Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Jak być (nie)kochaną w rapie? (DOROTA – „Motyle”)

Artykuły /

Zacznę od złej wiadomości – okazało się, że DOROTA w wytwórni SBM(A) to sytuacja dla wszystkich niełatwa. A ta dobra? Choć sytuacja jest niełatwa, to przynajmniej wydaje się rozwojowa. Można było pomyśleć, że na ten wyrosły na styku literatury i rapu dwuminutowy kłopocik, jakim jest nowy singiel Masłowskiej, większość po prostu machnie ręką, a jednak tak się nie stało. Można było przypuszczać, że pisarzy w rapie z założenia nie traktuje się poważnie, a wyszło na to, że jest zupełnie inaczej. 

Singiel Motyle to kolejna już historia, w której Masłowska wchodzi w dobrze już oswojoną skórę i frazę – nawet jeśli dość znoszoną, to jak się do tej pory wydawało: bezpieczną. W końcu nie pierwszy raz słyszymy z jej ust o miłościach, problemach i marzeniach jednej i tej samej dziewczyny, która raz była Angelą, raz Dżiną, a tym razem… no właśnie – tym razem postanowiła być samą Dorotą. Problem polega na tym, że mało kto Masłowską w tym nieco na nią przykrótkim rapowym emploi kupuje.

Obojętny nie pozostał na pewno fanbase SBM. Zamiast umrzeć (w środeczku), wyjechać albo po prostu nie zareagować, wiedział lepiej, co z Masłowską chce zrobić. (Yes, they don’t want peace. They want problems, always.) Pod umieszczonym na Youtube teledyskiem pojawiła się więc cała masa komentarzy, które w porażającej większości są zdecydowanie negatywne. W podobnym, choć nieco bardziej zachowawczym tonie wypowiedziało się zresztą też parę osób „z branży” i to reprezentujących różne rapu generacje, jak chociażby Sokół czy Young Multi. Drugi (ten cieplejszy) biegun nieobojętności zajęła natomiast część światka literackiego (czy też szerzej: artystycznego) i jego przyjaciele, dorzucając tu i tam jakieś miłe słowo w obronie rapowego (czy też szerzej: artystycznego) talentu Doroty. Głos zabrała również sama Masłowska, nie pozdrawiając tych pierwszych i dziękując tym drugim. 

Nie będę więc odgrzewać dyskusji o tym, kto w rap w może, a kto w rap nie powinien, ani też głośno zastanawiać się nad tym, jak ważyć tego rapu jakość. Jestem prostym człowiekiem. Banalne piosenki o miłości każą mi zadawać banalne o miłość pytania. I właśnie na nie poszukam odpowiedzi. 

Kwestia 1: Kto nie kocha Doroty Masłowskiej? 

Masłowskiej raczej nie kocha młodzież, a przynajmniej ta młodzieży Youtube’owa reprezentacja, którą pisarka, trochę gorzko, trochę złośliwie, nazwała w swoim facebookowym poście „piekielnymi bobasami”. Jak można się domyślać mowa tu przede wszystkim o Generacji Zet, która w toczących się wokół Motyli dyskusjach stała się jakimś przedziwnym „potworem młodzieży”. Traktowana jako jeden hejterski organizm obrywa nie tylko najogólniej za „język i styl wypowiedzi” (dzień jak co dzień), ale też za „ignorancję”. Joanna Tracewicz w artykule na Spiderweb pisze na przykład: Co jest w tym wszystkim najgorsze, to wybijające się ignorancja, pogarda, niechęć. I to jeszcze zanim cokolwiek się zobaczyło czy przesłuchało. (…) Bo jest różnica między hejtem a krytyką. Do tego drugiego potrzeba argumentów i rozpoznania kontekstu, do tego pierwszego z kolei potrzeba tylko ofiary. Trochę bawi mnie, a trochę rozczula przebijające z całego tekstu przekonanie (a może nadzieja), że gdyby tylko młodzież zechciała nad postacią i twórczością Masłowskiej na chwilę się pochylić, to może nie byłaby w swoich ocenach tak bezwzględna. Że może dostrzegłaby wszystko to, co jest dla wypuszczonego singla tak zwanym „szerszym kontekstem”. Kontekstem, który na przekór pierwszym młodzieży wrażeniom miałby obecność Masłowskiej w labelu SBM legitymizować, finalnie prowadząc do „żyli długo i szczęśliwie”.

