Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Olga Drenda, „Wyroby” (fragment)

Nowości wydawnicze /

Ptactwo przemysłowe

Nie miałam pojęcia, że przypłynęły aż z tak daleka. Widziałam ich wiele w polskich ogródkach przydomowych, w ostatnich latach jakby ich przybyło. Jeden z nich, srebrny, jest stałym rezydentem warszawskiego Muzeum Etnograficznego, mieszka na wystawie o świętowaniu, w dziale dotyczącym jarmarków i odpustów.

Niektórzy twierdzili, że przybyły ze Wschodu, mówiono: widziałem takie w Kaliningradzie, we Lwowie, w Mińsku. Śledząc internetową popularność hasła лебедь из шины (lebied’ iz szyny) i obserwując tutoriale objaśniające krok po kroku, jak wyciąć sobie takiego malowniczego ptaka, nietrudno dojść do wniosku, że to fenomen właściwy krajom dawnego ZSRR. Przewodnik po Ałmatach poleca ścieżkę spacerową śladami rzeźb z opon – bogatej menażerii, w tym oczywiście wielu łabędzi, które zdobią skwery i place zabaw. Nie wszyscy są nimi zachwyceni. W magazynie „Psychologies” reżyserka Elena Pogrebizhskaya dzieli się refleksją, że w Moskwie, gdzie mieszka, ozdoby z opon to nie kreatywny recykling, jak w krajach zachodnich, lecz dowód smutnego stanu rzeczy – nawyk człowieka przyzwyczajonego do biedy, który stara się oszczędzać na wszystkim. Czytelnicy nie są zadowoleni z takiej hipotezy, w komentarzach odpowiadają, że dekoracje z resztek są pomysłowe, kolorowe i wesołe, a autorka szuka dziury w całym. Rzeczywiście, tak zwany Жек-Арт (żek-art, od Жилищно-эксплуатационная контора – żyliczno-ekspluatacjonnyja kontora), co można przetłumaczyć mniej więcej jako „sztuka administracji osiedlowej”, to w Rosji i na Ukrainie instytucja powszechna i oswojona. Kwietniki z opon stoją przed urzędami i szkołami, na osiedlach widuje się place zabaw z nieforemnymi rzeźbami przedstawiającymi Vini Puha czy Kiwaczka, ogródki upstrzone piramidami z zakurzonych pluszaków, które trafiają potem w obieg internetowy jako memy – autoironiczne i życzliwie absurdalne dla miejscowych, postrzegane jako rodzima odmiana art brut, a w krajach zachodnich budujące obraz Europy Wschodniej jako dziwnych krain, w których wszystko jest na opak. Niektórzy szukają rodowodu tych ozdób jeszcze w czasach radzieckich, a inni – w ostatnich dekadach, kiedy administracje osiedli prześcigały się na pomysłowe łabędzie i muchomorki. Жек-Арт jest tak powszechny w przestrzeni publicznej na wschód od polskiej granicy, że i tam jest często uważany za fenomen zupełnie miejscowy, a łabędzie z odzysku to fauna lokalna. Żanna Kadyrowa, ukraińska rzeźbiarka znana również z wystaw w Polsce, wypuściła tymczasowo na wolność całe stado, na co dzień przebywające w ośrodku wczasowym Perła Karpat, i pozwoliła mu spędzić chwilę w wodzie, wśród trzcin.

Ale łabędzie z opon wcale nie powstały z biedy. Przeciwnie, narodziły się w okolicznościach niemal rajskich, nad malowniczym oceanem, w towarzystwie wombata i dziobaka. Zaczęły zaludniać trawniki w Australii w okresie błogiej prosperity lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. To wtedy przedogródek, jako wizytówkę domu jednorodzinnego, zdobiono na wyścigi, równo przycinając trawę i rozstawiając dekoracje: ceramiczne misie koala, kwietniki z opon. Nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł, żeby symbol triumfu maszyny przerobić na podobieństwo natury. Romantyczne ptaszęta wychodziły spod ręki ludzi, którzy cenili sobie samodzielność i zmysł praktyczny. Materiał znajdował się sam – przylot gumowych łabędzi zbiegł się w czasie z początkiem masowej motoryzacji w Australii, gdy drogi zaroiły się od fordów i holdenów.

