dziesiątego lipca, więc chyba Rak?

Nie wierzył, że planety mogą mieć wpływ na charakter człowieka. Racjonalne, naukowe rozumowanie to coś, czego bronił w każdych okolicznościach.

– Aha – powiedziała Zoja chłodno i dodała z poważną miną – Ja jestem Lwem.

Ze ściśniętym gardłem zapytał:

– Pasują do siebie? Rak i Lew?

– Raczej nie. Ale ja podchodzę do tego z dystansem. Gdybym była stuprocentowym Lwem, nie stresowałabym się tak przed każdym koncertem.

– Masz tremę? – Chciał to usłyszeć jeszcze raz. Pociągał go lekki brak pewności siebie u kobiet. Przytaknęła:

– Ogrooomną.

Kiedy podeszła do nich kelnerka, Zoja zamówiła kieliszek wina.

– Bierzesz coś na to? Musi istnieć coś, co wycisza tremę – zagadnął.

– Nie. A ty coś bierzesz? – Spojrzała na niego podejrzliwie.

Energicznie pokręcił głową.

– Na razie wystarczy mi winko przed koncertem. – Chwyciła kieliszek w palce i na szczęście się uśmiechnęła. – W szatni przed występem czasem wypijam szklaneczkę albo pół. Chyba coś jest ze mną nie tak, prawda? – zaśmiała się.

– Wszystko z tobą w porządku – powiedział swoim najłagodniejszym tonem.

***

Stał obok kuchenki i doprawiał mięso mielone. Od kiedy wyszedł z pracy o trzeciej, jego umysł zajmowało tylko jedno – przygotować najlepszą na świecie lasagne bolognese. Zoja wprawdzie odrzuciła jego propozycję przyjścia na jej koncert w Pałacu Prymasowskim, ale przyjęła zaproszenie na późną kolację u niego w mieszkaniu. Nie potrafił rozgryźć tej dziewczyny.

Wyszukiwarka Google potwierdziła, że wiolonczela to mniejszy kontrabas, za którym wiolonczelistka siedzi w rozkroku. Boni marzył, żeby zająć miejsce instrumentu.

Kiedy wałkował ciasto, ogarnął go strach, że to marzenie może mieszkać również w głowach innych mężczyzn. Z pewnością też w głowach tych, którzy siedzieli na widowni, na koncercie. Znajomych Zoi, jej kolegów z pracy, fanów, napalonego wykładowcy ze studiów. Po koncercie obsypią ją kwiatami i niczym oddana świta zaprowadzą do jakiegoś modnego, artystycznego klubu. Będą krążyć wokół niej przez całą noc, aż w końcu Zoja pójdzie do mieszkania z jednym z nich. Po co, do licha, miałaby przychodzić do niego na kolację? Pewnie zgodziła się z uprzejmości. Brał pod uwagę możliwość, że nie przyjdzie. Ale mimo to wyjął ze schowka wielką białą świecę, z której korzystali z ojcem podczas przerw w dostawie prądu. Zdmuchnął z niej kurz i postawił na środku stołu. Z niecierpliwością patrzył na dużą wskazówkę naściennego zegara.

W końcu zadzwonił dzwonek do drzwi.

– To była katastrofa… Dostanę bardzo złe recenzje. Następnym razem nikt nie przyjdzie – mówiła, ściągając buty w ciemnym przedpokoju.

– Nie wierzę. Na pewno byłaś świetna. – Odwiesił jej płaszcz na wieszak.

Pokręciła szybko głową, jakby chciała powiedzieć: „Dobra, zostawmy to już. I tak nie umiałbyś tego ocenić”.

– Jakie utwory obejmował twój repertuar? – Spróbował zadać kompetentne pytanie, jednocześnie nakładając lasagne na talerze.

– Király, Szostakowicz, Penderecki…

– Hmm. Interesujące…

Nie potrafił się do tego odnieść, nic mu to nie mówiło.

– Nie musisz tego znać. Same piski i trzaski. – Machnęła ręką.

– Ja lubię pi-piski i trzaski – wyjąkał. – Skwierczenie oleju, na którym smażę mięsko, albo trzaski w rozgrzanym piekarniku. Kocham też bulgotanie wody w czajniku, tuż przed zalaniem kawy. – Miał nadzieję, że doceni jego nietypową odpowiedź.

Uśmiechnęła się i spojrzała na niego z błyskiem w oku.

– Jesteś totalnym Rakiem.

– Słucham?

– Masz w sobie wszystkie cechy zodiakalnego Raka. Raki są bardzo opiekuńcze i najczęściej wyrażają to, gotując dla swoich bliskich. Uosabiają archetyp Wielkiej Matki.

Był w szoku. Nigdy nie powiedziałby, że astrologia może głosić coś, z czym mógłby się zgodzić. No może poza tą Wielką Matką. Wielki Ojciec jak już.

– Uważam tak też dlatego – ciągnęła Zoja – że ciągle jesteś online. Kontakty międzyludzkie muszą być dla ciebie bardzo ważne. To też cecha Raka…

Boni wiedział, że kropka ciągle świeci na zielono, ale kiedy zdał sobie sprawę z tego, że to aż tak widoczne, speszył się.

– Nie przejmuj się, wszyscy ciągle jesteśmy online. – Zoja zauważyła jego zakłopotanie. Rozejrzała się po kuchni.

– A więc to jest twoje królestwo.

W zlewie leżały kawałki ciasta i naczynia, których używał wcześniej.

– Nie wchodzicie sobie z mamą w paradę?

– Nie – odpowiedział ostro. – Zmarła siedem lat temu.

– Przepraszam, bardzo mi przykro – powiedziała i dodała po chwili – Może tym gotowaniem wynagradzasz sobie jej brak. Musisz zastąpić ją w roli Wielkiej Matki. Uważam, że to wspaniałe, tak na marginesie.

Wszystko poza ostatnim zdaniem mogła sobie darować.

Barbora Hrínová, Jednorożce, przeł. Olga Stawińska, Korporacja Ha!art 2023.