Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

11 listopada to stan umysłu (przerwany spektakl w Starym Teatrze w Krakowie)

Artykuły /

Wirusowo rozprzestrzenia się w internecie  nagranie ze spektaklu w krakowskim Teatrze Starym.

Dziś scenografia Do Damaszku w reżyserii Jana Klaty staje się metonimią całej „cywilizacji śmierci”. Grupa zniesmaczonych widzów krzyczy w przekonaniu, iż chodzi o więcej niż teatr – chodzi co najmniej o Teatr wielką literą pisany, instytucję ,,zepsutą” tyleż w imię walki z Prawdą, Dobrem i Pięknem, co z Narodową misją sceny. Nie było lepszej chwili na zdecydowaną reakcję: morale walczących utrzymuje się w najwyższych rejestrach trzy dni po spektakularnym pochodzie z okazji Święta Niepodległości. Niewątpliwie to właśnie ci, którzy w Warszawie łamali prawo, wymawiając się przy tym wzniosłymi hasłami, dodają w tej chwili odwagi całemu obozowi konserwatystów. O wzniosłym nie sposób przecież dyskutować – pozostaje bowiem nieuchwytne; wartości zaś (bo to o nich mowa) nie sposób desublimować. Pozostaje tylko wspólnymi siłami godzić w jednostki, które występują przeciw tym prawom.

Wśród tych ostatnich przodują, rzecz jasna, artyści. Jeszcze niedawno ich przedstawiciele mogli podejmować próby pokojowej negocjacji z Prawymi. Doprawdy heroiczną odwagą wykazał się w zeszłym roku Andrzej Szczerski, przemawiając doń językiem trzeźwym – i, zdaje się, przekonywającym – o tym, że sztuki nie warto ignorować. Wówczas odpowiedź radykałów z przeciwległej strony frontu ograniczała się do prostego odrzucenia wysuwanych postulatów:

Równie dobrze można do mnie apelować o nielekceważenie pornografii i jej poznawanie, gdyż bez niej nie zrozumiem współczesnego świata. ~Gutta_Cavat

Dziś jednak sytuacja jest inna. Wydaje się, że nikt już nie próbuje ignorować artystów, a coraz śmielsze „podejścia” do sztuki współczesnej ze strony Prawych nie pozwalają dłużej profanom traktować poglądów wrogiego obozu jako wytworów psychozy. Wyczuleni na to, że i pornografia może przydać się w rozumieniu złożonego „tu i teraz”, profani muszą zaakceptować, że równie (jeśli nie „o wiele bardziej”) ważne jest to wszystko, co dzieje się za dnia na ulicach polskich miast, w ich muzeach oraz teatrach.

Właśnie dlatego okrzyk „hańba!” stawia w złej sytuacji nie Klatę, nie instytucję Narodowego Teatru, ale wszystkich tych, którzy mogliby dorzucić swoje trzy grosze do salwy przekleństw, lecz nie odnajdują się w skrajnie konserwatywnym dyskursie. Usiąść z „oburzonymi” w jednym rzędzie, zachować znaczące milczenie, czy bronić do upadłego niepodległości artystycznego umysłu? – zapytuje siebie krytyk, który podpisywał się do tej pory pod uszczypliwymi wobec Klaty uwagami Centkowskiego czy Maciejewskiego, jednocześnie oceniając jednak skandaliczny spektakl jako grę z określonymi konwencjami i w polu tej gry wypatrując znaków autorskiego triumfu (jak mniemam, bezskutecznie). Tymczasem Centkowski i Maciejewski – mimo dobrej woli – nie oferują języka, przy pomocy którego można by podjąć rzeczową dyskusję z ławą obrońców tyleż dobrego smaku, co starej jak świat triady Prawdy, Dobra i Piękna (obronę Narodowości Teatru i Państwa przemilczmy). Okrzyk „hańba!” nie stawia w złej sytuacji Klaty, artyści na barykadach czują się bowiem jak w domu. Krytyk – a w każdym razie: krytyk, o którym mowa powyżej – służy tam tylko za mięso armatnie. Tak zwany „przeciętny widz” nie może zaś – nie umie – utożsamić się ani z jednym, ani z drugim: w bezradności swej odwraca się więc od całej zgrai (bo przecież „nie rozumie sztuki” – a może czuć się, zresztą, jakby nie miał do tego prawa) lub bezrefleksyjnie przyłącza się do tych, którzy krzyczą najgłośniej. Dopóki nie straci zapału – lub nie zapomni o całej sprawie – odczuwa przy tym łechcące poczucie misji: na barykadach nie walczy się przecież o byle co.

