Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Wszystkie nasze płoty

Artykuły /

W nocy 15 listopada 2021 roku niezależny dziennikarz Tadeusz Giczan opublikował na Twitterze nagranie, w którym białoruscy żołnierze pchali migrantów na płot. W filmiku nie widać wiele: podłużny kadr jest zdominowany przez metalowe spirale, na które pada jarzeniowe światło latarek, ukazując ostre kolce naciągnięte na cienkie żyłki. Kłujący drut wypełnia cały ekran: wygląda to trochę jak nieujarzmiony bluszcz, którym zarosła półdzika przestrzeń polsko-białoruskiej granicy. Gęste pnącza niewzruszenie opierają się ciałom, które w ciemności trudno zidentyfikować, a już tym bardziej – określić, nazwać, oswoić. Zdecydowanie więcej słychać niż widać: spazmy, wyzwiska, płacz (sporo płaczu), przekleństwa (głównie po polsku). Chaos i desperacja. Płot i krzyk. 

Widok najeżonych spiral przypomniał mi dwie instalacje: pierwszą umieszczono w 2021 przed warszawskim Muzeum Woli. Wywyższony na piedestale i ogrodzony czerwono-żółtą taśmą Pomnik Drutu Kolczastego Michała Frydrycha został określony Cieniem Zeitgeistu przez Stacha Szabłowskiego, wyrażając tym samym niewygodną aktualność kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Druga instalacja powstała 18 lat temu, wykonał ją Hubert Czerepok. Nazywała się Płot nienawiści i składała z plątaniny szpetnych, stalowych rur, układających się w takie określenia jak „Łowcy Cyganów”, „Jude Raus” i „Polska dla Polaków”. Konstrukcja stała na skwerze gen. Jana „Jura” Gorzechowskiego obok Muzeum Żydów Polskich Polin przez kilka miesięcy. I może przetrwałaby dłużej, gdyby nie zaniepokojeni mieszkańcy Muranowa, którzy zaczęli skarżyć się na otaczające wulgaryzmy; nie podobała im się natarczywa obelżywość słów, ich ciężar i dosłowność. „Precz z tą hucpą”, wołali, nakładając na stalowe litery czarną folię.

Nic dziwnego – kto chciałby mieć z balkonu widok na drut kolczasty.

Wizualizacja płotu kolczastego nad Bugiem, źródło: Towarzystwo Krajoznawcze/IG

*

Odkąd pamiętam, horyzont wyznacza jakiś płot. Pół życia spędziłam na Podhalu, więc ogrodzenia instynktownie kojarzą mi się z masywnymi belkami wyciosanymi w drewnie – przeważnie ułożonymi równolegle, czasem mocno koślawymi i wyżartymi przez korniki, w zasadzie też zbędnymi, bo nieraz za płotami nie znajdowało się nic wartego ochrony. Albo inaczej, tak jak w dziecięcym rysunku: podłużne trapezy przecięte prostą, poziomą linią, a obok dom z kwadratu. Płoty w wersji basic: kilka desek, żeby stado owiec się nie rozeszło, dziurawa siatka, powstrzymująca psa przed ucieczką, a sąsiada przed spacerem po nieswoim polu. Płoty z dzieciństwa mają w sobie ujmującą skromność, za którą u progu trzeciej dekady XXI wieku jednak trochę tęsknię. Przypominają czas, kiedy krajobraz podtatrzańskich wsi stanowił obietnicę zabawy i świadectwo pulsującego potencjału. Szczególnie te zniszczone zapraszały do udziału w przygodzie, pełniąc funkcję stref przejściowych, portali do przechodzenia w inne przestrzenie. Płoty strzegące chatek na kurzych nogach, dzielące nas od wolności i Niesamowitego, jak w Przygodach Tomka Sawyera Marka Twaina lub Tajemniczym ogrodzie (1993) Agnieszki Holland, które poznałam zresztą mniej więcej w tym samym czasie. Tak to się często zaczyna: równocześnie zasłaniające i odsłaniające płoty kuszą widokiem nieznanego, zachęcając cicho: popatrz, spójrz na to wszystko, co nie należy do ciebie. Zresztą, czas sprzyjał i można było sobie pozwolić na takie fantazjowanie: w latach 90. większość przydrożnych parkanów rzadko pełniła rolę faktycznie siłową. Solidne ogrodzenia otaczały nie prywatne posesje, a fabryki, wysypiska śmieci i więzienia; ewentualnie też parki narodowe i miejsca kultu religijnego.

