Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Andrij Kurkow, „Jimi Hendrix we Lwowie” (fragment)

Rozdział III

Wilgotne powietrze, przenikając do wnętrza opla przez minimalnie opuszczoną szybę, musnęło policzek Tarasa. Obudził się. W półśnie natychmiast sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął zapracowane  tej nocy złote. Włączył światło. Oczy skierowane na ściśnięte w ręku banknoty zaczynały go piec. Głowa chyba całkiem otrząsnęła się z drzemki, ale ręce i nogi jeszcze go nie słuchały. Zasnął na siedząco, a ciało nie lubi snu w takiej pozycji. No i tak się odpłaca. „Trzeba by się rozruszać” — pomyślał.  Przeciągnął się, podniósł oparcie fotela. Włączył silnik.

„Do domu za wcześnie, jeszcze sąsiada obudzę — zdecydował. — Wymienię lepiej złote i posiedzę sobie do szóstej w kafejce internetowej”.

Spojrzał na zegarek. Pół do piątej.

Reflektory oświetliły mgłę, przebiły ją na jakieś czterdzieści metrów. Taras chrząknął zadowolony, że mgła rzednie. Obok szarego opla zaczęły powoli przepływać domy ulicy Szpitalnej.

Jakżeż miał dość tej jesieni! Deszcz, mgła. Wprost jak w Londynie, w którym nigdy nie był. Do lata  daleko. A jak by było dobrze znaleźć się wśród lata, w cieple. Wykąpać się w morzu albo rzece…

Taras się skrzywił, autentycznie ubolewając. I komu przyszło do głowy, żeby wybudować to cudne miasto tak daleko od morza? Gorzej — daleko od wody! Ląd i ląd, najbliższa plaża dopiero w Winnikach, ale tam w lecie nie ma gdzie stopy postawić. Może wyjechać? Przenieść się do Odessy? Odessa to też piękne miasto, i do tego nad morzem!

Przed nim po prawej pojawił się przystanek tramwajowy, obok którego stał murowany budyneczek oferujący jakże ważne dla każdego mieszkańca usługi, o czym informowały dwie skromne tabliczki: „Zegarmistrz” i „Wymiana walut”. To oczywiste, że w nocy nikt nie naprawia zegarków, za to w okienku kantoru paliło się jaskrawe żółte światło. Pod to okienko przy ulicy Iwana Franki podjeżdżał trzy, cztery razy w tygodniu. Rzecz jasna, jeżeli miał robotę. Czasami i z tydzień nie miał powodu podjeżdżać. Wtedy nie pozostawało mu nic innego, jak tylko siedzieć w domu, czytać książki czy gazety i błądzić po internecie.

A przecież mógłby tak samo wygodnie i bez specjalnych wymagań mieszkać w Odessie, też na  pierwszym piętrze. Tak samo jak tu, we Lwowie. Nie miałby nawet nic przeciwko temu, gdyby tam, w tym wyimaginowanym odeskim domu, tak samo skrzypiały drewniane schody i była taka sama przedziwna akustyka. Co tam! Najważniejsze, żeby było morze! I dookoła ludzie! Jak będą ludzie, znajdą się klienci, a to pewny zarobek. Najważniejsze to znaleźć w Odessie złe drogi. Żaden problem! Na pewno nie ma w kraju takiego miasta, w którym nie dałoby się znaleźć jezdni z kocimi łbami! I chwała Bogu!

Taras zatrzymał się przed kantorem. Nie wyłączając silnika, wysiadł z samochodu. Podszedł do oświetlonego okienka. Przez lekko zaciemnioną szybę z wycięciem u dołu do bezpośredniego

kontaktu z klientami mógł dostrzec sympatyczną dziewczynę — nocną pracownicę całodobowego kantoru wymiany walut. Nie wiedział, kto tu pracuje w dzień, bo jakoś nie miał okazji korzystać z tych usług za dnia.

— Dobrej nocy! — Taras uśmiechnął się, patrząc jej w oczy i wsuwając przez wycięty w szybie otwór uczciwie zarobione złotówki.

— Dobrej. — Kiwnęła głową.

Ręką w białej ażurowej rękawiczce zachodzącej pod rękaw czerwonego swetra i chyba sięgającej aż do łokcia zgarnęła banknoty.

Taras widział, jak obraca każdy w palcach.

— Proszę. — Wysunęła przez wycięcie hrywny.

— Czy nie jest pani zimno? — zapytał trochę żartem, zatrzymując wzrok na cienkich paluszkach ukrytych pod rękawiczkami.

— Niech się pan nie martwi — odpowiedziała. — Ja tu mam ogrzewanie.

Taras się skupił i rzeczywiście usłyszał ciche buczenie.

— A ja myślałem, że zaproszę panią na kawę… gdyby pani było zimno.

— Jak mi będzie zimno, sama się wproszę! — odcięła się zadziornym głosikiem.

Już podchodząc do samochodu, obejrzał się na moment. Nie widział stąd twarzy dziewczyny, bo mocne światło lampy z okienka biło po oczach.

