Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Olga Górska, „Nie wszyscy pójdziemy do raju” (fragment)

Patronat Popmoderny

Olga Górska – urodziła się w Radomiu w połowie sierpnia 1988 roku. Z zawodu urzędniczka, z wykształcenia humanistka, z pochodzenia proletariuszka. Mieszkała w Lublinie, Gdańsku, Katowicach, Krakowie i Londynie. W dzieciństwie lubiła grać w piłkę (jako napastniczka), oglądać Króla Lwa i chodzić do kościoła. W dorosłym życiu lubi spać, oglądać stare filmy i słuchać soulu z lat sześćdziesiątych. Laureatka III edycji Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO.

Olga Górska, Nie wszyscy pójdziemy do raju [fragment]

Cały rok, w którym Betty umarła, spędziłam z moją pierwszą dziewczyną, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła. Nie pamiętam dokładnie miesięcy przed maturą. Krążyłam nieustannie między kościołem a mieszkaniem mojej pierwszej dziewczyny, biblioteką a własnym pokojem, pożądaniem, które pozbawiało mnie ostrości spojrzenia, a poczuciem winy. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłam tak zdeterminowana. Uczyłam się w każdej możliwej chwili. Zależało mi przede wszystkim na wyprowadzce z miasta. Strach przed wyjazdem budził mnie jednak czasem w środku nocy i nie pozwalał zasnąć do rana. Czytałam wtedy podręcznik do historii i myślałam, że nic już nie powstrzyma mnie przed ruchem.

Mojej pierwszej dziewczynie, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, pomagałam uczyć się historii. Lubiłam gadać, a ona słuchała mnie z zachwytem. Po szkole chodziłyśmy do miejskiej biblioteki i rozkładałyśmy tam książki, zakreślacze i notatki. Dopiero po kilku godzinach szłyśmy do niej albo do mnie, zjadałyśmy obiad przygotowany przez którąś z naszych matek i oglądałyśmy filmy. Jej brat był kierownikiem wypożyczalni kaset VHS i płyt DVD, która zgodnie ze światowym charakterem miasta nazywała się Beverly Hills. Rzeczywiście mieściła się na niewielkim wzgórzu, brzydkiej skarpie nad przystankiem autobusowym i kładką, pod którą była pizzeria. Chodziłyśmy do tej pizzerii z koleżankami, a kiedy nikt nie widział, całowałyśmy się w kiblu. Miało to słodki posmak niebezpiecznej gry, ale może w tamtym czasie nawet chciałyśmy, żeby ktoś nas nakrył. Nakrył, nakrzyczał na nas i nam tego zabronił.

Mimo coraz szybciej działającego internetu jeszcze nie każdy umiał ściągać filmy, dlatego wypożyczalnia Grześka cieszyła się dużą popularnością. Nie otrzymałyśmy od niego żadnej taryfy ulgowej. Musiałyśmy grzecznie czekać w kolejce, nie pozwalał nam też wypożyczać nowości. I tak nas nie interesowały. Opierdalał nas, kiedy godzinami wybierałyśmy filmy, a następnie te wybory krytykował. Na szczęście jego pozostali klienci, robotnicza awangarda naszego miasta, tynkarze, murarze, tragarze oraz ich dziewczyny, zapracowane kasjerki i kosmetyczki, nie wypożyczali dorobku Almodóvara i von Triera. Brat wyśmiewał kino dla dojrzewających dziewczyn, które właśnie zmieniały się nieporadnie w kobiety i które każde otwarte na oścież drzwi chciały wyważyć na nowo. Kiedy byłyśmy przy forsie, a zdarzało się to rzadko, szłyśmy do DKF-u, który zamknęli niedługo po naszej wyprowadzce z miasta. Oglądałyśmy tam produkcje z innego świata, z festiwali Sundance i Cannes, których nie rozumiałyśmy, i gadałyśmy o nich godzinami. Chudy kierownik kina Hel rozpoczynał seans, nawet jeśli byłyśmy w sali tylko we dwie. Wszystkiego o relacjach nauczyłam się z filmów. Temperatura życia była niższa niż temperatura kina, a ja próbowałam odtwarzać to, co widziałam na ekranie. Skoro wszyscy oglądali filmy, to liczyłam na zrozumienie dla mojej pantomimy i oczekiwałam adekwatnych odpowiedzi. Wyznania miłości, zdrady, pocałunki, przyjaźnie, relacje z matką, ojcem i rodzeństwem, wszystko miało swój lepszy, amerykański odpowiednik w filmie. O pierwszej randce i pierwszym razie dowiedziałam się właśnie w kinie.

Filmy, które oglądałam, nie nauczyły mnie tylko jednego. Nie nauczyły mnie, że mogę zakochać się w dziewczynie. Że mogę trzymać inną dziewczynę za rękę, że mogę mówić jej, jak ślicznie wygląda w tej sukience, że mogę ją pocałować, a ona może ten gest odwzajemnić. Że możemy być parą i robić wszystkie rzeczy, które robią pary: pić kawę w białej pościeli, chodzić na dyskoteki, oglądać filmy, w których dwie dziewczyny zakochują się w sobie, jedna wynajmuje balon, na którym wisi wielki napis „Wyjdziesz za mnie?”, a wszyscy biją brawo i gratulują im tak pięknej miłości.

