Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Żyli długo i szczęśliwie? Na karuzeli serialowego finału (Popteksty)

Artykuły /

Każdy, kto kiedykolwiek uzależnił się od jakiejś serii, filmowej albo telewizyjnej, doskonale rozumie jak ważny jest ostatni obrazek, którym twórcy żegnają nas z bohaterami. Nie zawsze ulubionymi, ale po prostu naszymi. Mimo że czasem ich zachowania mocno nas uwierają, bywają boleśnie niewygodne trudno po latach przed ekranem pożegnać się bez emocji. Zwykle i tak mamy z nimi jakiś interes do ubicia, wierzymy w ich nawrócenie albo szybki zgon. Bohaterowie małego ekranu rzadko kiedy tak po prostu machają do nas na pożegnanie.

UWAGA! TEKST ZAWIERA LICZNE SPOJLERY

Finały zostawiają nas w poczuciu osamotnienia zwłaszcza, gdy wszyscy znajomi mają finał dawno za sobą i nie podzielają naszego neofickiego entuzjazmu. To one wraz z napisami końcowymi z powrotem wyrzucają nas do rzeczywistości, która nie chce wyglądać jak deszczowy Nowy Jork Carrie Bradshaw, a Warszawa nie oślepia światłem odbitym od szklanych wieżowców jak u Magdy M. Trudno jednoznacznie stwierdzić, jakie elementy składają się na satysfakcjonujący finał serialu. Z drugiej strony, dlaczego śmierć jest tak ważnym elementem zamykającym kolejne rozdziały serialowych historii? Warto przypomnieć, że jeszcze na długo przed Grą o tron śmierć zbierała swoje żniwo w serialowych hitach. Czy Tony Soprano został zamordowany w finale? Dlaczego Walter White musiał umrzeć? Czy oglądanie kroniki życia rodziny Fisherów aż do grobowej deski (dosłownie!) było konieczne? A przecież czasem wystarczyłoby po prostu pomachać do widza na pożegnanie jak bohaterka Fleabag w finale drugiego sezonu. Widać jednak takie proste rozwiązania budzą strach w twórcach, ponieważ producenci najdłużej emitowanej polskiej sagi rodzinnej, czyli Klanu w jednym z wywiadów stwierdzili, że to się raczej nie wydarzy, żeby doktor Paweł Lubicz z rodziną uroczyście nas pożegnał burząc czwartą ścianę. Dużo bardziej prawdopodobne jest po prostu urwanie historii, której prezes TVP w którymś momencie nie będzie chciał kontynuować, a jak wiadomo groźba zakończenia Klanu od kilku już lat pojawia się cyklicznie pod koniec sezonu. Co ciekawe, w amerykańskich operach mydlanych, bohaterowie patrzą czasem w oko kamery i zwracają się wprost do widza przy takich okazjach, jak składanie życzeń świątecznych albo świętowanie kolejnych jubileuszy emisji serialu. Amerykańska widownia bardzo to lubi, ponieważ czuje się jeszcze bliżej telewizyjnych rodzin, których losy śledzi od dekad.

Dawno temu, czyli w 2007 finał Rodziny Soprano pierwsza grupa widzów oglądała w jednym terminie, co ma znaczenie dla jego zbiorowej recepcji. Dzisiaj nie byłoby to już możliwe, zwłaszcza gdy duża część nowości dystrybuowana jest przez Netflix, a premiera całego sezonu serialu wraz z odcinkiem finałowym o godzinie dziewiątej rano nie daje widzom szansy na jego zbiorowe przeżywanie. Z kolei emisja serialu na platformie HBO GO, mimo że rozciągnięta w czasie, także daje sporą dowolność w wyborze godziny seansu. Kto by pomyślał, że Netflix tak bardzo utrudni życie towarzyskie i prowadzenie starego dobrego small talku, że nawet nie da się już bezpiecznie porozmawiać o pogodzie i jakimś sprawdzonym serialu, który „każdy lubi”. Nie szukając daleko, wystarczy spojrzeć, jakie spustoszenie w sieci powoduje ostatni sezon Gry o tron. Mimo że emitowany jest co tydzień, ruchoma godzina (emisja w HBO i HBO GO) sprawia że każdy ogląda kiedy chce. Część widzów w Polsce wstaje o trzeciej nad ranem w poniedziałek, żeby obejrzeć odcinek przed pracą albo szkołą, a inni, ceniąc sobie walory regeneracyjnej mocy snu, oglądają „dopiero” wieczorem i cały dzień borykają się z nadciągającym zewsząd widmem spoilerów. Strach myśleć o tym, jak wielu widzów unieszczęśliwią spoilery z finałowego odcinka gdy ośmielą się oni wyjść z domu zanim sami go obejrzą. Ten finał na pewno przejdzie do historii, jak finały innych wielkich seriali: Rodzina Soprano, Lost albo Seks w wielkim mieście czy Prawo ulicy. Pytanie tylko, czy bliżej mu będzie do frustracji, jaka dotknęła widzów Lost, czy może zachwytu pomieszanego ze strachem, jaki do dzisiaj towarzyszy wspomnieniu zamknięcia Rodziny Soprano.

