Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pośrodku niczego [LEM: REWIZYTA]

Artykuły /

Dlaczego jeszcze nie umarłem?

~ Stanisław Lem (gdyby żył w 2021)

[Materiał zawiera mnóstwo spojlerów, ale rzecz, o której piszę, nie istnieje, więc co za różnica]

Pogłoski o domniemanej śmierci kina możemy na szczęście wyrzucić do kosza. Podczas pandemii k********a świat filmu wiele wycierpiał, lecz oto pojawił się niespodziewany wybawca. Największy koszmar każdego kinomana został bezpowrotnie oddalony, ponieważ premiera zjawiskowego Tichy vs. Sanchez skutecznie roztarła w pył szanowne gremium pełnoetatowych malkontentów.

Odpowiedź na pytanie, czemu kreskówki dla dorosłych powstają wyłącznie w serii około dwudziestokilkuminutowych odcinków, wydaje się prosta: bo ludzkiego umysłu na więcej nie stać. Mózgi przedstawicieli homo sapiens są narządami pojemnymi, lecz posiadają swoje niezaprzeczalne ograniczenia. Z wyjątkiem ultrafanów mało kto potrafi utrzymać należyte skupienie, by móc oglądać godzinami produkcję, w której co sekundę następuje zmiana tempa akcji, pojawiają się kolejne postacie, potem znikają, następnie ktoś lub coś kogoś zabija, wszystko wokół wybucha, a w finale właściwie nie wiadomo kto przeżył i dlaczego. Artystyczny przesąd, jakoby tej szalonej rozrywki nie dało się znacznie wydłużyć, usiłuje obalić Paco Pacheco, czyli scenarzysta Tichy vs. Sanchez, który – inspirując się Dziennikami gwiazdowymi Stanisława Lema oraz Rickiem i Mortym Justina Roilanda – na wzór szybkich animowanych dwudziestominutówek stworzył ponad trzygodzinny film interaktywny.

MAŁA PRZERWA NA CO NIECO Z BIOGRAFII PACO PACHECO (niezainteresowani mogą pominąć ten fragment)

O niezwykłym żywocie Paco Pacheco wystarczająco dużo mówiły już światowe media, ale gdyby komuś ten fakt umknął uwadze, przypomnę najważniejsze momenty z jego biografii:

1. Przyszedł na świat 4 lipca 1985 roku w Mexico City. Jego przodkowie należeli do arystokratycznego i wyjątkowo zamożnego rodu, natomiast sam Paco urodził się w skrajnej biedzie. Jego dziadek Pablo Pacheco postanowił umyślnie roztrwonić cały majątek na gry hazardowe, gdyż nie mógł pogodzić się ze śmiercią swojej żony, która z niewiadomych przyczyn utopiła się w luksusowej wannie. Gdy Pablo uznał, że od tego momentu wszyscy wokół niego będą cierpieć, popełnił samobójstwo – skoczył z mostu.

2. Kiedy Paco miał pięć lat, zmarł jego ojciec. W tym przypadku o śmierci członka rodu Pacheców nie zadecydowała chęć udania się w zaświaty. Pedro Pacheco został rozstrzelany przez członków kartelu narkotykowego, gdyż będąc pod wpływem alkoholu, omyłkowo zwymiotował na buty jednego z prominentnych członków meksykańskiej grupy przestępczej.

3. Po tragicznej śmierci Pedro mały Paco wraz ze swoją matką Aną Dolores uciekli z przeklętego Meksyku do Stanów Zjednoczonych. Niestety Ameryka nie przywitała ich ciepło. Matka Paco musiała pracować szesnaście godzin dziennie jako sprzątaczka, a jej ziemskie męki nie potrwały zbyt długo. W siódme urodziny syna śmiertelnie potrącił ją samochód, po tym jak pewien weteran wojenny z okna strzelistego wieżowca wyrzucił flagę USA, która to znienacka opadła wprost na twarz Anny Dolores, ograniczając jej koordynację ruchową.

4.  Paradoksalnie szczęście zaczęło mu sprzyjać dopiero, gdy stracił wszystkich. Niespodziewanie został adoptowany przez rodzinę Gustavsonów, która była znana z tego, że zarówno nieustannie dotowała amerykańską kulturę, jak i aktywnie działała na rzecz uciśnionych, słabszych, poszkodowanych. Pod ich opieką Paco rozbudził w sobie wrodzony talent artystyczny. Czytał, pisał, rysował, malował, reżyserował, grał na instrumentach. Szkołę filmową ukończył z wyróżnieniem, co pozwoliło mu zerwać wszelkie relacje z Gustavsonami (podchodził do nich z nieukrywaną pogardą). Przeprowadził się do Los Angeles, gdzie po latach pracy na zapleczu Hollywood poznał Justina Roilanda. Przyjaźń z aktorem i scenarzystą zaowocowała nieodpłatnym pozwoleniem na jednorazowe wykorzystanie postaci z Ricka i Morty’ego. Wciąż nikt się nie dowiedział, jakim cudem doszło do zawarcia tak absurdalnej umowy.