Płot, płot polski, banalnie swojski widok.

*

W pewnym momencie coś pękło. Coś się zmieniło: na dotychczas nieujarzmionych polach pojawiły się dymiące od siarki baseny termalne, na nieużytkach wyrosły kondygnacje pod masywne hotele, które być może kiedyś powstaną, jeśli inwestor zgromadzi na nie pieniądze (spoiler: nie zgromadzi), otoczone ostrzegawczym murkiem lub krzykliwą, pomarańczową siatką. Podczas gdy nasze ogrodzenie wciąż pokrywała niemrawa winorośl, płoty sąsiadów zarastały kolorowymi billboardami, dziś już wyblakłymi reklamami kuligów i wypożyczalni nart, nadrukowanymi na plastikowe płótno napisami „rent a ski” i „zimmer rooms”. Wolnoć, Tomku, w swoim domku, a raczej w ogrodzie z parkanem: plecione siatki układają się w misterne pajęczyny, a metalowe pręty – w powywijane macki. Jedni budują warowne palisady, inni wymieniają sztachety na tuje lub gęste żywopłoty z ligustru, poddając siebie i otoczenie sezonowym trendom. Poza miastem skala tego zjawiska zdaje się jeszcze większa: płoty z butów, rowerów, rozwieszonych obok siebie biustonoszy, nart, kredek i desek surfingowych; płoty pomalowane w kolorowe wzory i ozdobione wzniosłymi sentencjami jako świadectwo uznania obecności płotu, podkreślenia nie tylko jego utylitarnej funkcji, ale też estetycznej gotowości. Brak ogrodzenia w tym rozumieniu mógł oznaczać albo zacofanie, albo wskaźnik wolności i naiwnej ufności; ziemię wiejską, wolną i pustą, czasem dumnie bezgraniczną, co ładnie i chętnie uchwytują niektóre polskie filmy, jak Jańcio wodnik (1993) czy Zmruż oczy (2003). Innym razem przeciwnie – przestrzeń zaniedbaną i proszącą o dzielnego kapitalistę, który w końcu zrobi z nią porządek jak w filmie Pieniądze to nie wszystko (2001). 

Dzieje płotu to dzieje postępu czy regresu?

Iron Gates Davon, fot. Pinterest

*

Jest ich dziś tak bardzo dużo i są tak bardzo wszędzie, spróchniałe i podziurawione kikuty wbite w ziemię, niskie metalowe ogrodzenia miejskich trawników, warowne palisady pomalowane na rudo lub czarno, nowoczesne labirynty z szarego betonu, okalające strzeżone osiedla nie tylko w centrum miasta. Slalomy o różnej wysokości, wykonane z rozmaitych materiałów, które łączy jedno – zamiłowanie właścicieli do spokojnego snu i ekspozycji statusu. Płoty widoczne z Google Maps oraz te samotne, okalające rabatki podczas spaceru w parku. Ostentacyjne, ale przeważnie po prostu przezroczyste, o które łatwiej się potknąć, niż zatrzymać na nich wzrok. 

