Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Pop, na jaki zasługujemy, a jakiego nam nie potrzeba (Dawid Podsiadło, „Małomiasteczkowy”)

Recenzje /

Sceptyczny odbiorca – i oczywiście chodzi tu o mnie – może poczuć się jak palant już po przeczytaniu napisu na okładce najnowszej płyty Dawida Podsiadły: To jest mój trzeci (3.) album zatytułowany “Małomiasteczkowy” i zawiera dziesięć piosenek, które napisałem i zaśpiewałem po polsku. Jak tu się czepiać tak bezpretensjonalnego wykonawcy, który deklaruje swoją przynależność do prowincji i jest do tego obdarzony niezaprzeczalnym urokiem i naturalną charyzmą? Trzeba chyba być snobem.

Co więcej – sceptycyzm rozbraja też sam początek Małomiasteczkowego. Cantate tutti z niezrozumiałym tekstem stanowi naprawdę intrygujące otwarcie. Właśnie ta piosenka, jednocześnie zdekonstruowana i chwytliwa, dowodzi, że brzmienie tej płyty to żyleta. Sam numer obiecuje jednak więcej niż reszta albumu jest w stanie dać słuchaczowi i w skoncentrowanej formie demonstruje przebijający później co jakiś czas popowy artyzm, który odróżnia Podsiadłę od większości jego kolegów z Męskiego Grania.

Właśnie: Małomiasteczkowy to album niezaprzeczalnie popowy, ale czerpiący garściami z amerykańskiego i brytyjskiego indie ostatnich kilkunastu lat. Refren Dżinsu brzmi jak wycięty z piosenki nowojorskich The Walkmen (łącznie z manierą wokalną), w wielu momentach słychać mocne podobieństwa do syntezatorowego rocka Brytyjczyków z Wild Beasts, a delikatniejsze piosenki odsyłają do Grizzly Bear. Te wszystkie wpływy bardzo dobrze komponują się z charakterystyczną „trójkowością” tej muzyki. Trudno sobie zresztą wyobrazić utwór bardziej w formacie dzisiejszej Trójki niż drugi singiel z płyty, Nie ma fal – to nowocześnie wyprodukowana, trochę ładna, a trochę banalna ballada, którą w ostatnich latach mógłby nagrać Artur Rojek, Kortez, Patrick the Pan albo Fismoll. Musieliście już ją gdzieś słyszeć, ale jeśli jakimś cudem to się nie stało, to w zasadzie… i tak już słyszeliście – właśnie takie numery kocha redaktor Piotr Stelmach. Na korzyść Podsiadły przemawia na szczęście lekkość i bezpretensjonalność. W rękach któregoś z mniej subtelnych krajowych bardów taki materiał stałby się nieznośny i ciężki jak ołów.

Największym atutem albumu jest produkcja Bartosza Dziedzica, który pracował też przy Grandzie Brodki i Składam się z ciągłych powtórzeń Artura Rojka. Małomiasteczkowy to dzięki niemu płyta wielobarwna, pełna smaczków, bardzo plastyczna i na swój sposób zgrabna. Świetne brzmienie często przykrywa jednak kompozycyjne i tekstowe braki samych piosenek. Dokładnie tak, jak w odnoszącym wielkie sukcesy tytułowym singlu, rozpędzonym niczym kochane przez Dawida Don’t Stop Me Now Queen, ale będącym w istocie ledwie poprawnym rockowym numerem w klawiszowym sztafażu, z dosyć kliszowatym tekstem o wielkomiejskim życiu (wielkomiejski piękny świat/Na każdym kroku sypie kreski/Uściski i klepnięcia w bark/Płynące ze wzruszenia łezki/Dlaczego wszystko sztuczne aż tak/Że napromieniowane mi świeci). Mimo że poza Cantate tutti brak tu w całości udanych utworów, to nawet te słabsze, jak Trofea, ozdobione są ciekawymi patentami, które przykuwają uwagę. Jedyną piosenką, która nie broni się w ogóle jest końcowa Matylda, pokraczny muzycznie i tekstowo, kabaretowy numer opowiadający o internetowych zgryźliwcach w sposób godny Zbigniewa Hołdysa (Atakuj, atakuj, mam to co dnia/Cyfrowych cwaniaków już za dobrze znam/Klawiatur pan, a jego broń to duży RAM).

*

Z komercyjnym potencjałem tej muzyki, w obliczu platyny i wyprzedanego kilkakrotnie Torwaru, trudno dyskutować. Nie potrafię jednak zrozumieć polskich krytyków traktujących Małomiasteczkowego jak kamień milowy. Jednym z najbardziej irytujących frazesów, który powraca w kontekście Dawida Podsiadły i kilku innych popularnych dzisiaj polskich wykonawców jest stwierdzenie „W końcu mamy dobry pop”. Otóż: dobry pop w Polsce istniał w różnych formach od dawna i doprawdy trudno patrzeć na grupę wykonawców z rozdania męskograniowego jak na przełomowych twórców. Podstawową kwestią jest chyba brzmienie, które na polskich płytach za sprawą dzisiejszych czołowych producentów, takich jak Bogdan Kondracki, Marcin Bors czy Bartosz Dziedzic, w końcu dorównuje zachodniemu, ale to nie powinno już przecież dziwić.

Jeśli przez lata polska muzyka popularna, mimo dobrych, wyrazistych, przebojowych piosenek, mogła wydawać się przez typowo polskie brzmieniowe patenty – patrz choćby Varius Manx z lat 90. – obciachowa, to może faktycznie Małomiasteczkowy to taki pop, na jaki zasługujemy. Ale nie wiem, czy taki, jakiego nam potrzeba.