Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Potpourri z Balcerowicza („Niepowtarzalny urok likwidacji”)

Recenzje /

Podobno o latach 90. powiedziano już wszystko. Zdaje mi się jednak, że im więcej o nich mówimy, tym mniej wiemy. Zbiór Niepowtarzalny urok likwidacji Michała Matysa i Piotra Lipińskiego nie rozstrzygnie naszych sporów i nie domknie dyskusji. To raczej okazja do podróży do dzikiego kraju – nowo powstałej III RP. Bez wygód i przewodnika, bo to nie czasy all inclusive. Za to z dreszczem emocji i oryginalnymi pamiątkami.

Zbiór wydany przez Czarne zawiera wybrane reportaże z pięknych i strasznych lat 90. To zgrabne, mocne i bardzo sprawne dziennikarskie kawałki. Dzisiejsza medialna młodzież mogłaby się od Matysa i Lipińskiego wiele nauczyć. Czytelnikom więcej pożytku przyniesie jednak nie przyjemność wynikająca z lektury, ale buchalterskie wyliczanie tego, czego w książce nie ma, a co, przeciwnie, umieszczono tu ze sporym naddatkiem.

Dla autorów (oraz ich okazjonalnych współpracowników), reporterów i dokumentalistów związanych z „Gazetą Wyborczą” lata transformacji były czasem intensywnej pracy i – jak się domyślam – zawodowym eldorado. Autorzy we wstępie i poprzedzających rozdziały lakonicznych wprowadzeniach zdają się dopiero otrząsać z szoku wywołanego przyspieszeniem, tempem własnej pracy i napotykanymi na reporterskiej ścieżce wydarzeniami. Dziwią się po latach temu, co widzieli i samym sobie, że się nie… dziwili: Czytając dziś te teksty, widzimy, jak wszystko, co nowe, witaliśmy z młodzieńczą naiwnością. To zupełnie zrozumiałe. Wszystko było wówczas świeże i fascynujące.

Zawarte w Niepowtarzalnym uroku likwidacji reportaże można roboczo podzielić na dwie kategorie: obyczajowo-etnograficzną oraz ekonomiczną. W pierwszej mieszczą się teksty dotyczące mód, dziwactw i nowych zwyczajów. W podświadomości czytelników pamiętających tamte czasy (jak piszący te słowa) wyświetla się film o rozmytych konturach i „śnieżących” zakłóceniach, jak z zajeżdżonej taśmy VHS: odkurzacze Rainbow, bazarowy handel, kiczowate ciuchy, pokątna ezoteryka, ludowa ufologia i tak dalej. W wypadku tych, którzy urodzili się zbyt późno, by to wszystko pamiętać, pocztówki z epoki wczesnego kapitalizmu pewnie rozbudzają wyobraźnię. To przyjemniejsza część książki. Pozwala na lekturę zbliżoną do etnograficznych poszukiwań Olgi Drendy, choć bez właściwej autorce Wyrobów czułości dla przedmiotów i związanych z nimi bohaterów.

Wątki poświęcone przemianom gospodarczym śledzi się na przemian z podziwem (dla obrotności rodaków), rozbawieniem (bo to czasy absurdów i „januszowych” biznesów) oraz przerażeniem (wobec brutalnych reguł gry i wyzysku). W Niepowtarzalnym uroku likwidacji można znaleźć wiele dowodów na to, że „najntisy” to epoka, za którą niekoniecznie warto tęsknić. Uczestnikom konkursów na posady dyrektorskie w częstochowskich szkołach zmienia się warunki w trakcie postępowania, by przypadkiem stanowiska nie objął ktoś, kto był kiedyś w PZPR. Pracownicy nieźle działających zakładów obawiają się wykupu przez zachodni kapitał i likwidacji miejsc pracy. Jak się okazuje – słusznie. Naukowcy marzą o robocie w handlu. Rolnicy sieją mak – ten narkotyczny, bo nie ma zbytu na inne produkty. W tekście Szepty i krzyki chorzy muszą kwestować, by sfinansować zaawansowane leczenie za granicą. Ten ostatni obrazek dziś, w dobie internetowych zrzutek, nie robi już takiego wrażenia. I to jest jedna z najbardziej przerażających refleksji po lekturze Niepowtarzalnego uroku likwidacji. Bo przecież powinien.