Moje rozumienie płotów, zapewne z racji wykształcenia, zostało zbudowane na filmowych skojarzeniach; w jaki sposób płoty manifestują się w kinie, w jaki sposób są opowiadane? Bo nie chodzi przecież o sam murek, a o metaforę, pozwalającą na snucie historii, która znajduje w ogrodzeniu swoje urzeczywistnienie. Płoty i mury, jak mało które obiekty, potrafią „odbijać” treści i znaczenia, które się w nich lokuje; to też wygodny punkt startowy do rozmyślań na temat podziałów, których nie sposób zignorować w ostatnich latach. Kino bardzo lubi takie pojemne elementy świata przedstawionego, które w sugestywny sposób mogą spuentować konflikt: w Samych swoich (1967) płot staje się wyrazicielem sporu między dwoma rodami, znaczącym elementem powojennej dekoracji ilustrującym charakter relacji społecznych: raz jest, raz go nie ma, czasem wyrasta wysoko ponad głowy bohaterów, w innej scenie jest już tylko pretekstowym, położonym w poprzek patykiem. Podkreśla fabularny podział na moje i twoje – zasada, której w Polsce wciąż bezpieczniej się trzymać. Albo płot w Polowaniu na króliki (2002) – opartym na prawdziwej historii filmie o trzech dziewczynkach z Australii, oderwanych od ich aborygeńskiej matki, w którym druciana zapora przeciw zajęczakom służy za drogowskaz, jak wrócić do domu. Ogrodzenie to zarówno wrogość kolonizatora, jak i upragniona ścieżka ku wyzwoleniu. Dramaturgia filmu zbudowana została na kontraście ekskluzywności-inkluzywności w postrzeganiu ogrodzenia, służącym – w tym wypadku – za wskaźnik etnicznej, ale też genderowej dyskryminacji. Płoty implikują nierówność, bo – jak pisała Susan Sontag – stawianie płotów to wyznaczanie ram, a wyznaczanie ram – to wykluczanie. A co za tym idzie – sztuczne dzielenie świata na centrum i peryferia oraz zamazywanie myślenia o rzeczywistym krajobrazie.

*

Dotychczas Polska rozkochiwała się w piosenkach o wyrywaniu murom zębów krat i pogrzebywaniu starych światów; o Keine Grenzen i ludziach dobrej woli, jak Wałęsa przeskakujących przez (nie tylko) stoczniowy płot. Stach Szabłowski pisał, że kolczasty drut, uformowany przez Frydrycha w rzeźbę, przygnębiająco dobrze rymuje się z kształtem jaki przybiera Polska po sześciu latach „dobrej zmiany”, de-europeizacji, renesansu swojskości i specyficznie pojętego poczucia godności narodowej. Piszę o płotach, które kostnieją w mury, bo czuję, że to ważne, poza tym tak trudno dziś się skupić na czymś innym – ten płot, te konkretne spirale z materiałów Ginczana, cyniczne „okna życia”, przez które polska Straż Graniczna przerzuca uchodźców na białoruską stronę, pomimo upływu czasu w ogóle nie tracą, a jakby zyskują na wrogiej sile (choć tak bardzo bym chciała, by było inaczej) – jakby w obrazie ogrodzenia kumulowały się najistotniejsze bolączki współczesnych społeczeństw. Może to już wystarczająco omówiona perspektywa, a może niekoniecznie – grany od czerwca 2022 roku spektakl Odpowiedzialność w warszawskim Teatrze Powszechnym przypomina, że ogrodzenia konsekwentnie rosną, zanieczyszczając pozornie neutralną przestrzeń codzienną i jej atrybuty. Reagują na napięcia i gwałtowne przemiany społeczne, i je – nie zawsze celowo – współtworzą. Interesuje mnie, jak miejsca przyczyniają lub poddają się konfliktom, ewoluując od mimo wszystko prostego drutu do wyrafinowanej techniczno-militarnej strefy przygranicznej, jak ta na granicy Węgier, ale przecież mowa też o budowach na styku Indii z Bangladeszem, Stanów z Meksykiem, Norwegii z Rosją, czy w końcu Polski z Białorusią. Jak dobrowolnie przyznajemy płotom coraz większą niezależność, ucząc je mrugać, patrzeć i mówić; każąc im eksponować posiadanie ziemi. Płoty stają się elementem polityki wizualnej, sceną, na której może rozgrywać się męsko-patriarchalny teatr, służący pobudzaniu homofobicznych zachowań, przesyłany w świat za pośrednictwem mediów społecznościowych. Bez ogrodzenia publiczność w tym martwym teatrze byłaby pusta.

