Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

„BoJack Horseman”, czyli wielki smutek antropomorfizacji

Artykuły /

Kiedy w piątym sezonie BoJacka Horsemana bohaterowie promują swój własny serial, jeden z nich mówi: „Każdy zna takiego Philberta albo nim jest”. To samo można powiedzieć o BoJacku – i bynajmniej nie chodzi tylko o pozę smutnego, (pseudo)celebryty z nadwagą.

BoJack Horseman to serial bardzo specyficzny i nie ma co się dziwić, że nie wszystkim przypada do gustu. Aby zostać wiernym widzem, trzeba mieć w sobie odrobinę sceptycyzmu wobec życia, pierwiastek zachwytu nad dekadentyzmem oraz osobowość memiczną. Jednak czy wobec ponowoczesności i jej nihilizmów, które niekiedy wręcz wylewają się z internetu spod znaku antylifestylowego nurtu, można wyobrazić sobie lepszego kandydata do sympatyzowania, czy, o zgrozo, utożsamiania się? Animowany serial Netflixa opowiada o tytułowym bohaterze (antropomorficznym koniu), który stara się podtrzymać blask dawnej kariery. Niegdyś był gwiazdą sitcomu Rozbrykani [oryg. Horsin’ Around], ale minęły lata, a on zaległ w willi na wzgórzach Hollywoo (sic!), oddając się licznym używkom. Kolejne sezony obrazują jego drogę powrotną na filmowe i telewizyjne afisze, ale także: powolny upadek.

W BoJacku tkwi jakaś fascynująca sprzeczność, która czyni go postacią magnetyczną. Z jednej strony z bycia przegrywem uczynił on nie tylko styl życia, ale wręcz filozofię; z drugiej sama ta poza i stosunek do rzeczywistości przysparzają mu jednocześnie cierpień. Mimo że tak często korzysta z wymówki, że czegoś nie pamięta – „bo chlałem, ćpałem lub minęło sto lat” – to potrafi zarazem przyznać się do błędów i wyznać najbliższym prawdę. Jego samoświadomość, że czyni źle, że krzywdzi innych bądź samego siebie, potrafi być zadziwiająca z uwagi na kolejne niezobowiązujące relacje czy tygodniowe, a nawet miesięczne rausze. Ów przewrotny tragizm wpisany w jego pozerską naturę pozwala widzieć w nim zadufanego w sobie celebrytę, jak i postać nieradzącą sobie ze zwyczajnym życiem. „Przecież nie chcesz by wszystko było dobrze. To śmiertelna nuda” – podpowiada mu narkotyczna halucynacja.

BoJack z jednej strony bezustannie obwinia się o błędy przeszłości i związane z nimi tragiczne historie (np. Sary Lynn czy Herba Kazzaza), z drugiej pławi się we własnym „teraźniejszym” nieszczęściu. Kiedy spotyka wreszcie dziewczynę, z którą chciałby stworzyć prawdziwy związek, boi się zobowiązań; gdy zależy mu na nominacji do Oscara, nie umie przyznać dlaczego; uciekając z Los Angeles do Nowego Meksyku, de facto ucieka przed sobą. Czy wszystko to jest więc winą samego BoJacka? Jednoznaczność owej odpowiedzi zabiłaby wydźwięk serialu. Todd, jego (były?) przyjaciel, twierdzi, że to BoJack, a nie alkohol, narkotyki, przypadkowy seks, gówniana kariera czy trudne dzieciństwo, stanowi epicentrum własnego nieszczęścia. Nie można jednak z pełnym przekonaniem przyznać, że jest on tylko „One Trick Pony” [tłum. koniem jednej roli], jak mówi tytuł jego biografii. Owszem, fetyszyzowanie swojego smutku to jedno, czym innym jest natomiast świadomość trudności w budowaniu relacji czy wieczne rozczarowanie sobą i innymi.

Twórcy serialu szybko dostrzegli, iż drugoplanowe postacie, które wpierw służyły do uzupełnienia historii BoJacka, same w sobie zasługują na oddzielne wątki. Dopiero rozłożone w czasie retrospekcje pozwalają dogłębnie poznać historię jego rodziców, a tym samym odczarować wyświechtany motyw zrzucania na nich odpowiedzialności. Umożliwia to zrozumienie, czemu BoJack ma pretensje do swojej matki, że „umrze nie wiedząc, jak jej nienawidziłem”, a zarazem z empatią potrafi przyznać, że tylko ona „wiedziała jak to jest tonąć całe życie”. Tym samym to, co minione niespodziewanie staje się ciekawym kluczem do interpretowania serialowej rzeczywistości, tym bardziej, że nie ogranicza się do wizualno-muzycznych kodów. Zajrzenie w przeszłość pozwala lepiej zrozumieć niektórych bohaterów i ich motywacje, jak ma to miejsce w przypadku agentki BoJacka, Princess Carolyn, skupionej na wiecznej pogoni za karierą, która w pewnym momencie staje przed trudnym, macierzyńskim wyborem.

Postacie w BoJacku… ewoluują jakby mimochodem – ich życiem nie rządzą żadne drastyczne, rewizjonistyczne wydarzenia. Mimo blasków, cieni i splendoru Hollywoo wszystko naznaczone jest tą samą dozą prawdopodobieństwa. Kwintesencją tego podejścia staje się historia Todda znajdującego się w wiecznym ruchu i w stanie podwyższonej kreatywności. Niemal w każdym odcinku Todd tworzy kolejny start-up albo wymyśla równie niedorzeczną, co rewolucyjną ideę. Zarazem koczuje na kanapie BoJacka (później u Princess Carolyn), przypadkowo daje kelnerce osiem milionów napiwku; mierzy się z własną aseksualnością, będąc w związku z Yolandą, której rodzice oczywiście pracowali niegdyś w branży porno itd. itp. Dopiero upływ serialowego czasu pozwala dostrzec, że nieustający optymizm Mr. Peanutbuttera, uwielbiającego przyjęcia, ludzi (zwłaszcza Erikę) i kochającego swoje trzy byłe żony mocno i bezwarunkowo, bywa niekiedy dla niego równie męczący i bolesny, co wieczna depresja BoJacka.

