Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Totalność i perwersja

Recenzje /

Krzysztof Varga jest mistrzem pierwszego zdania. Rozpoznawalna po kilku słowach fraza w całym jej elokwentno-erudycyjnym entourage’u, gęste wywody egotycznego narratora, ich pół-ironiczny, pół-ekstatyczny sztafaż i językowa maestria kierują myśli ku jednemu z najwybitniejszych stylistów we współczesnej literaturze polskiej. 

Już w tym pierwszym zdaniu decyduje się bowiem charakter nowej powieści, kalibruje jej tonacja, buduje hierarchia. Niekiedy pierwszeństwa udziela Varga melancholii – Dworzec Keleti o siódmej rano wygląda jak Europa po deszczu. (Bildungsroman), niekiedy kpinie – W dniu, w którym umarła Amy Winehouse, miałem potężną biegunkę. (Trociny), czasem sugeruje konflikt ze światem – Obudziło go przeciągłe wycie syren alarmowych, straszliwe, głośne i bezlitosne, świdrujące mózg jak dentysta kanał w chorym zębie. (Masakra), a czasem z samym sobą – Usłyszałem jej nazwisko w rozgrzanej taksówce. (Karolina). Najnowsza książka Vargi – Dziennik hipopotama – nie jest jednak powieścią, ale – jak sam tytuł wskazuje – dziennikiem. W przypadku tego gatunku literackiego opowieść warunkowana jest w znacznym stopniu przez względy pozaliterackie (a więc samo życie autora), co utrudnia utrzymanie pierwotnie wytyczonego kierunku narracji. A jednak w przypływie prekognicji Varga rozpoczyna dziennik od zdania idealnie odzwierciedlającego emocjonalny ładunek całości zapisków – Obudziwszy się w stanie niezrozumiałej euforii połączonej z bezdenną rozpaczą, postanowiłem rozpocząć wreszcie te zapiski dziennikowe. Zaiste, trzymana w rękach czytelnika publikacja nie jest świadectwem stoicyzmu i moderatio.

Przez blisko dwa lata Krzysztof Varga sumiennie opisuje swoją codzienność. Składają się na nią osobiste przeżycia, obserwacje społeczne i przede wszystkim pochłaniana w każdej ilości i w każdej formie  kultura. Pławi się w Prusie i Bachu, entuzjazmuje Warlikowskim i Klerem, w środku nocy ze snu zrywa go myśl, że przed śmiercią nie zdąży obejrzeć wszystkich seriali. Jest czytelnikiem totalnym, widzącym w sztuce najwyższe uzasadnienie dla ludzkiej egzystencji, jej najdoskonalszą realizację. Jest arbitrem elegantiarum ferującym zdecydowane sądy, niekiedy tylko pozwalającym nostalgii lub względom koleżeńskim złagodzić ostrze krytyki. Jest elitarystą w pełni świadomym swojego elitaryzmu. Jest wreszcie antypopulistą kulturowym, pomstującym na schlebianie gustom publiczności poszukującej przede wszystkim rozrywki, na obniżające się standardy instytucji kultury, na merkantylne wywyższenie sztuki masowej nad wysoką.

Dziennik hipopotama jest jednak przy tym zbiorem sprzeczności, w którym deklaracja nie pokrywa się ze świadectwem, a zarzuty wobec innych z autorefleksją. Varga krytykuje snobistyczne zainteresowania Adama Zagajewskiego, zżyma się na oderwanie od rzeczywistości Sándora Máraiego, Gombrowiczowi wyrzuca, że kabotynizm tak go zaślepiał, że jeno własne odbicie w lustrze zauważał, po prawdzie nic więcej, samemu przejawiając wszystkie te przywary. Oskarża innych o przerafinowanie i egotyzm, a sam jest nieapologetycznie elitarystyczny i ograniczony przez własny punkt widzenia. Reprezentowany przez niego elitaryzm w zakresie sztuki nie budzi większego zdziwienia i wydaje się nieszkodliwy – jako koneser preferuje dzieła przybierające wyrafinowaną formę i zakorzenione w kontekście kulturowym ponad te, których recepcja kończy się na podstawowym poziomie odbioru. Jego elitaryzm społeczno-polityczny często wywodzi go jednak na manowce i podkopuje diagnozy na temat polskiego społeczeństwa, które w efekcie niejednokrotnie osądza w sposób nieadekwatny i krzywdzący. Choć mieni się miejskim flâneurem – chłodnym i chłonnym obserwatorem rzeczywistości – autor zadowala się oglądem powierzchownym i ograniczonym do swojej komfortowej bańki. Nawet jeśli chodzi po Warszawie i podsłuchuje codzienne Polaków rozmowy, to nie zapuszcza się z Mokotowa dalej niż na Żoliborz i Stegny, a do wyjazdu na drugą stronę rzeki (o reszcie Polski nie wspominając) może go skłonić tylko wizyta w antykwariacie, na targach książki lub w szpitalu.