Wraz z barami mlecznymi (które w Australii nie serwowały obiadów, lecz słodycze, lody i koktajle mleczne), klapkami i deskami surfingowymi, dekoracjami w kształcie papug i ananasów łabędzie należą do pakietu „australianów”, rekwizytów uruchamiających falę wspomnień z beztroskich lat na przedmieściach. Mają swoich zbieraczy, jak popularna prezenterka radiowa DJ Emma Peel, są atrakcjami na festiwalach w klimacie retro, gdzie goście wycinają łabędzie na wyścigi, pojawiają się w malarstwie i sztuce użytkowej. Projektantka Victoria Mason stworzyła łabędzia zawieszkę ze srebra na cześć narodowej ozdoby ogrodowej; malarz Noel McKenna często portretuje je na swoich obrazach.

Historyk sztuki James Broadbent nazwał łabędzie „jedynym australijskim rodzimym gatunkiem dekoracji ogrodowej, obecnie zagrożonym wyginięciem”. Okazuje się jednak, że ptactwo nie wyginęło, lecz udało się na migrację na inny kontynent. Jaką drogą i kiedy – tego nie sposób chyba ustalić, ale staromodna przedmiejska ornamentyka w australijskich miastach z pewnością ma w sobie coś znajomego. Dekoracje ogródków na obrzeżach Melbourne – domowej roboty ogrodzenia w finezyjne kwiatowe wzorki, kwietniki z czegobądź, figurki zwierząt – przypominają mi moje śląskie okolice. Być może wzór czający się w oponie jednocześnie podszepnął majsterkowiczowi w Melbourne, Ałmatach i w Łaziskach Górnych: wytnij mnie!

Łabędź australijski różni się nieco od europejskiego. Ten pierwszy ma skromniejszą budowę, jest pozbawiony finezyjnych zawijasów, i bardziej krępą sylwetkę. Boczne części opony pozostałe po wycięciu zwykle stoją, zachowując swój kształt. Instrukcji budowy łabędzia australijskiego dostarcza nam instytucja dostatecznie poważna: Muzeum Sztuk i Nauk Stosowanych w Sydney. Nabyty od właścicieli, państwa Johnson z miejscowości St Marys w 1991 roku, powstał z czechosłowackiej opony. Opis obiektu głosi: „Opona samochodowa zmodyfikowana tak, by przypominać kształtem łabędzia. Połowa bieżnika została przekrojona wzdłuż i przycięta na końcu, aby uformować szyję i głowę łabędzia. Pozostałe boki opony wywrócono na drugą stronę w celu ukształtowania skrzydeł ptaka. Negatyw dzioba tworzy rozwidlony ogon. Przynitowany pasek z metalu utrzymuje szyję w pozycji wygiętej do przodu. Podstawa przedmiotu jest przymocowana gwoździami do drewnianego prostokąta. Opona została pomalowana na biało, z czerwonym detalem w postaci dzioba i również czerwonymi oczami wykonanymi z pinezek”. Wycinanie i formowanie jest zadaniem niełatwym – wywijanie sztywnej gumy na lewą stronę wymaga siły, dlatego niektórzy polecają pozostawienie opon na słońcu, nim wyklują się z nich pełnowymiarowe łabędzie.

Polska odmiana wygląda nieco wątlej i delikatniej. Jego kolega z antypodów stroszy gumowe skrzydła, jest w ofensywie, podczas gdy łabędź europejski to raczej typ łagodny. Wrażenie to powstaje dzięki drobnej różnicy konstrukcyjnej: boki opon składa się w połowie i sczepia z sobą, tak by ptak pozostawał w spoczynku. Dzięki temu po naszych ogrodach łabędzie raczej spokojnie dryfują, po królewsku. Mogą służyć jako kwietniki, często jednak same w sobie stanowią ozdobę.