BoJack Horseman pozbawiony filtra animacji zapewne nie mógłby być tym, czym jest teraz. Sam pomysł, by Hollywoo zaludniali zarówno ludzie, jak i antropomorficzne zwierzęta stanowi zresztą główne źródło komizmu: Diane przeprowadza wywiad z Łajką, pierwszą kobietą w kosmosie, jedna z kochanek mówi do BoJacka „zdejmijmy ubrania, bądźmy zwierzętami!”, parkingowym jest pies, który świetnie się bawi przynoszeniem kluczy, natomiast Mr. Peanutbutter, będący biszkoptowym labradorem, sugeruje ukochanej, iż potrzebuje ona przyjaciela do robienia rzeczy, których jemu robić nie wolno – do jedzenia czekolady, oglądania meczów tenisa i podziwiania fajerwerków. Paradoksalnie, to właśnie zwierzęcość czyni BoJacka… serialem tak bardzo ludzkim i aktualnym.

Skądinąd samo Hollywoo także staje się dla twórców świetnym medium do opisywania rzeczywistego świata. Branża filmowo-medialna, w której tkwią bohaterowie, pozwala na różnego typu pastisze i trawestacje. Niektóre z nich to niegroźne „smaczki”, takie jak chociażby pojawiający się reżyser Quentin Tarantulino, plakat promujący serial Koalafornication czy show Gwiazdy i celebryci Holywoo. Co oni wiedzą? Czy oni coś wiedzą? Sprawdźmy to (którego pomysłodawcą jest notabene „odnaleziony” J.D. Salinger). Inne stanowią natomiast zręcznie wymierzone ostrze krytyki, które pozwala wysuwać czytelne oskarżenia wobec współczesności. BoJacka Horsemana można postrzegać jako serial mocno osadzony w doczesności i świadomy prawd rządzących showbiznesem. Z jednej strony twórcy pozwalają sobie na ironiczne zabiegi, np. gdy o zajęciu miejsca na fotelu gubernatora ma zdecydować wynik narciarskiego wyścigu lub kiedy w panelu eksperckim dotyczącym aborcji zasiadają „biali mężczyźni pod krawatami”. Jednak w sytuacji, gdy Diane zostaje zatrudniona przy produkcji Philberta tylko po to, by widzowie uznali, że skoro pracuje przy nim kobieta, to znaczy, iż serial jest mniej seksistowski, przestaje być tak śmiesznie, jak było dotychczas. Na przestrzeni pięciu sezonów bohaterowie w obrzydliwie okrutny sposób próbują wypromować film o strzelaninie w centrum handlowym, podczas gdy o takich samych tragediach donoszą media bądź niczym Hank Hippopopalous mają czelność przyznać, że są zbyt popularni i uwielbiani, by być oskarżonymi o molestowanie.

O prześwietlaniu rzeczywistości i satyrycznym wymiarze Holywoo można by jeszcze długo. Sam serial oprócz czarnokomediowych odwołań do popkultury słynie także z licznych easter eggów, czyli ukrytych przed widzem nawiązań – chociażby do malarstwa. Jednak niezależnie od perspektywy, którą przyjmie widz, wszystko zależy od jego wczucia się w specyficzną aurę BoJacka… Można patrzeć na ten serial jak na pochwałę nihilistycznego żywota wiecznych nieudaczników i nie widzieć tym samym w zachowaniach oraz decyzjach animowanych postaci własnego odbicia. BoJack Horseman daje bowiem widzowi przyzwolenie na to, by jednocześnie podziwiał bohaterów, jak i wstydził się razem z nimi. Ich losy to przegląd wszelkiego typu kryzysów, momentów, kiedy orientujemy się, że nie wiemy nic na własny temat bądź odwrotnie: znamy samych siebie aż za dobrze. Twórcy nie pozostawiają tym samym złudzeń, że ot tak, bez żadnych kosztów i konsekwencji, można wypisać się ze współczesności. Poprzez jedną z najbardziej okrutnych branż pokazują raczej tych, którzy (świadomie bądź nie) przegrali, mając za kompana własny introwertyzm lub skłonność do autodestrukcji.

Czy BoJack naprawdę chce lub kiedykolwiek chciał się zmienić? To zapewne jedno z najtrudniejszych pytań, jakie można postawić wobec tego serialu. Oczywiście, że twórcy prześmiewczo traktują motyw coachingu, którego próbuje bohater. Powtarzanie pozytywnych sloganów nie zagłusza jego wewnętrznego głosu, który wciąż szepcze „You’re piece of shit” [tłum. jesteś chujozą]. Może to zbytni optymizm, ale o ile dotychczasowe sezony kończyły się stagnacją czy ucieczką BoJacka, o tyle ostatni zawiera w sobie przedsmak nadziei, że może jednak kiedyś jeszcze będzie chociaż „w porządku”. Być może BoJack wreszcie próbuje wziąć za siebie odpowiedzialność, a może to tylko kolejny sposób na to, by choć na trochę uśmierzyć duchowe katusze i egzystencjalny niepokój. Jednak czy można wierzyć twórcom, którzy w newralgicznym momencie życia głównego bohatera wkładają w jego usta słowa: „gdy wszyscy są szczęśliwi, to serial się kończy (…) Nie ma happy endu, bo serial musi trwać”?