Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Ṯalāṯa: Księżyc dla nieba

Artykuły /

Odwiedzając Stambuł, przywykłem do podróży promami. Zwykle zatrzymywałem się po azjatyckiej stronie miasta, w jednym z niewielkich hoteli gwarnej dzielnicy Kadıköy. Blisko stąd do malowniczego wybrzeża w Modzie, gdzie w nieskończoność można podziwiać rozmywające się na przeciwległym cyplu architektoniczne dzieła bizantyńskie i osmańskie, stojące dumnie jedno obok drugiego.

Tak zwykli spędzać ciepłe, letnie wieczory młodzi mieszkańcy okolicznych domów, popijając raz za razem bardzo zimny Efes. Choć ta marka niezbyt udanego lagera jest w Turcji bardzo popularna, to nie piwo stanowi wiodący smak w narracji o Stambule. Żeby to wyjaśnić, muszę na chwilę powrócić do wspomnianych już przed momentem promów. Pomiędzy dwoma brzegami Bosforu można się przemieszczać na różne sposoby: łączą je bowiem trzy mosty, jeden tunel i podziemna linia metra Marmaray. Nic jednak nie może dorównać nostalgicznej podróży łodzią o żółto-białym kominie, przyozdobionym czerwonymi, skrzyżowanymi kotwicami – znakiem rozpoznawczym miejskiego przedsiębiorstwa Şehir Hatları. Żeby zrozumieć to niezwykłe przeżycie wystarczy wyobrazić sobie wysłużone wnętrza: wytarte, skórzane fotele i wyblakłe boazerie. Widokowi leniwie przesuwającego się za oknem Stambułu towarzyszy nierzadko rzewny akompaniament starych, tureckich melodii, wygrywanych przez lokalnych grajków. Aby dopełnić to doświadczenie z pogranicza nieznośnego kiczu i słodkiej, wstydliwej tęsknoty za dawnym porządkiem, potrzebna jest szklaneczka słodkiej, idealnie przejrzystej herbaty. To właśnie herbata stanowi sedno tej opowieści. Wypływając z przystani w Kadıköy, mija się olbrzymi gmach dworca Haydarpaşa, którego widok – wraz z wyrazistym smakiem gorącego napoju – przywołuje w wyobraźni podróżnych czasy sprzed upadku wielkiego imperium, budzi zjawy mężczyzn w fezach i wytwornych strojach, ożywia dawny, wyidealizowany dziś splendor bliskowschodniego hegemona. Doświadczyć dzisiejszej Turcji, ale też wyobrażenia o Turcji dawnej, można tylko w towarzystwie ince belli – szklaneczki przypominającej rozchylony kwiat tulipana – pełnej bursztynowego naparu.

Przystań w Kadıköy, Stambuł, 2017, fot. Filip Ryba

Krzewy herbaciane uprawia się na terenie Anatolii w prowincji Rize, regionie znanym z dużej wilgotności oraz z dużej nieprzewidywalności jego mieszkańców. To stąd wywodzi się apodyktyczny przywódca kraju Recep Tayyip Erdoğan. Dziś lokalne plantacje i przetwórnie pozwalają na zaspokojenie niemal całości potrzeb rynku krajowego. Jedynie niewielka część produkcji jest eksportowana. Zebrane liście kroi się dość drobno, a następnie poddaje procesowi utleniania, co nadaje im głęboką, ciemną barwę. Chińczycy uważają czarną herbatę za odmianę zdecydowanie najgorszą, upowszechniła się ona jednak w dawnym imperium ze względu na długi czas przydatności do spożycia, co pozwalało na transport towaru karawaną. Na rosnącą popularność w regionie miał również wpływ drastyczny wzrost cen kawy w XIX wieku. Wcześniejszy faworyt mieszkańców Wysokiej Porty został wówczas zastąpiony tańszym zamiennikiem – herbatą. Kiedy okazało się, że północne rubieże Anatolii dość dobrze odpowiadają wymaganiom krzewu Camellia sinensis, wartość suszu zauważalnie spadła, co przyczyniło się do błyskawicznego upowszechnienia w całym regionie naparu przyrządzanego z siekanych liści. Od połowy XX wieku herbatę pili już reprezentanci wszystkich klas społecznych – od sprzedawców ulicznych po najważniejszych państwowych dygnitarzy. 

