Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Tylko nie uszkodź gołębia. O animowanym „Spider-Manie” z lat 90.

Artykuły /

Mam trzydzieści dwa lata i niewielu rzeczy zazdroszczę współczesnym dwunastolatkom. Jedną z tych niewielu rzeczy jest możliwość oglądania kinowych Avengersów w wieku do tego idealnym. Z drugiej jednak strony: ja w latach 90. miałem animowanego Spider-Mana. Serial, który spokojnie można uznać za wczesną, najntisową wersję kinowego uniwersum Marvela, skończył właśnie dwadzieścia pięć lat.

Porównanie marvelowskich seriali z lat 90. do MCU to nienowa analogia. Użył jej między innymi twórca youtube’owego kanału „Panels to Pixels” w tytule jednego ze swoich filmów. Takie skojarzenia nasuwają się zresztą same – jak przyznał jeden z producentów serialu, John Semper Jr., przed przystąpieniem do pracy twórcy mieli dostęp do niemal całego uniwersum Marvela. I z tego dostępu radośnie korzystali, wrzucając do odcinków X-Menów, Avengersów czy Fantastyczną Czwórkę.

Superbohaterskie crossovery nie były w połowie lat 90. nowością – ogromne uniwersa scalające serie wydawane niezależnie od siebie były już od wielu dekad komiksowym standardem. Ale dwadzieścia pięć lat temu zeszyty z dymkami interesowały czytelników w coraz mniejszym stopniu, a Marvel ponuro człapał w kierunku kryzysu, który o mało co nie rozłożył na łopatki i wydawnictwa, i całej branży. Decydenci wiedzieli, że aby pozyskać nowe pokolenie czytelników, trzeba próbować dotrzeć do niego poprzez inne media. I telewizja była idealnym miejscem do tego, żeby zaznajomić dzieciaki z całym szeregiem mniej i bardziej znanych herosów.

W Polsce sytuacja komiksu superbohaterskiego prezentowała się jeszcze gorzej. Zeszyty Marvela i DC nad Wisłą pojawiły się dopiero po przemianach ustrojowych za sprawą warszawskiej firmy TM-Semic. I choć wydawnictwo w ciągu kilkunastu lat istnienia zaprezentowało Polakom ponad trzydzieści amerykańskich serii, to pozycje superbohaterskie kupowała raczej nieliczna grupa pasjonatów. A i ci zaczęli odpadać w drugiej połowie lat 90., powodując stopniowe zamykanie kolejnych cykli: X-Menów, Batmana i Supermana w 1997, Spider-Mana rok później.

Za oceanem komiksy superbohaterskie stopniowo popularyzowały się od końca lat 30. XX wieku i w międzyczasie zdążyły stać się hobby międzypokoleniowym. W wielu amerykańskich domach kolekcje zeszytówek dziedziczy się po dziadkach czy rodzicach. U nas Marvel i DC musiały zaczynać w dużo mniej dogodnych warunkach. Statyczne komiksowe kadry konkurowały z wysokobudżetowymi filmami, coraz popularniejszymi grami wideo i telewizyjnymi kreskówkami. Dlatego polskie dzieci częściej od swoich zachodnich rówieśników poznawały superbohaterów poza ich „naturalnym”, papierowym środowiskiem.

Jeśli wierzyć polskiej Wikipedii, Spider-Man: The Animated Series trafił do TVP2 niecały rok po amerykańskiej premierze. I dwa lata po słynnym rysunkowym Batmanie Bruce’a Timma – serialu nieporównywalnie bardziej interesującym plastycznie i fabularnie. Już jako kilkulatek zdawałem sobie sprawę z estetycznej czy narracyjnej przepaści dzielącej obie produkcje. Ale z jakiegoś powodu to ten brzydszy i głupszy Spider-Man zdobył moje małoletnie serce.

Jak głupi był ten serial? Cóż, najntisowo głupi. Rysunkowy Pajęczak traktował naukę w typowo umowny dla amerykańskiego mainstreamu sposób. Cały drugi sezon został poświęcony tak zwanemu „neogenicznemu koszmarowi” – to długa historia, w ramach której Peterowi Parkerowi najpierw wyrosły dwie dodatkowe pary rąk, a potem też kilka par oczu, chitynowy pancerz, szczękoczułki i nogogłaszczki. Tak – serialowy Spider-Man na pewnym etapie zmienił się w ogromnego pająka, częstując przy tym traumą miliony dzieci na całym świecie, w tym wyżej podpisanego. Scena pierwszej mutacji Spider-Mana to naprawdę porządny body-horror, po którym przez jakiś czas nie mogłem zasnąć.