Najbardziej zaskakująca sprzeczność kryje się natomiast w dziedzinie dla niego najważniejszej – sztuce. Varga jest bowiem nie tylko czytelnikiem, ale i pisarzem totalnym. Myśli, widzi, czuje literaturą: urzędującego prezydenta uznaje za znakomity materiał na powieściowego bohatera, w postępującej rytualizacji katolicyzmu dostrzega szansę dla rozwoju literatury. Nawet własne wybory życiowe stara się ująć w literackie ramy i gdy decyduje się zakończyć wieloletni związek, by związać się z inną kobietą, którą nazywa zresztą imieniem francuskiej poetki i ukochanej Flauberta – Louise Colet – wymawia się, że jest w wieku faustowskim: „Za stary, by tylko się bawić, za młody, by nie mieć pragnień”.

Także o innych sprawach osobistych pisze Varga w sposób zupełnie bezceremonialny i otwarty. Podczas gdy wobec przewijających się przez jego życie i dziennik ludzi zachowuje subtelną, elegancką dyskrecję, sam sobie skąpi jej dobrodziejstw. I chociaż dziennik nigdy nie jest idealnym przełożeniem życia na tekst, ale wynikiem określonej selekcji w trakcie pisania i już na etapie opracowywania rękopisu, Vardze ręka nie drgnęła przy przygotowywaniu tekstu do druku, nie usunął całych ustępów, które mogą ukazać go w złym świetle albo skonfliktować z innymi ludźmi. Korzysta z oferowanej mu przez dziennik wolności i umieszcza w nim kontrowersyjne opinie lub treści nazbyt intymne, aby mogły ukazać się w którymś z publikowanych w „Dużym Formacie” czy „Newsweeku” felietonów.

Jest w odsłanianiu swojego życia osobistego na kartach dziennika tak bezwzględny, że niekiedy aż demonstracyjny, odrzuca jakiekolwiek krygowanie się, zachowawczość. Jednakże im bardziej zbliża się do odwzorowania prawdy, tym bardziej oddala od literackiej doskonałości. Przytaczane wiernie zapiski gubią proporcje, tekst staje się redundantny, wytraca swój rozmach, obrasta watą słowną i wyzwala rosnące uczucie znużenia. Powtarzana po wielokroć słuszna krytyka rynku wydawniczego zmienia się w biadolenie, uzasadniona skarga na brak uznania – w płaczliwość, a trafne uwagi odnośnie do katolicyzmu, polskości czy kultury – w obsesje. Absolutna uczciwość względem prawdy, która nakazywała mu pozostawienie kolejnych tyrad albo skarg urażonej miłości własnej, jest cnotą godną szacunku w przypadku non-fiction – przez Vargę skądinąd surowo krytykowanego jako pozbawionego polotu i pociąganego do odpowiedzialności za śmierć powieści w Polsce – w tym przypadku srogo odbija się jednak na jakości tekstu. Dziwi zatem, że on sam – pisarz totalny, czytelnik wybitnie świadomy, który wątpi, czy umie obcować dziś z książkami tak, by nie myśleć, że należałoby je skrócić, zredagować, poprawić – zdecydował się na publikację książki pozostającej w jawnej sprzeczności z jego artystycznym credo.

Jeśli spojrzeć na dziennikowego Vargę z perspektywy psychoanalitycznej, do czego zachętą wydaje się już sam fakt publikacji dziennika, to wymienione sprzeczności, które z osobna nie budzą większego zdziwienia, przez swoje spiętrzenie ujawniają nie tyle przekorę czy neurotyczne rozchwianie, ale coś, co w oparciu o teorie Lacana i Deleuze’a można by określić jako symptomy perwersji. Przy czym chodzi tu o perwersję rozumianą jako mechanizm psychospołeczny odnoszący się tak do jednostek, jak i zbiorowości, a nie rodzaj inklinacji wobec określonych praktyk seksualnych. Za takim eksperymentem interpretacyjnym przemawiają nawet nie tyle skomplikowana relacja Vargi z apodyktyczną matką i zdystansowanym ojcem, bunt wobec majestatu i powagi, afirmacyjno-negacyjny stosunek do „mieszczańskich” norm życia, autoorientalizujące spojrzenie na Zachód i polskość, ile jego relacja ze sztuką. Perwersyjność Vargi należy bowiem rozpatrywać przede wszystkim w kontekście jego pisarstwa.