Rozrzut tematów mógłby być zaletą. Ale nie jest, bo historie z różnych rejestrów, śmieszność i straszność transformacji ustrojowej, sąsiadują ze sobą jak w pstrokatym kolażu. Tekst, który był cennym reportażem w momencie druku w prasie, po latach, pozbawiony aktualnego kontekstu, staje się ciekawostką. W naszkicowaniu społecznego tła nie pomagają napisane na użytek współczesnego wydania interludia. Są zbyt lakoniczne i stereotypowe, by wyjaśnić coś tym, którzy urodzili się zbyt późno, żeby pamiętać, co działo się w „najntisach”. Autorzy dziwią się opisywanym czasom, ale raczej nie widzą w przebiegu polskiej transformacji zaprzepaszczenia szans na amortyzację okrutnych skutków społecznych i licznych zaniedbań. Parę lat temu wydali wspólnie Absurdy PRL-u i może to stanowi klucz do ich dystansu wobec mielizn nowego ustroju. To sprawa pokoleniowa, bo ich „najntisami” były „ejtisy”. Trudno im się dziwić, ale nie sposób nie zauważyć tej generacyjnej różnicy.

Warto wrócić do wątku wymownych braków. Nie stanowią one prosto pojmowanej wady, ale pozwalają umieścić książkę Matysa i Lipińskiego w odpowiednim kontekście, zaznaczyć jej ciężar gatunkowy. Niepowtarzalnego uroku… nie można uważać za klucz do zrozumienia epoki ani za jej podsumowanie. W kalendarzu trwała ona 10 lat, ale w sensie historycznym znacznie dłużej. Rozpoczęła je słynna ustawa ministra Mieczysława Wilczka z 1988 r. pozwalająca na swobodną działalność gospodarczą z nielicznymi wyjątkami. Symbolicznie zaś polska transformacja, młody kapitalizm, czyli – krótko mówiąc – swojskie „najntisy”, zakończyły się w 2015 r. po wyborczym tryumfie Prawa i Sprawiedliwości. Padł „liberalny konsensus”, który był bodaj jedynym aksjomatem wspólnym dla wszystkich obozów politycznych III RP, i którego duchem przepojone są teksty Matysa i Lipińskiego. Zbiór nie jest więc pełną opowieścią o polskiej transformacji, ale zestawem pocztówek z ich najbarwniejszego okresu. Można poznać całą masę ciekawych detali: ceny, popularne marki, modę, rytm bazarowego handlu, wczesnokapitalistyczną nowomowę. Albo przypomnieć sobie kilka głośnych wówczas afer i nazwisk. Na przykład pisarza Romana Praszyńskiego, który zasłynął dzięki mistyfikacji literackiej polegającej na udawaniu syna Kurta Vonneguta. Owszem, to ciekawy i barwny zbiór. Trudno jednak szukać w nim rozliczeń z epoką.

Inny brak, czy raczej puste miejsce czekające na własną interpretację, to teksty dotyczące pozycji społecznej kobiet. Na przykład handlarek na podłódzkich bazarach czy tancerek erotycznych z Kocur zeżarł żabę Piotra Lipińskiego i Leszka Talki. To chyba jeden z najmocniejszych reportaży w tym tomie. Ukazuje brzydotę i tandetę rodzimego przemysłu soft pornograficznego. Opowieści o Renacie, która za zdjęcia w „Catsie” otrzymała 20 dolarów lub Irinie, którą w klubie przedstawia się wedle szowinistycznych stereotypów (antysowiecki resentyment połączony z seksizmem) są wystarczająco wymowne bez specjalnych zabiegów dydaktycznych. Cichymi bohaterkami lat 90. są kobiety: Polki, Ukrainki, „zredukowane” robotnice i nauczycielki, handlarki, striptizerki, pierwsze bizneswomen. Albo reprezentantki zupełnie nowych zawodów, jak likwidatorki przedsiębiorstw państwowych z tytułowego reportażu Matysa.

Czy warto sięgnąć po Niepowtarzalny urok likwidacji? Tak, jeśli nie ma się zbyt daleko idących wymagań lub symultanicznie czytając na przykład Ziemię Jałową. Opowieść o Zagłębiu Magdaleny Okraski. „Najntisy” to była tragifarsa. Kolorowa, ciekawa i pełna emocji, ale dobrze, że mamy ją już za sobą.

 

Piotr Lipiński, Michał Matys

Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.

Wydawnictwo Czarne, 2018

Liczba stron: 310

Jan Bińczycki

(ur.1982) – bibliotekarz, publicysta, regionalista współzałożyciel kolektywu „Tłusty Druk”, co tydzień prowadzi program pod tą samą nazwą na kanale Reset Obywatelski.