Pewnego razu poszłyśmy do DKF-u na przegląd filmów chrześcijańskich, o którym dowiedziałyśmy się na oazie. Przedpremierowo pokazywano na nim nowy film Ozona Czas, który pozostał. Być może ktoś uwierzył w opis dystrybutora, że to film o przewartościowaniu życia w obliczu śmierci. Kuratorką festiwalu była zjawiskowa, wysoka blondynka, przerażająca niedoszła zakonnica, którą nieraz widziałyśmy w kościele. Już po pięciu minutach po sali przeszedł wyraźny szmer. Dosłowne sceny gejowskiego seksu sprawiły, że najpierw rodziny z dziećmi, potem osoby starsze, a następnie już wszyscy, pchani odruchem stadnym lub obrzydzeniem, zaczęli wychodzić z kina. Do końca zostałyśmy tylko my dwie, w ostatnim rzędzie, i kuratorka, wstrząśnięta do głębi tym, co zobaczyła na ekranie. Byłam nastolatką, więc zaczęłam się śmiać, a razem ze mną śmiała się moja pierwsza dziewczyna, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła. Tak naprawdę nie było mi jednak do śmiechu. Bałam się, że jestem tak samo obrzydliwa, i współczułam tej wysokiej kobiecie, przerażającej niedoszłej zakonnicy.

Po maturze zaczęło się drugie lato miłości. Zostałam w domu sama, bez rodziców i rodzeństwa. Tomasz już jakiś czas temu przestał wozić martwych ludzi i wraz z setkami tysięcy innych kobiet i mężczyzn wyleciał do Anglii, żeby kłaść płytki, porcjować kurczaki, nosić paczki i kisić się w wynajętych pokojach nad curry od Hindusa. Baśka, Środkowy i Najmłodsza pojechali go odwiedzić, a ja czekałam na list z uniwersytetu i pilnowałam domu. 

Z nieba lał się nieznośny żar, trawa wysychała, złakniona deszczu, beton nagrzewał się tak, że parzył stopy, na które nie chciało mi się wkładać butów i skarpet, bo tak naprawdę lubiłam, gdy parzył. To było miłe, takie parzenie. Sama. W domu. Przez cztery tygodnie. Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Przez cały miesiąc nie musiałam nic robić. Nigdzie wychodzić. Nikogo słuchać, z nikim rozmawiać. Dom stał pusty i cichy. Nigdy dotąd nie słyszałam takiej ciszy. Budziłam się sama, zwolniona ze wszelkich obowiązków i odpowiedzialności. W telewizji leciało Crazy. Zadzwoniłam do Betty, nie odebrała telefonu, a ja odetchnęłam z ulgą. Zadzwoniłam do mojej pierwszej dziewczyny, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, i zaproponowałam, żeby ze mną została. Wtedy tego pragnęłam, a później pożałowałam. To miało być nasze pożegnanie. Jechałam do Warszawy, do Betty, a ona do Lublina. W każdym razie taki wtedy miałam plan. Potem szybko go zmieniłam.

W lipcu wyjeżdżałyśmy do wód: Kosowa, Jedlni, Siczek i Domaniowa. Wstawałyśmy późno i gotowałyśmy niesmaczne obiady. Oglądałyśmy kasety wideo, czasem trzy, cztery z rzędu, a nocami filmy dla dorosłych na Polsacie. Potem kochałyśmy się, mając pod powiekami obrazy z tanich, złych produkcji. Kochałyśmy się do drugiej, trzeciej, czasem do czwartej. Na niewygodnym łóżku moich rodziców, w ich pościeli, której nie chciało mi się zmieniać. Pociłyśmy się w nią, bo tamtego lata nawet noce były upalne. Kiedy po miesiącu wróciła Baśka, dom był w strasznym stanie. Zgodziłam się pójść do Częstochowy, by przeprosić za lato miłości.

Maszerowałyśmy więc z moją pierwszą dziewczyną, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, asfaltową drogą. Miałam odciski na całych stopach, lekki udar słoneczny i ochotę na mord. Niepotrzebnie zgodziłam się na pielgrzymkę. Nocą przed wyruszeniem w drogę całowałyśmy się przez wiele godzin na jej ciasnym, dziecinnym łóżku. Zdrętwiał mi język i usta, a ciało nie mogło już dłużej czekać. W pokoju obok spało jej rodzeństwo, a rodzice w salonie. Nie znosiłam tego łóżka, które tak naprawdę było tylko tanim rozkładanym fotelem, obitym brzydkim brązowym pluszem. Nie wysypiałam się tam, więc jedyne, co mogłam na nim robić, to nieporadnie jej dotykać. Robiłyśmy to raz u niej, a raz u mnie, żeby nikt nie nabrał podejrzeń. Godziłam się na wszystko, czego chciała, byleby tylko dała mi to, czego sama pragnęłam. 