Postawił opla pod swoim domem na Piekarskiej i poszedł do najbliższego klubu interaktywnego.

Słabe, tajemnicze oświetlenie podkreślało zapewne, że jest to przybytek otwarty całą dobę i że nie cieszy się nadmierną popularnością. Kilka stolików z komputerami, z lewej goła lada baru, z prawej lodówka ze szklanymi drzwiczkami, za którymi stały rzędy butelek piwa, coli i wody. I — ani żywej duszy.

— Hej! — niezbyt głośno zawołał Taras.

— Co jest, kto tam? — zachrypiał zza baru męski głos.

Taras podszedł bliżej, zobaczył chłopaka, zaspanego, z pomiętą twarzą, w rozciągniętym swetrze.

— Co potrzeba, internet? — zapytał młody sennym głosem.

— Nie, najpierw piwo, potem kawa.

— Kawy nie ma, jest piwo. Pan se weźmie z lodówki.

Taras wziął butelkę. Podał chłopakowi. Tamten otworzył, wyjął czystą szklankę

— Włączyć panu internet? — zaproponował.

— Włącz. — Taras wzruszył ramionami.

Chłopak wyszedł zza baru, usiadł przy komputerze. Monitor się rozjaśnił, pojawił się obraz.

— No jest, pan siada! — Chłopak ustąpił miejsca Tarasowi.

Taras ulokował się w boksie. Po bokach jego osobistą przestrzeń ochraniały drewniane przegródki. Monitor oświetlał mały pulpit z klawiaturą i myszą lepiej niż jakakolwiek lampa. Taras odsunął klawiaturę. Nalał piwa do szklanki. Nadpił. Potem wyjął z kieszeni chińskiej granatowej kurtki tulejkę po granulkach homeopatycznych. Otworzył. I ostrożniutko wysypał na stolik ze dwadzieścia malutkich kamyczków. Jedne ciemniejsze, inne jaśniejsze, ale wszystkie szare. Łyknął jeszcze raz piwa i zaczął te drobinki przesuwać palcami.

— Nie masz lupy?! — krzyknął w stronę baru.

— Nie — odpowiedział chłopak. — Długopis, papier mam, ale lupy…

— O, to daj mi kawałek papieru! — poprosił Taras.

Chłopak przyniósł mu czysty arkusz formatu A4.

Taras zsunął ręką wszystkie kamyczki na białe tło papieru. Zrobiły się bardziej widoczne.

— Co to jest? — spytał, zatrzymując się za plecami klienta, pracownik całodobowej kawiarenki internetowej.

— To? — Taras się odwrócił. — To są kamienie lecznicze — zażartował.

— A na co pomagają?

— Jeszcze nie wiem, trzeba przeprowadzić parę eksperymentów…

Chłopak, odchodząc, obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.

Taras wypił piwo do końca i starannie zsypał z kartki kamyczki z powrotem do tulejki, zakręcił ją, włożył do kieszeni.

Zapłacił i wyszedł.

Mgła zaczynała już się unosić nad Lwowem, jakby same ulice wypychały ją do góry.

Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Taras spojrzał na stopnie, z których każdy, jak klawisz rozstrojonego fortepianu, wydawał nieprzewidziany dźwięk. Piąty był najgłośniejszy, najbardziej przenikliwy. Ten właśnie budził sąsiada z parteru — pamiętliwego Jerzego Ostrowskiego, byłego fryzjera, byłego łaziennego, byłego introligatora i byłego ochroniarza w markecie. Teraz można było o nim mówić po prostu „były”. Nigdzie nie pracował, ale pił regularnie, a jak się już upił, szukał rozmówców, z tym że wyłącznie trzeźwych. Podpity do pijanych nigdy się nie zbliżał — bał się. Może chciał takim zachowaniem podkreślić, że też jest niebezpieczny, jak się upije. Ale trudno by było w to uwierzyć. Miał w sobie coś łagodnego i kociego. Nawet kiedy się awanturował z Tarasem z powodu hałasu, po wyrazie jego twarzy, szczupłej, o subtelnych, szlachetnych rysach, było wyraźnie widać, że potrzebuje współczucia i czułości i że to właśnie ich brak pcha go do awantur.

Taras przekroczył piąty stopień i pokonawszy dziesięć następnych, znalazł się przed swoimi drzwiami.

Z cichego tranzystorka łgarczyka stojącego od niepamiętnych czasów na kuchennym stole rozległ się hymn Ukrainy.

— Szósta — Taras ziewnął. — Czas się kłaść. Kto się z hymnem kładzie, temu Pan Bóg daje!

Taras od czasów szkolnych starał się nie rzucać słów na wiatr. Również tym razem — powiedział i już po pięciu minutach leżał, próbując podliczyć, co mu Pan Bóg dał za tę minioną roboczą noc? Co i ile?

Andrij Kurkow, Jimi Hendrix we Lwowie, przeł. Magdalena Hornung, Noir sur Blanc 2021.