Walka trwa nie tylko w Narodowym Teatrze Starym; w warszawskim CSW także – przy wtórze różańcowych modlitw. Nie ma sensu pytać o polityczne i kościelne zapotrzebowanie, które wywołało tę […] reakcję – nalega Maria Poprzęcka w tekście poświęconym zdarzeniom na froncie warszawskim i zaczyna już prawie budzić podziw swą konsekwencją w snuciu ikonologicznych analiz „przeciwko” ideologii, by skończyć artykuł słowami: Ale co te erudycyjne, historyczno-religijne eksplikacje obchodzą protestujących przed Centrum Sztuki Współczesnej? Oni wiedzą swoje. Postawieni pod ścianą, powinniśmy jednak powtarzać, że sztuka stanowi przedmiot tej wojny, na którą wezwano artystów, czy też upierać się, by wreszcie podjąć o niej rozmowę?

 

14 XI 2013

APENDYKS  Z DNIA NASTĘPNEGO

Gdy adrenalina już opadła i ponownie czytam swój tekst, znajduję sam siebie w kilku fragmentach niewiarygodnym: wtedy mianowicie, gdy dość prostodusznie przyznaję się (lub: przyznawać się zdaję) do czysto konwencjonalistycznego spojrzenia na sztukę. Postanowiłem jednak nie zmieniać słowa w felietonie i dopisać apendyks, ponieważ doświadczenie to uważam za pouczające. Uświadomiło mi bowiem, jak trudno uzasadnić sprzeciw wobec żądania, by artysta występował zawsze w imieniu sprawy (co znaczy więcej – a zarazem mniej – niż „wobec sprawy” czy „mając ją na uwadze”). Choć „lewacka ideologia”, którą według obozu Obrońców wysługujemy się, poszukując takiego uzasadnienia, jest obrazem z imaginarium radykalnej prawicy (jej – można by rzec – odbiciem w krzywym zwierciadle), gdy krytyka „na lewo od Prawych” – niekoniecznie wszak lewicowa sensu stricto – próbuje uniknąć uwewnętrznienia tego obrazu, i tak pozostaje od niego uzależniona. Nie sposób odnaleźć użytecznego dla obrońców Narodowego Teatru poparcia dla krytycznej oceny, gdy korzysta się z języków obcych temu środowisku. Pozostaje wskazywać miejsca, które sami „oburzeni” zaniedbują, a to prosta droga do konwencjonalizmu, który – zamiast umożliwiać polemikę z podstawami totalizującego dyskursu – jest raczej objawem defetyzmu. Powtórzmy raz jeszcze: oburzenie obscenicznością nie wynika w przypadku czwartkowej manifestacji z umiłowania decorum. Jeśli ktoś sądzi inaczej, trafia kulą w płot.

Paradoksalny w tym świetle jest fakt, iż przykry incydent wydarzył się nie na Bitwie warszawskiej Strzępki, lecz na spektaklu Klaty. Oba widowiska rozczarowują, oba łatwo też uznać za obrazoburcze czy „skandaliczne”. Dlaczego nie uderzono w spektakl, który prowokacyjnie podejmuje dyskusję z dyskursem konserwatystów? Śmiem twierdzić, iż – właśnie dlatego. Taki sprzeciw wymagałby wysiłku, do którego polska prawica zdążyła się odzwyczaić w ciągu ostatniego dwudziestolecia.

Z tej perspektywy patrząc, da się być może zaproponować rzetelną krytykę spektaklu Klaty, która – nie pomijając kryteriów formalnych – opiera się przed naporem totalizującego języka i demistyfikuje obraz z krzywego zwierciadła prawicy. Być może. Póki co dominuje jednak wrażenie, iż największą ofiarą tego, że polska kultura nie sprostała w porę zadaniu problematyzacji najnowszej historii (rozczarowanie, które wyraziła m.in. Maria Janion wobec Solidarności jako ruchu potencjalnie kulturotwórczego), jest krytyka artystyczna.

Arkadiusz Półtorak jest studentem polonistyki w ramach MISH UJ. Sporadycznie udziela się jako krytyk literacki, tłumacz, czy kurator sztuk wizualnych. Współpracuje z fundacją kurz (dawniej: All Tomorrow’s Parties).