To dekoracje dosyć nowe w Polsce, ich rozpowszechnienie w ostatniej dekadzie dowodzi widocznego nadmiaru ogumienia wokół nas, które samo się prosi, żeby zmienić je w coś pożytecznego. Ktoś próbował mnie kiedyś przekonywać, że w Polsce przepis na łabędzia podał jako pierwszy sam Adam Słodowy w swoim okienku telewizyjnym. Niewykluczone, bo pierwsze egzemplarze datuje się u nas na lata osiemdziesiąte, kiedy powszechny niedobór materiałów zapoczątkował złotą dekadę samoróbki. Opony bywały już w użytku wcześniej: na zdjęciach Władysława Hasiora z epoki Gierka widzimy sporo prowizorycznych płotków i klombów wykonanych z opon pomalowanych farbą, zdarzało się też przerabianie ich na huśtawki, lubiane przez dzieci za możliwość bujania się na stojąco i kręcenia, łabędzie natomiast rozgościły się w przyjaznym surowcom wtórnym świecie ogródków działkowych. Wybór gatunku ptaka dekoracyjnego dokonał się sam, łabędź to wszak bohater ozdobnej ceramiki, makatek, sentymentalnych pocztówek. Łabędź żywy może boleśnie dziobnąć i ma irytujący głos, ale na obrazku prezentuje się pięknie jak suknia ślubna, do twarzy mu w koronie, wstążkach, różanych girlandach. Ptaki te w popularnej, uroczo staromodnej ikonografii pływają po przypałacowej sadzawce na dekoracyjnym obrazku, stykają się dziobami tak, że ich szyje tworzą kształt serca; porcelanowe – wychowują potomstwo lub chwytają ludzkie dzieci za fartuszki. W baśniowych opowieściach źli czarnoksiężnicy zaklinają ludzi o niewinnych sercach w te urokliwe stworzenia. Popularna wyobraźnia, napędzana reprodukcjami Led z łabędziem, łodzi Lohengrina, wdzięcznych baletnic z Jeziora łabędziego, wreszcie ich użytkową obecnością w mieszczańskich dekoracjach epoki biedermeieru i secesji, musiała te ptaki ukochać. Nie wyjaśnia to co prawda ich australijskiej sławy, lecz w Polsce łabędź gumowy wydaje się zupełnie naturalnym gatunkiem, który mógł spłynąć do ogródków działkowych prosto z babcinej makatki i karuzelowej gondoli.

Amerykański rówieśnik łabędzia – różowy flaming – także gości czasami w polskich ogrodach. Jest w tych zwierzętach coś, co sprawiło, że to właśnie one zamknęły w sobie pewien moment, stały się budzącym silne emocje symbolem czasu i miejsca. (Polskim odpowiednikiem mogłaby być szklana ryba zdobiąca telewizory i meblościanki w okresie małej stabilizacji). Historia flaminga jest dość skomplikowana i dramatyczna, z wątkiem odrzucenia i ponownej akceptacji w niespodziewanej roli.