Rano, niewyspane i wściekłe – ja przez brak zaspokojenia, ona dlatego, że znów to robiłyśmy – ubrałyśmy się i poszłyśmy na mszę, a potem ruszyłyśmy w drogę do Częstochowy. Za tydzień miałam urodziny, a zamiast całować się od rana do wieczora zapierdalałam po wertepach Polski powiatowej prosto pod obraz Matki Boskiej Jasnogórskiej. Wtedy wierzyłam jeszcze, że spotkanie z nią może mi pomóc wydostać się z sytuacji, w jakiej się znalazłam. Chciałam wyjawić jej moje grzechy, przeprosić za lato miłości, ale nie chciałam tego robić w tłumie spoconych ciał. Przeklinałam własną uległość, kurz, bolące stopy, odciski, upał, spanie u obcych, zawodzenie chóru. Traciłam panowanie nad sobą, bo nie mogłam się wysrać, więc bolała mnie głowa. Nosiłam jej plecak i przeklinałam dzień, w którym ją poznałam. Ta pielgrzymka, jak mówiła, miała odkupić nasze grzechy. Nienawidziłam każdej minuty spędzonej tam, a nie miałam odwagi po prostu zabrać swoich rzeczy i odejść. Wtedy jeszcze nie potrafiłam. Gdybym odeszła, nie byłoby powrotu, byłabym wolna, mogłabym się zakochać w kimś innym, w kimś, kto nie wstydziłby trzymać mnie za rękę. 

Codziennie rano były msze i śpiewy, wieczorem gry i zabawy, obściskiwanie się z ministrantami w namiotach. Nie chciałam grać ani się bawić, nie chciałam brać udziału w kolejnym nabożeństwie. Szczęśliwa byłam tylko wtedy, gdy udało mi się umyć pod prysznicem i spać w łóżku, a nie na podłodze. I wtedy, gdy śpiewaliśmy Kiedy ranne wstają zorze:

Wielu snem śmierci upadli,

Co się wczoraj spać pokładli,

My się jeszcze obudzili,

byśmy Cię, Boże, chwalili.

Pieśń poranna przypominała mi babcię, a poza tym lubiłam jej słowa. „My się jeszcze obudzili” dobrze oddawało codzienne zdziwienie tym, że nadal istnieję. Maszerując do Częstochowy, wkurwiona upałem i pyłem, zastanawiałam się, kim naprawdę jestem. Czy jeszcze wierzę w Boga, do którego śpiewam, czy jeszcze wierzę w Maryję, do której idę, choć chciałabym robić tyle innych rzeczy? Czy kocham tę, z którą codziennie kładę się do łóżka i której mówię: „Kocham cię”, bo tak naprawdę chcę zobaczyć, jak wygląda bez ubrania? Chłopcy, smukli porządkowi, przejęci swoją rolą i wyrwani z kościelnych dekoracji ministranci, zupełnie nadzy bez komż, przyciągali jej spojrzenia. Nie wierzyłam w czystość ich intencji, bo i moje nie były czyste. W dzienniczku drogi, który dostałam od proboszcza, notowałam złośliwe uwagi, pretensjonalne wiersze i przemyślenia na temat tych, którzy zazdrościli mi, że idę właśnie obok niej. Chciałam podkładać im nogi, kiedy kołysali się w rytm Abba, Ojcze, a nocami wyrywać śledzie z ich namiotów. 

Kiedy maszerowałam do Częstochowy, myślałam o pierwszym lecie miłości, nie zauważając nawet, że właśnie trwa drugie. Kiedy życie się dzieje, trudno dostrzec jego punkty graniczne, nazwać początki, końce, przystanki i zakręty.

Potem sierpień się skończył, a ja tęskniłam za Betty. Betty nie lubiła mojej pierwszej dziewczyny, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, bo kazała mi się modlić i przepraszać Boga za to, co robimy. Chciała brać, a nie dawać. Choć wiem, że pragnęła tego samego, nigdy nie dotykała mnie pierwsza, więc to ja musiałam przełamywać własny lęk i nieśmiałość, własny wstyd i poczucie winy, a potem jej lęk, jej nieśmiałość, jej wstyd i jej poczucie winy, żeby odczuła przyjemność. 

Betty nie lubiła mojej pierwszej dziewczyny, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, bo ta, choć mówiła prawdę, nieustannie kłamała. Jej intencje nie były czyste, jej słowa nie były przejrzyste, jej gesty nie były krystaliczne, jej dotyk nie był bezinteresowny. Brakowało mi Betty tego lata, bo tylko ją mogłam zapytać, jak zachowują się dorośli.

Olga Górska, Nie wszyscy pójdziemy do raju, Wydawnictwo Drzazgi 2022.