W psychoanalizie Lacanowskiej perwersja sytuuje się gdzieś w pół drogi między neurozą a psychozą. W przeciwieństwie do psychotyka, który nie przyjmuje ojcowskiego prawa, i neurotyka, który uznaje je za jednoznacznie obowiązujące, perwert oscyluje na granicy ustalonych norm, igra z porządkiem społecznym, z oczekiwaniami środowiska. Nieznajdujący satysfakcji w profesji redaktora i felietonisty, powieści tylko pożądający Varga, w rzeczywistości w uprawianej przez siebie literaturze pięknej nie może uwolnić się od publicystycznego stylu, którego przemożny egotyzm i autorytatywność spojrzenia biorą górę nad powieściową psychologią postaci i ambiwalencją. Bo o ile felietony czyta się dla charyzmatycznego głosu znajomego autora, o tyle w powieści szuka się polifonii i zaskoczenia, kontestującego światopogląd czytelnika. Zbyt mieszczański na awangardzistę, źle czuje się Varga zarazem w pisaniu poważnym, nobliwym, jakie przypisuje polskim literackim mędrcom Stasiukowi i Myśliwskiemu, a które odpowiada usankcjonowanemu w Polsce wyobrażeniu o pisarzach. Zauważa: Nigdy nie potrafiłem być do końca poważny w swoim pisaniu […] nawet gdy chciałem napisać śmiertelnie poważną książkę – finalnie zawierała ona fragmenty może nieprzyjemne, ale zabawne. Jak twierdzi Deleuze – perwersja zawsze wiąże się z rodzajem rozszczepienia, perwert mówi jednocześnie tak i nie.

Masochista (czyli perwert bliższy neurotykowi) zastępuje edypalne prawo ojcowskie prawem fantazmatycznie matriarchalnym, które ma odtąd egzekwować domina, wyobrażająca omnipotentną matkę. Swoją dominą Varga uczynił literaturę. Jej chce się oddawać w zupełności, przez nią być tłamszony i poniewierany, literatura – pisze – to powinna być toksyczna miłość na całe życie. Literatura ma być pokazana jako antidotum na truciznę rozrywki, polityki, technologii, a także na jad „dobrego życia”, pisać natomiast trzeba do końca, pisać tak, żeby się aż pisaniem pognębić. Zinternalizowana przez niego absolutna dyscyplina względem literatury (dzień bez złożonych uczynków pisarskich jest dniem zmarnowanym, wyjętym z życiorysu, nieliczącym się w zasadzie), poddaństwo względem jej wytworów popycha go niekiedy w stronę szaleństwa, przyprawia o drżenie. W myślach piętrzy stosy lektur, które chce sobie przyswoić, posiąść, fetyszyzuje książki, lubuje się w ich formie, nabywa je w ilościach oszałamiających ze świadomością, że nie będzie w stanie ich przeczytać. Książki dominują nad nim, a on tej dominacji się poddaje. Ból i ekstaza splatają się ze sobą w nierozerwalną całość i wzmacniają w chorobliwym napięciu. Nawet w chwilach ofiarowującemu mu się zdrowia pod postacią zrzucenia z siebie dyktatu pisania – Myślałem jakiś czas temu o zaprzestaniu jakiegokolwiek pisania i widziałem to jako rodzaj wyzwolenia – albo zastąpienia podległości dominie związkiem z realnie istniejącą kobietą, nieuchronnie zwraca się ku masochizmowi: chciałbym jej pożądać erotycznie w sposób autodestrukcyjny […] dać jej zniszczyć siebie, spalić się w niespełnieniu zmysłowym, ale ja zadziwiająco zakochuję się w jej podziwie dla mnie jako pisarza. Może być coś żałośniejszego?

W ostatecznym rozrachunku trzeba jednak przyznać, że lektura Dziennika hipopotama jest źródłem złożonej, ale mimo to dużej przyjemności estetyczno-intelektualnej i doświadczeniem niekiedy niemal ekstatycznym. Nawet jeśli mniej więcej w połowie tekstu czujemy się tak dalece zadomowieni w osobistym bestiarium Krzysztofa Vargi, że nie mogą nas już zaskoczyć żadne upiory, którymi nas straszy – Patryk Vega, Blanka Lipińska czy Zenek Martyniuk. Nawet jeśli potykamy się niekiedy o nieścisłości lub sprzeczności, które odsłaniają się za każdym razem, gdy odsłania się sam autor. Nawet jeśli dziwi nas, czemu autor zdecydował się na publikację książki, która pod względem literackim ustępuje innym jego dziełom. Nawet jeśli po przewróceniu ostatniej strony uderza nas jakieś uczucie z pogranicza satysfakcji i dyskomfortu. Gdyż tak jak András, bohater Sonnenberga, po seksie, tak ja, po Vardze, zawsze czuję bezbrzeżny smutek.

Krzysztof Varga

Dziennik hipopotama

Iskry, 2020

Liczba stron: 640