Możemy zidentyfikować okoliczności narodzin: Leominster, Massachusetts, rok 1957, a nawet nazwisko ojca, Donalda Featherstone’a, który zaprojektował ozdobę dla Union Products, firmy specjalizującej się w dekoracjach z tworzyw. Flaming symbolizował swoją ptasią osobą ówczesne mody: na kolor różowy, jak cadillac Elvisa, i na egzotykę krajobrazu Florydy, którego różowy ptak był nieodłącznym elementem. To dekoracja epoki technikoloru i „lepszego życia dzięki chemii”, jak głosił popularny wówczas slogan – dlatego zagościła na schludnie przystrzyżonych przedmiejskich trawnikach, dodając im odrobiny tropikalnego klimatu na co dzień. W epoce hippisów pragnących powrotu do natury idylla pokolenia ich rodziców – białe domki z zadbanymi ogrodami, ułatwiające życie wynalazki z plastiku – stała się przedmiotem powszechnego odrzucenia i pogardy. Kropkę nad i postawił John Waters, którego pełna przesady czarna komedia Różowe flamingi z 1972 roku uczyniła tego ptaka symbolem najgorszego gustu. Po filmie, którego tematem jest konkurencja o tytuł najobrzydliwszego człowieka świata, flaming na dobre stracił niewinność. „Ludzie, którzy faktycznie stawiali sobie w ogrodzie różowe flamingi, robili to na serio. Ja to wszystko zepsułem”, przyznał kiedyś Waters.

Ale sponiewieraną ozdobą zainteresowali się inni – outsiderzy, drag queens, artyści. Różowy flaming, teraz traktowany z przekąsem, zaczął służyć zabawie z konwencją, stał się znakiem, że wytyczne co do dobrego i złego gustu ma się za nic. Młodzi Amerykanie nie brzydzili się plastikiem, nie bali się różu, bo byli zbyt cool, by się peszyć – śmiało wręczali sobie flamingi na parapetówkach, podróżowali z nimi, dekorowali nimi modne kluby. W uświadomionej ostentacji i sztuczności zawierała się ich fajność. Niegdysiejsza ikona naiwności dryfowała pomału w stronę snobistycznych gustów, kończąc jako ironiczny gadżet w sklepiku Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Los Angeles.

Nieświadoma tego biograficznego bagażu Europa podarowała mu nowe życie, jak się wydaje, poważniejsze i bliższe korzeni. Flamingi zdobią dzisiaj również polskie ogrody; sezonowo można kupić je w najpopularniejszym dyskoncie, sprzedawcy oferują również wersję z lampkami LED. Mieszkają sobie wśród ceramicznych ślimaków, starych rowerów i oczek wodnych – zupełnie nieironicznie, raczej z dobrodusznej tęsknoty za rajską egzotyką, jak niegdyś za Oceanem.

Amerykański flaming i australijski łabędź bywają u nas lokatorami jednego ogródka. Ich powstanie wiąże się z powojennym dobrobytem i szybką modernizacją. Ale o ile flaming jest dzieckiem radosnej konsumpcji i wiary w cuda chemii, łabędź wyróżniał się czymś specjalnym: nie pochodził ze sklepu. Wymyślili i stworzyli go ludzie, dla których własnoręczne wykonanie było powodem do dumy. To postawa częsta również w Polsce. Tu wśród dekoracji z ogumienia zaraz po łabędziu największą popularnością cieszy się kosz-kwietnik z wstęgami, wykonany podobną metodą, przy czym opona wymaga pocięcia na węższe paski, które są wiązane w fantazyjne kokardy i rokokowe ornamenty, malowane farbą w sprayu: złote, srebrne, czerwone. Oczywiście jako kwietnik może posłużyć sama opona pomalowana na dowolny kolor, ale to zbyt proste. Dlatego widujemy filiżanki, z dwóch opon, w deseń groszkowy, czajniki z trzech, takież studnie życzeń. Nieco bardziej pracochłonny jest zwierzyniec bogatszy w detal niż łabędzie. Aby wykonać rzeźbę kotka, oponę należy pociąć na krótsze i dłuższe odcinki, z których powstanie tułów, głowa, łapki i uszy; podobnie tworzy się zebry i słonie, które widziałam w Sztumie. Z trzech opon mniejszych i dwóch większych powstaje żaba. Pomysłowość napędza też współczesne imaginarium rodem z animacji 3D. Na Opolszczyźnie trafiłam na ogrodowego minionka, który nie wymaga cięcia, ale umiejętności malarskich i dwóch pokrywek w miejsce oczu. Ten jest najprostszy, a zarazem najbardziej efektowny, zwłaszcza gdy coś się w nim zasadzi. Wreszcie z opony można wykonać także flaminga – robi się go jak łabędzia, tylko trzeba pomalować na różowo.