5. Dzięki temu Paco mógł przekonać wytwórnię filmową, aby zajęła się produkcją jego autorskiego debiutu – Tichy vs. Sanchez. Co prawda w przemyśle filmowo-serialowym próżno było szukać choćby jednej osoby kojarzącej postać Ijona Tichego, ale ten malutki drobiazg nie przeszkodził mu w realizacji wymarzonego opus magnum. W przedpremierowych wywiadach często podkreślał, iż prawdziwym wyzwaniem mogłoby być przekonanie do swojego pomysłu Lema, który prawdopodobnie zmieszałby go z błotem, uznając współrozmówcę za typowego amerykańskiego kretyna. Ale Lem – jak powszechnie wiadomo – nie żyje.

POWRÓT DO RECENZJI WŁAŚCIWEJ

Tichy vs. Sanchez jest doskonałą grą z gustami współczesnej widowni. Tytuł zapowiada mainstreamową nawalankę, taką jak Batman v Superman lub Godzilla vs. Kong. Zapewne niejeden odbiorca pomyślał przed seansem, że znowu będzie mógł obejrzeć wartki i zarazem pusty film akcji, gdzie dwóch kultowych bohaterów stacza ze sobą krwawy bój. Te nafaszerowane efektami specjalnymi walki zazwyczaj prowadzą do „głębokiej” konkluzji, podpowiadającej, że pojednanie potrafi pozytywnie wpłynąć na rzeczywistość, bo przecież tylko razem możemy coś sensownego zdziałać. Pacheco stara się odwrócić wektory, pokazując coś przeciwstawnego – w naszych działaniach nie ma niczego sensownego.

Jakież musiało być zdziwienie obserwatorów, kiedy uzmysłowili sobie, że Tichy nie pochodzi ani ze stajni Marvela, ani ze stajni DC, ani z żadnej innej znanej im fabryki popkulturowych idoli. Bacznie przyglądając się opiniom na internetowych forach, można dojść do wniosku, że wśród części odbiorców zapanowała dzika furia, iż naprzeciwko Ricka Sancheza staje jakiś anonimowy geniusz-kosmonauta, o którym może starsze pokolenia jeszcze pamiętały, ale pamięć ta prędko gdzieś się rozmyła. Skrajne reakcje na obraz Pacheco potwierdzają tylko genialność jego konceptu. Tytułowe „versus” nie dotyczy pojedynku siłowego, a duchowego. Pomimo występującemu w filmie natłokowi przemocy (dzieło zostało oznaczone kategorią wiekową R), największym przeciwnikiem dwójki tytułowych postaci jest ich niemożność przełamania własnych ograniczeń.

Starcie tytanów intelektu odbywa się przy aktywnym udziale odbiorców. Film został zaprojektowany na wzór Czarnego lustra: Bandersnatch oraz takich gier jak The Walking Dead czy The Wolf Amog Us. Zadaniem widza nie jest tylko tępe przyglądanie się opowiadanej historii z przerwami na mechaniczne zerkanie w ekran smartfona, ale przede wszystkim dokonywanie fundamentalnych wyborów. To od nas w dużej mierze zależy, co w danej chwili zostanie wypowiedziane lub zrobione. O ile w przywoływanych przeze mnie tytułach odbiorcy mogli kierować losem głównego bohatera, o tyle w Tichy vs. Sanchez podobny podział zanika. Jedność perspektywy pozostaje bez znaczenia; w tej samej scenie możemy zostać zmuszeni, żeby reagować wieloma bohaterami jednocześnie. Raz to będzie Ijon, raz Rick, a raz ktoś zupełnie poboczny. Problem jednak polega na tym, że nasza interakcja na niewiele się zda, jeśli zechcemy uczynić coś dobrego. Film Pacheco to okrutny test dla naszej empatii, ponieważ pokazuje, że wrażliwość na cierpienie innych nie jest równoznaczne z uzyskaniem mocy sprawczej.

Jak przy takiej historii rozpisać happy end, nie wychodząc równocześnie na potwornego obłudnika? Ijon otrzymuje misję spenetrowania planety, na której życie wymarło pod wpływem tajemniczego głosu, który wyłącza wszelakim istotom funkcje życiowe. Pierwszy raz w karierze bohater musi się zmierzyć z czymś skrajnie obcym, nieznanym i niewidzialnym. Przełamujące konwencję Dzienników gwiazdowych rozwiązanie nie posiada oczekiwanej kontynuacji. Podczas lotu Ijon wpada w międzygalaktyczny wir i  zamiast spotkać stu różnych Ijonów z odmiennych płaszczyzn czasowo-przestrzennych, wpada do kreskówkowego świata umieszczonego w kreskówkowej galaktyce. Sam również staje się kreskówkowym ludkiem, ale mogę zapewnić, że prezentuje się znacznie lepiej niż Lebron James w drugiej części Kosmicznego meczu.