Większość współczesnych Turków uważa, że napój przyrządzony z zalanej wrzątkiem saszetki może zaspokoić jedynie niewyrafinowane podniebienia Europejczyków, co doskonale koresponduje z uroczą megalomanią mieszkańców tego kraju. Oni sami uczynili z procesu parzenia prawdziwy rytuał, a zdania tego nie należy traktować jako zwyczajnego frazesu z ilustrowanego przewodnika turystycznego. Do przyrządzenia idealnego naparu potrzebny jest rodzaj dwupoziomowego czajnika zwanego demli. W dolnym segmencie zostaje zagotowana woda, w górnym zaś przyrządza się esencję z lekko uprażonych, dość drobno zmielonych liści o głębokim, intensywnym zapachu. W procesie parzenia najważniejszy jest czas, pośpiech potrafi zepsuć nawet najlepszy gatunek suszu. Odpowiednio przygotowana mieszanka powinna być idealnie przejrzysta, a kolor, jaki przybierze, zależy od stopnia intensywności samego napoju, czyli od proporcji wrzątku oraz mocnego, duszącego naparu zwanego czasem „krwią zająca. Herbatę piję się tu najczęściej z cukrem, ze względu na wysoki poziom fermentacji, jakiej poddawane są uprzednio liście i towarzyszącą jej goryczkę. Na Wschodzie, w takich miastach jak Erzurum czy Kars, gdzie kontakty z Rosjanami były dosyć częste, można doświadczyć znajomego smaku słodkiej, jasnej herbaty z małym plasterkiem cytryny. 

Wspólny posiłek w meczecie, Stambuł, 2017, fot. Filip Ryba

Ta niecodzienna popularność szybko uczyniła z çay kulturową kliszę. Reportaże o Turcji mnożą przysłowia i powiedzenia: rozmowa bez herbaty jest jak niebo bez księżyca, spotkanie bez herbaty jest jak ptak bez głosu. Tradycja picia naparu wydaje się odwieczna i niezastąpiona, mimo że trwa od nieco ponad stu lat. Wokół tego konstruktu pojawiają się kolejne odpryski, coraz bardziej oddalone od realnych śladów przeszłości, jak pisze Ece Temelkuran: […] nie pija się jabłkowej herbaty. Nie wiem, jaki geniusz marketingu podsunął ten napój odwiedzającym Stambuł, ale każdy z nich natychmiast się od niego uzależnia. Herbatkę sprzedaje się jednak tylko w sklepach z pamiątkami i w strefie wolnocłowej na lotnisku – uważam, że ktoś musiał w końcu powiedzieć prawdę! W niewielkiej szklaneczce, przypominającej kwiat tulipana, pływa tureckie przywiązanie do czasów minionych i nieprzerwany pęd ku przyszłości. Herbata smakuje tu hüzün.

Ten turecki termin został rozpowszechniony dzięki prozie Orhana Pamuka. To coś w rodzaju melancholijnego afektu, bolesnego przeczucia, to tęsknota za upadkiem starego ładu, którego ostatnie znaki trawi powolny rozkład, to także nieujarzmiona potrzeba przemian, którą zapoczątkował szalony projekt republiki niejakiego Mustafy Kemala, częściej zwanego Atatürkiem. Ta ambiwalentna atmosfera stagnacji i niepowstrzymanego pędu emanuje z późnych powieści Pamuka. Stałym elementem miarowej, powolnej narracji jest tu herbata. Autor Muzeum niewinności pisze: 

Potem wstałem i zszedłem na dół, by podać gościom herbatę; Uważałem, że powinienem chodzić po ulicach, po których przechadzała się jej zjawa, napić się herbaty w miejscowej kawiarni, wyglądając przez okno na zewnątrz i czekając, aż ona sama tamtędy przemknie; pijąc podawaną do samochodu herbatę, można podziwiać widok Bosforu; Wziąłem ją za rękę i pod pretekstem zaparzenia herbaty zaprowadziłem do kuchni; Trzymała obiema rękami szklankę z herbatą i nie miała jak się przede mną bronić

Herbata jest tu istotnym elementem wytwarzanej rzeczywistości, to katalizator społecznych relacji. Czasem odnoszę wrażenie, że gdyby wykreślić ją z powieści Pamuka, to akcja zwyczajnie przestałaby płynąć. Chyba dlatego zmaterializowane Masumiyet Müzesi w stambulskiej dzielnicy Çukurcuma skrywa wiele herbacianych pamiątek: szklaneczek, filiżanek, łyżeczek. Kupiłem wodę. […] Zrób mi herbatę – mówi bohater Rudowłosej, najnowszej powieści noblisty. To właśnie w tym z pozoru prostym geście skrywa się cała złożoność międzyludzkich relacji bohaterów Pamuka. Herbata to znak – zaproszenie do rozmowy, pretekst do kłótni, to spotkanie.

