Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Słowo o: „sorry filmowcy”

Artykuły /

Kocham polskie kino, chociaż jest to trudna miłość. Ostatnio bywa z nim trochę tak, jak z zapraszaniem kulturalnych znajomych na rozmowę o muzyce, literaturze i filmie. Niby wszystko w porządku, ale jedynie do czasu, gdy przyjdzie sąsiad z dołu, żeby nam powiedzieć, że kulturalni ludzie nie rzucaliby petów na jego balkon i różnych temu podobnych rzeczy też by wcale nie robili. W konsekwencji: trochę nam przykro, trochę czujemy się oszukani. Podobne odczucia towarzyszą ostatnio mojej trudnej miłości do polskiego kina – niby miało być sympatycznie, niby miało być kulturalnie. (Zapewne w tym momencie generalizuję, bo przecież zdarzają się jeszcze jakieś jaśniejsze momenty, ale nie ma ich znowu tak wiele, żeby generalizacja nie była tu na miejscu).

Kiedy głośno sobie mówię, że między mną a polskim kinem wiele było chwil – zarówno dobrych, jak i złych (z przewagą tych drugich), to zaraz doprowadzam się do moralnego porządku i tłumaczę sobie, że miłość cierpliwa jest, łaskawa, nie unosi się pychą.  Kupuję więc kinowy bilet i siadam, i nie oczekuje niczego ponad to, co będzie mi dane. I wtedy jakimś dziwnym trafem przed filmem pojawia się krótki klip społeczny, który pokazuje, jak bardzo niewłaściwie Polacy współżyją z polskim kinem. Tematem jest ściąganie filmów z sieci. Puenta jest taka, że to robimy i że jest to brzydkie.

Nie chcę zagłębiać się w niebezpieczne rewiry dyskusji nad pobieraniem różnorakich treści z internetu. Wszyscy wiemy, jak smutno skończyły się podobne rozważania dla Kazika Staszewskiego czy Zbigniewa Hołdysa. Jedyne, co chcę zgłębić w tym momencie, to sama forma reklamy społecznej, gdyż ta zrobiła na mnie wrażenie największe. Tak ogromne, że dotarłam do pełnej, autorskiej wersji.

Dostajemy mistrzowsko zrealizowany dramat w dwóch aktach o głębokim sensie moralnym odsłaniającym się w postaci puenty. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zapytać przechodniów (których prawdopodobnie odgrywają aktorzy), czy ściągają filmy z internetu? Większość ankietowanych przyznaje się bez bicia, że to robi i że w ich odczuciu jest to, można by powiedzieć, „w miarę spoko”. Wtedy następuje diametralne odwrócenie optyki  i ankieter kieruje uwagę na to, co się dzieje po drugiej, ciemnej stronie owego procederu. Nie chodzi już o film, ale o człowieka. Na tapecie pojawia się anonimowa postać „polskiego filmowca”, któremu trzeba spojrzeć prosto w oczy. Atmosfera jakby siada, robi się nerwowo. Przecież nikt nie chce polskim filmowcom od ust odejmować. Jest jednak w tym wszystkim promyczek nadziei, wątła szansa resocjalizacji. Wszyscy ci, którzy ściągają filmy, ukarani zostają zaproszeniem na polski na film. Jakby tego było mało, ten nie zostaje ostatecznie wyświetlony. Zło zostaje potępione. Jedni się obrażają, inni kajają. Reklama społeczna ukazuje nam, jak przewrotnie można zadziałać w służbie kina i w służbie drugiego człowieka. Jedyne, czego mi brakuje, to żeby w materiale było więcej policji. Osobiście czuję się połajana, chociaż sama nie wiem dlaczego. Myślę, że gdyby zadawane przechodniom pytanie brzmiało: „Czy ściągają państwo POLSKIE FILMY z sieci?”, szczęśliwie uniknęlibyśmy tej moralnej przypowiastki.

Agnieszka Staszczak

(ur. 1988) – absolwentka komparatystyki UJ. Interesuje się nową prozą polską i odzieżą sportową.