Z opon powstaje coś wszędzie tam, gdzie zawitała motoryzacja. W zrobionych z nich sandałach Wietnamczycy wygrali wojnę. Etiopczycy noszą takie buty do dziś. Porzucone przy drogach i na parkingach opony zamieniają się od razu w spontaniczne siedziska dla potrzebujących. Wkopane w ziemię, ogradzają piaskownice. Niektórzy próbują budować z nich mury. Inspiracjami stają się również inne wszechobecne materiały odpadowe. Roch Sulima pisał, że „jeszcze dziś dajemy sobie radę z cywilizacją szamb; jeszcze jest do opanowania, w naszej polskiej skali, rozrastająca się cywilizacja starych opon, starych swetrów, starych rajstop; to wszystko jeszcze ulega spontanicznemu i niewyspecjalizowanemu przetworzeniu i wchłonięciu albo wtórnemu użyciu”. Były to zapiski z roku 1993, czyli czasów, w których zapobiegliwość wyuczona w PRL-u nałożyła się na transformacyjną biedę. W takich okolicznościach w starym swetrze łatwo było zobaczyć coś do uszczelnienia okna, a nadwozie syrenki przerobić na tymczasowy kurnik. Dzisiaj cywilizacja dóbr łatwo zbywalnych wiele rzeczy zamieniła w śmieci. Nawet w stosunkowo niedawnej kulturze wiejskiej czegoś takiego właściwie nie było; cała codzienność opierała się na materiałach organicznych, a to, czego nie dało się przerobić, trafiało na kompost lub opał. Jeszcze w czasach PRL-u odpadek był względną rzadkością: plastik służył kolekcjonowaniu, makulaturę przerabiano na papier toaletowy, słoiki ponownie napełniano. Z niemal każdego czegoś dawało się zrobić inne coś. Niedobory sprzyjały wykształceniu postawy, którą nazywamy dzisiaj zero waste. Stary mebel naturalną drogą zyskiwał nowe życie na działce, puszka po rurkach waflowych na kolejne dwadzieścia lat stawała się przydatnym akcesorium, na przykład pojemnikiem na śrubki, opakowanie po bombonierkach – obrazem. Wielką karierę w prywatnych domach i stylowych kawiarniach retro zrobiły stojaki pod maszyny do szycia Singera, prostym sposobem zamieniane na biurko lub stolik o rzeźbionej dekoracji w secesyjnym duchu; zdarza się nawet, że singerowe nogi wkomponowywane są w balustradę balkonu. Ze słoików po ogórkach i starych okien budowano działkowe szklarnie. Nieustannie gromadzono zapasy, przerabiano, upychano rzeczy w piwnicach i pawlaczach. Pisze niezawodna Irena Gumowska, królowa dobrej rady: „Ze starych pończoch, rajstop itp. niektóre pomysłowe i pracowite gospodynie robią piękne i trwałe rzeczy. (…) Na przykład na duży sweter potrzeba 190 pończoch. Można z takiej nici robić na drutach lub szydełkiem pantofle domowe, torebki, rękawiczki, paski. Robi się też dywaniki przed łóżko, wycieraczki do nóg, nawet – kołderki dla dzieci. Jedni zaczynają ciąć pończochy od góry, drudzy od stopy. Na dywanik będzie się cięło grubszy pasek, na woreczek na sprawunki, na sweterek – cieńszy. Czasem gospodynie robią z pończoch kapcie gościnne, w których tak stopa, jak i obudowa są zrobione szydełkiem, niskimi słupkami. Można je prać w pralce, a zawsze są czyste”.

 

Olga Drenda, Wyroby. Pomysłowość wokół nas, Karakter 2018