Herbaciarnia, Trabzon, 2019, fot. Filip Ryba

Powinienem opowiedzieć teraz o zaniku zwyczaju picia herbaty w tulipanowych szklaneczkach, o zapomnieniu i pośpiechu, wolę jednak utrzymać tę drobną iluzję, tę wizję Turcji, która nostalgicznie popija słodki napar, spoglądając z zamyśloną, nazbyt poważną miną na własną przeszłość. Wolę, żeby ten tekst stanowił wytchnienie od tragicznych wieści, będących wynikiem nieodpowiedzialnej polityki AK Parti, żeby był cieplejszym spojrzeniem na ten trudny kraj i jego mieszkańców. Przywiązaną do teraźniejszości przeszłość rozpamiętuje również Birgül Oğuz: Żałoba, gdy nawet jest czystą głupotą, jest potrzebna, tak, niemożliwe jest prowokowanie żałoby po wodzie. Ach, co za zdanie! Przecież mówię je do siebie ha-ha, co za słowa tak wcześnie rano, ha! Czy nie ma jeszcze herbaty?

Kiedy prom odpływał z Kadıköy, kupiłem szklaneczkę gorącego, bursztynowego napoju i zgodnie z panującymi normami, posłodziłem ją dwiema malutkimi kosteczkami cukru. Usiadłem przy brudnym oknie i spoglądałem na migające światła Mostu Bosforskiego (zwanego przez mieszkańców po prostu köprüsü), które rozmywały się w zaciekach wypełniających szybę. Miałem wystarczająco dużo czasu, żeby w spokoju opróżnić niewielką szklankę. Prom zdecydowanie nie jest najszybszym środkiem transportu w Stambule, ale rekompensuje to niezwykłą atmosferą i chwilą wytchnienia od ulicznego gwaru. Wysiadłem na przystani Karaköy, w niegdyś wielokulturowej dzielnicy, dawniej znanej jako Galata. Na brzegu czekał na mnie Ali, znajomy pracujący dla dużej, międzynarodowej korporacji. Skierowaliśmy się wgłąb Beyoğlu, byle jak najdalej od komercyjnego Disneylandu alei İstiklal. Usiedliśmy w jednym z klimatycznych barów, żeby wypić piwo i poplotkować o tureckiej polityce. Przy kuflach wypełnionych pszenicznym Bomonti niespodziewanie wypłynął temat herbaty. Zaciekawiony zapytałem, ile mocnego naparu wypija przeciętny Turek. Ali, po krótkiej chwili namysłu, odparł, że jego ojciec, właściciel ziemski w Centralnej Anatolii, dziennie opróżnia około 25 szklaneczek. Zamilkłem z niedowierzaniem. Dla was to pewnie dawka śmiertelna, ale dla niego brak çay to byłby prawdziwy wyrok śmierci – odpowiedział z rozbawieniem, biorąc duży łyk piwa. 

W pracy nad tekstem korzystałem z poniższych publikacji: 

Witold Szabłowski, Merhaba. Reportaże z tomu „Zabójca z miasta moreli” i osobisty słownik turecko-polski, W.A.B. 2018. 

Ece Temelkuran, Turcja. Obłęd i melancholia, tłum. Łukasz Buchalski, Książkowe Klimaty 2017.

Orhan Pamuk, Muzeum niewinności, tłum. Anna Akbike Sulimowicz, Wydawnictwo Literackie 2010. 

Orhan Pamuk, Rudowłosa, tłum. Piotr Kawulok, Wydawnictwo Literackie 2017.

Birgül Oğuz, HA!, tłum. Danuta Chmielowska, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2016.

***

Ṯalāṯa (ثلاثة), to arabskie określenie na cyfrę trzy, a także tytuł, który zdecydowałem się nadać niniejszemu cyklowi trzech tekstów, mających stać się krótkim spojrzeniem na wybrane aspekty bliskowschodniej kultury. To szybkie rzuty oka, impulsy, migawki i doświadczenia z regionu, który zbyt często skrywa się pod płachtą wojennych barw i niezrozumiałej agresji. To gest nowego, bardziej czułego spojrzenia w jego stronę. 

Projekt „Kultura w akcji” jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Filip Ryba

(ur. 1996) – na co dzień student w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, w przerwach podróżnik amator. Lubi łączyć perspektywę ponowoczesną z bliskowschodnią codziennością. Ma słabość do sukulentów, francuskiego poststrukturalizmu i powieści Orhana Pamuka.