No właśnie. To chyba właściwy moment, żeby powiedzieć, że do miłości trudno kogoś zmusić, a jeśli chodzi o słuchaczy rapu, to nawet i odrobinę sympatii zdobyć jest niełatwo. Może dlatego, że obecnie nie ma chyba drugiego gatunku muzycznego, który pozwalałby tak sprawnie pompować własne ego aż do form absolutnie monstrualnych. Ceną tego przyjemnego dla miłości własnej rapowego fluidu jest jednak ryzyko bycia za te próby upięknienia się wyśmianym. Historii zauroczeń własnym flow, na jakie publika nie odpowiedziała uczuciem zwrotnym, jest całe mnóstwo. I nie ma tu znaczenia wiek czy nawet płeć twórców. Nie istnieje też żaden przelicznik, który pozwoliłby przekuć zdobyte nagrody literackie czy nawet i szacunek czytelników w punkty uznania na rapowej scenie. We are not in Kansas anymore. Na tym podwórku zupełnie inni odbiorcy decydują o tym, kto jest z tych grypsujących, a kto wiadomo. Można oczywiście pytać, gdzie w tym wszystkim odrobina empatii i zrozumienia dla tych nieukochanych, a zaraz potem uczciwie przyznać, że zdecydowanie jej w tej piaskownicy brakuje, ale brakuje jej też we wszystkich innych piaskownicach świata.  

Pamiętam zresztą jeden świetny tekst Masłowskiej, w którym doskonale uchwyciła tragizm podobnych sytuacji. Bo zdarzają się one nie tylko w rapie, ale i na przykład w Kuchennych Rewolucjach

Jeden z bardziej rozdzierających serce momentów ostatniego sezonu – po kłótni z melepetycznym szefem pizzerman Marcin wraca sam smutny do domu ulicami Jelcza. Każdy tak czasem wraca.

Przy całym skomplikowaniu relacji między Dorotą a młodzieżą rysuje się jeszcze jeden, bardzo ciekawy dla mnie wątek. W recenzjach i komentarzach znalazłam (często kuriozalne) próby wytłumaczenia, dlaczego Masłowska nie zachwyca – zupełnie jakby to nagłe zderzenie z odrzuceniem tak uznanej autorki wymagało jakichś uzasadnień. Na przykład Bartek Chaciński gotów był stwierdzić, że Młody rap prędzej wejdzie w kicz, niż zafunduje wam niewygodną liryczną czy brzmieniową sytuację, która będzie uwierać jak kamyk w bucie, ignorując zupełnie fakt, że polski rap uczuciem dyskomfortu bardzo sprawnie żongluje. Warunek jest tylko jeden – ten przysłowiowy kamyk w bucie ma uciskać słuchaczy w zupełnie inne, bliższe ich wrażliwości nerwy niż te, które drażnią im Motyle. Bo zupełnie nie chodzi o to, że młodzi odbiorcy artystycznego ciężaru rapu Masłowskiej nie są stanie unieść, ale o to, że nie jest on dla nich na tyle ponętny, by w ogóle chcieć się z nim siłować. 

Kwestia 2: Kto (wciąż i coraz mocniej) kocha Dorotę Masłowską? 

Mimo słabej przelotki z młodzieżą urok pisarki wciąż działa na fanbase, jaki zdobyła sobie przez ostatnich 20 lat. Wydaje się też, że części tych odbiorców jest ona autentycznie bliska – widzą w niej człowieka, którego krytyka (czy też hejt) boleśnie dotyka i chcą jakoś tak zwyczajnie, po ludzku dodać temu człowiekowi otuchy. (A są i tacy, którzy w tym wszystkim ewidentnie szukają swojej szansy na niby przypadkowe potrzymanie ukochanej pisarki za rękę, na jakieś emocjonalne z nią zbliżenie.) Nie mogę jednak przemilczeć faktu, że niektóre komentarze biorące Dorotę w obronę to złoto i podejrzewam, że i sama Masłowska uśmiecha się nad nimi pod nosem. Dlatego też z paru takich perełek pozwoliłam sobie zrobić dla Was kolaż. 