Statek Ijona z hukiem rozbija się na Ricklandii – planecie stworzonej przez zapijaczonego Sancheza, który w przypływie rozpaczy odtworzył kształt Ziemi, tak aby przypominała mu o jego wielopoziomowej klęsce. Jak się okazuje, unikatowy w skali wszechświata Evil Morty odnalazł drogę do wszystkich alternatywnych rzeczywistości, z których wykradł pozostałych Mortych, Jerrych, Jessiki i Beth, pozostawiając jedynie Ricków. W ten sposób Rickowie wszelkiej maści zostali pozbawieni idealnej pod każdym względem rozrywki, jaką było nieustanne krzywdzenie bliskich. Gdy tylko Rickowie uświadomili sobie, że nie ma i nie będzie ani jednego Morty’ego, ani jednego Jerry’ego, ani jednej Jessiki i ani jednej Beth, poddali się zbiorowej anihilacji, ograniczając ilość Ricków do liczby pojedynczej. Tak powstała Ricklandia, najbardziej upiorne miejsce znajdujące się wewnątrz kosmicznej otchłani.

Właściwością Ricklandii jest nieśmiertelność. Zostając powołanym do życia, nie możesz umrzeć. Jesteś mordowany przez Ricka na miliard różnych sposobów, by przez setną sekundy zaspokoić jego gniew spowodowany wszechobecnym brakiem, ale potem znowu zmartwychwstajesz. I tak w kółko. Rick cię zabija, a ty ożywasz, po czym znowu giniesz i budzisz się żywym. Co więcej, Rick także usiłuje zabić siebie, ale niczym Bill Murray w Dniu świstaka, po dokonanym samobójstwie podnosi się ze swojego łózka, mając przed swoimi oczami ten sam widok, co wcześniej.

Przybycie Ijona mogłoby się okazać zbawienne, ale Pacheco ewidentnie nie przejawia woli wybawienia kogokolwiek z opresji. Tichy na Ricklandii odczuwa permanentny brak wiedzy, która dotychczas była jego największym orężem w walce z przeciwnościami losu. W królestwie Ricka z trudem poszukiwać podręczników, encyklopedii, artykułów. Makabryczne odkrycie braku książek połączone z niemożnością wydostania się z kreskówki prowadzi go do próby samobójczej. Ale przecież to nie takie proste. Zanim podejmie jakąkolwiek próbę, Rick zdąż go uśmiercić siedmiokrotnie (albo ośmio- lub dziewięcio-, w zależności od naszego wyboru).

Ijon bezskutecznie pragnie powstrzymać Ricka przed totalnym szaleństwem, dlatego idzie na ustępstwa. (Swoją drogą mamy masę opcji powstrzymania Ricka bez pójścia na ustępstwo, ale to nigdy nie wychodzi, bo finalnie i tak trzeba go zabić, a nie dość, że Ijon brzydzi się odbieraniem życia, to jeszcze ta cholerna nieśmiertelność). Jako ustępstwo Sanchez rozumie pomoc w badaniach nad wykreowaniem nowego Morty’ego…

KLUCZOWY SPOJLER

… które to badania są nieskuteczne, bo Pacheco z uporem maniaka usiłuje przekazać nam, że alternatywne rzeczywistości, dynamiczny rozwój nauki, osaczające ludzkość przepływy – zarówno informacji, jak i dezinformacji – nie mają znaczenia. Jeśli zacząłeś źle, skończysz jeszcze gorzej. Jeśli mimo to, że zacząłeś źle, chcesz naprawić (przeważnie cudze) błędy, nie naprawisz ich. Liczy się tu i teraz, liczy się chaos, w którym tkwisz i na który nie masz wpływu (jeżeli bowiem wpływu na swoje istnienia nie mają Tichy czy Sanchez, to kto?). Człowiek chciałby choć troszkę pomarzyć o czymś niestworzonym, lecz te wyobrażenia rozbijają się o konstrukcje wypracowane w realnej rzeczywistości. Skoro owa rzeczywistość była, jest i będzie chora, pomyślany przez nas inny świat również taki będzie.

Dlatego nie ma happy endu, tak jak nie ma puenty niniejszego tekstu recenzenckiego, bo i nie ma źródła, na podstawie którego ten tekst powstał. Ni mniej, ni więcej oznacza to, że są wyłącznie rzeczy, myśli i odczucia, których nie ma, ale które potrafimy nazwać mimo ich nieistnienia. Stąd prawdopodobnie bierze się podniecenie wykreowaną fikcją, bo przecież to, że jej nie ma, może równie dobrze znaczyć, że jest nam ona wyjątkowo bliska.

Tekst powstał w ramach projektu LEM: REWIZYTA współfinansowanego ze środków Miasta Krakowa