Sądzę, że – paradoksalnie – Sami swoi uchwycili ten paradoks w całkiem niezły sposób: raz się przez ogrodzenie przytulamy, raz je stawiamy od nowa, definiując wobec niego swoją podmiotowość. Od płotu, przez płot, od płotu, nad płot. A jeśli po drugiej stronie jest wróg, to jest to wróg swój, mój, nasz – na własnej krwi wyhodowany, sąsiad zza ukraińskiej granicy, oswojony dzięki widokom tych samych pól, wspólnym studiom na uniwersytecie czy jeżdżeniu tym samym autobusem na prace sezonowe. Wciąż nie jest to, na przykład, nieprzekraczalny płot z Aidy (2021), serwujący panoramę z widokiem na ból

Wizualizacja zabezpieczenia granicy państwowej przygotowana przez Straż Graniczną (jednak wyglądająca, jakby zamówiono ją u Wilhelma Sasnala). Fot. MSWiA

Tekst zaczęłam pisać w listopadzie 2021, odkładam, uzupełniam, kończę pierwszą wersję w marcu 2022, gdy w Warszawie za niskimi płotkami w parkach pojawiają się pierwsze pierwiosnki, i gdy na tereny 400 km ode mnie spadają bomby, niszcząc nie tylko budynki mieszkalne, muzea i elektrownie, ale także płoty, murki, oddzielające bezpieczeństwo od zagrożenia i wszystkie wyimaginowane granice, które sobie ustawiamy w życiu, by zachować jakąkolwiek czytelność podziałów. Ten tekst mnie uwiera, miesiącami gnije na dysku, ale wracam do niego, gdy znów przychodzi jesień, a od żółknięcia liści i krótkich dni nie ma już odwrotu. Można się domyślać, po której stronie płotu usytuuje się najnowsze kino. Pozostaje pytanie – na ile te stanowiska będą prezentowane ostentacyjnie, na ile aktywizująco? Może przyszłość to po prostu krajobraz ukraińskiej Atlantydy (2019), gdzie w świecie zniszczonym przez bomby i katastrofę klimatyczną nie ma już żadnych granic, ale też nie ma już czego bronić, do czego się przywiązywać?

Można te druciane, antyhumanitarne i niestety coraz powszechniejsze próby odgrodzenia się od świata wziąć sobie do serca, samodzielnie się z nimi rozliczać. Bo – jak pisał w swoim tekście Szabłowski – za rozwinięcie i utrzymanie przynajmniej części płotów odpowiedzialni jesteśmy wszyscy. W pierwszej wersji tekstu skończyłam go niejako optymistycznym stwierdzeniem, że przecież, jak u poety, musi  istnieć siła murom granicznym przeciwna – i że dla zachowania jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego należy te słowa powtarzać sobie, dzieciom, bliskim, stale, do znudzenia, w męczącą nieskończoność. Że należy się tej siły się desperacko i naiwnie trzymać, licząc, że okaże się silniejsza niż te, które dzisiaj narzuca oficjalny dyskurs. Teraz już nie jestem tego taka pewna. 

Tekst jest częścią wydania tematycznego „Pamięć” powstałego w ramach projektu „Kultura w akcji 3” współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa


Joanna Najbor

(ur. 1992) – doktorantka w Szkole Doktorskiej Nauk Społecznych UJ, absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa UJ. Nagradzana w konkursach eseistycznych i krytycznofilmowych – m.in. „Powiększeniu” Filmwebu (2018) i Konkursie o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka (2019, 2020). Gra na wiolonczeli. Pochodzi z Zakopanego.