Kolaż komentarzy zamieszczonych pod postem na profilu facebookowym Masłowskiej

I chociaż wszystkie intencje tych facebookowych komentatorów (bardziej lub mniej) rozumiem, to jednak nie mogę się nadziwić, jak często sięgają oni po najsłabszy ze wszystkich argumentów – po argument „prawdziwej sztuki”. Jeden z nich pisze na przykład: Wszyscy pochłaniacze contentu w internecie oczekują, że otrzymają coś cudownego ja u Zenka za pieniążki albo za friko. Prawdziwa sztuka ma wywoływać reakcję, wstrząsnąć a nie się podobać czy pieścić. Czytałem te Twoje książki i czułem to co w latach 90 gdy zobaczyłem obrazy Mondriana czy Picassa. (…) [pis. oryg.]

I nie wiem, czy bardziej bawi mnie, czy smuci ta przewrotność losu, który zmusił Masłowską (i jej fanów) do okopania się w sztuce (z nagła) wysokiej i wymachiwania nagrodą Nike przed nosami dzieciaków. W każdym razie to dla mnie symboliczny moment, w którym pisarka funkcjonująca przez wiele lat jako enfant terrible polskiej literatury nagle staje się jej stateczną matroną. I to nawet nie tą fajną ciotką, która częstuje cię ajerkoniakiem, gdy mama nie patrzy, ale tą, która trochę na siłę zagaduje twoich kolegów. 

Kwestia 3: Jak (na nowo) pokochać Dorotę Masłowską? 

Na koniec dodam, że i ja w zaistniałej sytuacji nie czuję się zbyt komfortowo. Już od dawna nie należę do młodzieży, ale dość daleko mi też do twardego elektoratu Masłowskiej. Przeżywałam swoje wielkie wzruszenia nad Wojną polsko-ruską i nad Dwojgiem biednych Rumunów…, a także małe wzruszonka nad felietonami, ale Doroty na scenie, na której się znalazła, zwyczajnie kochać nie potrafię. Na szczęście miłość podobno jest w oku patrzącego, a całe to zamieszanie pozwala spojrzeć na Masłowską nieco inaczej i zobaczyć ją w sytuacji, w której nie chroni jej magiczna tarcza „konwencji”, ani nie ratuje „wejście w rolę”. Tym razem to nie ona (bezkarnie) się innym ludziom przygląda, ale to właśnie jej inni ludzie (bezkarnie) się przyglądają. We własną siatkę na motyle zaplątała się jak egzotyczny owad, którego nietypowa anatomia stała się zaraz przedmiotem dziecięcych zabaw. Wydaje się zresztą, że Masłowska jest tego świadoma, bo pisze wprost o „przemocy”, „anty-wolności” i „terrorze nicości”, jakich doświadczyła. I chociaż próbuje tę bolesną szczerość jeszcze jakoś łagodzić, dopowiadając: na tym pożarze se piekę kiełbasę, to jednak trudno uwierzyć, że dopowiada to wesoło. 

To chyba właściwy moment, by ustawić kąt, pod jakim na Masłowską chcę w tej niełatwej sytuacji patrzeć – tak, by mieć wobec niej nieco więcej ciepłych uczuć. Nie potrafię widzieć w niej kogoś, kto przeprowadza w polskim rapie jakiekolwiek rewolucje. Ani kogoś, kto płynie z jego prądami. Ale za to dużo bardziej lubię ją wtedy, gdy stoi obok tej rapowej piaskownicy i tylko przygląda się dobrej zabawie, do której inni ludzie jakoś nie chcą jej dopuścić. 

(Podziękowania dla Marty oraz dla Łukasza za pyszne skriny i za przegadanie tematu.)

Agnieszka Staszczak

(ur. 1988) – absolwentka komparatystyki UJ. Interesuje się nową prozą polską i odzieżą sportową.