Twórcy nie mieli oporów przed traumatyzowaniem kilkulatków scenami jak z Cronenberga, mieli za to narzucone typowe dla lat 90. ograniczenia w kwestii obrazowania przemocy. Przy czym warto zauważyć, że nie są prawdziwe plotki o wyjątkowo radykalnej cenzurze, która miała uderzyć w serial o Pajęczaku. Zasady, jakie narzucono produkcji Marvela, narzucano wszystkim ówczesnym serialom animowanym. I tak: twórcy nie mogli na przykład obrazować Spider-Mana uderzającego wrogów pięściami. Pajęczak mógł natomiast przewrócić na kogoś ścianę budynku – bo czemu nie? Co ciekawe, kopniaki nie stanowiły żadnego problemu.

Ponadto animatorzy nie mieli pozwolenia na ukazywanie odlatujących gołębi w scenach, w których superbohater lądował na dachach budynków – mogłoby to bowiem oznaczać, że któryś z ptaków został uszkodzony. Zabronione było też używanie w dialogach słów powiązanych ze śmiercią czy zabijaniem. A wampiry nie zajmowały się piciem krwi, zamiast tego „wysysały osocze”. I to nie otworem gębowym, a dziwacznymi przyssawkami na dłoniach.

Ciekawie wyglądała kwestia broni – nie wolno było ukazywać „realistycznie wyglądających” spluw. To z tego powodu wszyscy – włącznie z drobnymi złodziejaszkami i nowojorskimi policjantami – używali w Spider-Manie dziwacznych miotaczy laserów. Dlaczego zatem w powstającym nieco wcześniej Batmanie Jokerowi zdarzało się chodzić z „Tommy gunem”? To przechodziło bez problemu, bo – jak twierdzi Mark Hamill – dzieci nie miały dostępu do broni maszynowej z czasów amerykańskiej prohibicji. W latach 90. „Tommy gun” nie uchodził za realistycznie wyglądający pistolet.

To niejedyne ograniczenia blokujące twórców rysunkowego Spider-Mana. Być może największy problem stanowił niski budżet, odczuwalny zwłaszcza w ostatnich dwóch z pięciu sezonów serialu. Trójwymiarowe tła w latach 90. mogły robić wrażenie, ale wielokrotnego używania tych samych ujęć czy bezwstydnie „skokowych” momentów, w których bohaterowie poruszali się z prędkością trzech klatek na sekundę, wytłumaczyć się nie da. Finalnie serial brutalnie urywa wątek poszukiwań Mary Jane Watson – Spider-Man wyrusza na pomoc ukochanej, ale tego widzowie już nigdy nie zobaczyli. Dzięki temu w ostatniej scenie serialu nieco lizusowskie cameo zalicza Stan Lee.

Spider-Man nie był typowym dla swoich czasów superbohaterskim proceduralem z kolejno rotującymi „przestępcami tygodnia”. Okej – może na etapie pierwszego sezonu tak było. Ale później serial zaczął wikłać się w wieloodcinkowe narracje rozpisane na jeden lub więcej sezonów. I być może właśnie dlatego Spider-Man był tak wciągający. Przecież jeśli się już zaczęło oglądać neogeniczny koszmar, to warto było prześledzić go do końca (spoiler: tytułowy bohater przekazuje swoją mutację Sępowi, skazując go na gehennę – i przy okazji nie ma z tym żadnego problemu).

Spider-Man nie był ani jedynym, ani ostatnim serialem o Pająku. Emitowano go jednak w interesującym momencie – gdy Hollywood na poważnie zaczynało myśleć o przenoszeniu trykociarzy na ekrany kin. W trakcie prac nad serialem o zrealizowaniu filmowego Spider-Mana głośno myślał James Cameron. A pół roku po wyemitowaniu ostatniego odcinka do kin trafił Blade: Wieczny łowca z Wesleyem Snipesem – pierwszy frekwencyjny sukces Marvela, który stworzył miejsce dla projektów takich jak X-Men czy powstały w 2002 roku Spider-Man Sama Raimiego.

Dziś wiemy, że ogromne światy wypełnione dziesiątkami postaci można z sukcesem przekonwertować na wielki ekran. W połowie lat 90. nie śniło się to ani Stanowi Lee, ani żadnej grubej rybie z Hollywood. Dlatego cieszę się, że mogłem cieszyć się Spider-Manem – moim skromnym, głupim i brzydkim MCU sprzed dwudziestu pięciu lat.

Bartek Przybyszewski

(ur. 1987) – wchłania sporo popkultury, przede wszystkim w postaci komiksów (głównie europejskich), filmów (głównie amerykańskich) i płyt (głównie niepolskich). W wolnych chwilach pisze i rysuje komiksy. Admin fanpage’a Liczne rany kłute. Parę lat temu zrobił licencjat z andragogiki i nie chce mu się robić magistra.