Kiedyś to były finały…

W dobie rozproszonych widowni, ale i mocno rozproszonych premier seriali, których nie ogarnia już nawet John Landgraf (szef stacji FX), trudno mówić o zbiorowym przeżywaniu finałowego odcinka. Ale nie tylko nowa forma dystrybucji seriali jest tu przeszkodą. Dominacja netfliksowych średniaków sprawia że oglądamy tytuły, które niewiele nas obchodzą. Szaleństwo binge-watchingu zdaje się nie mieć końca i pokazuje, że czasem jednak czekanie tydzień na kolejny odcinek, nie jest najgorszą rzeczą, jaka może nam się przydarzyć. Gdy oglądamy jakościowy serial – jak choćby wspomnianą Rodzinę Soprano – w zbyt dużej dawce, możemy zadławić się ilością nawiązań, cytatów, kontekstów albo zwyczajnie przemyśleniami bohaterów i mnogością ich perypetii. Oglądając współczesne – nierzadko niezapadające na dłużej w pamięć – seriale bez problemu wszystko połkniemy i przetrawimy, bo one właśnie do tego służą – obejrzeć, zapomnieć, przejść do następnego tytułu. Nie ukrywa tego sama platforma, przyznając, że stawia na krótkie serie. Średnio po trzecim sezonie zaczynają się pierwsze spadki oglądalności, z kolei ekipa podpisuje nowe umowy i oczekuje podwyżek. Łatwiej więc serial w tym momencie skasować i zastąpić go nowym tytułem. Dobrym przykładem na to jest zakończenie One Day at a Time. Niska oglądalność nie dała mu szans na dalsze trwanie na platformie, nawet mimo istotności społecznej serialu o kubańskiej rodzinie w Ameryce.

Powróćmy jeszcze raz do 2005 roku. Finał tak wyjątkowy, jak ten, który zwieńczył Sześć stóp pod ziemią, nie zdarza się często w telewizji. Na pragnienie widowni, żeby bohaterowie „żyli długo i szczęśliwie Alan Ball odpowiedział w sposób niezwykle przewrotny. Warto też przypomnieć, że jeden z najwybitniejszych seriali HBO debiutował kilka miesięcy przed atakami terrorystycznymi na World Trade Center, które symbolicznie wyznaczają „nowe czasy”. Sześć stóp pod ziemią to serial wyjątkowy z wielu powodów. Opowiada o życiu rodziny Fisherów, która prowadzi mały dom pogrzebowy i codziennie styka się ze śmiercią. To dla młodszego i starszego pokolenia Fisherów coś bardzo naturalnego. Jak więc należy zakończyć serial, w którym w każdym odcinku pojawia się przynajmniej jeden denat? Oczywiście uśmiercając głównych bohaterów. Wszystkich! Czy to nie jest genialne rozwiązanie? I jaki pstryczek w nos dla naiwnych fanów wierzących w „żyli długo i szczęśliwie”. Alan Ball nie rozmienia się na drobne. Gdy Claire opuszcza dom rodzinny, otrzymujemy coś, czego nie chcielibyśmy wiedzieć, a więc dokładne losy głównych bohaterów wraz z datą ich śmierci. Zabieg, na który decyduje się niewielu twórców, zdając sobie sprawę, że takie posunięcie może prowadzić do zbiorowej histerii fanów. Czym innym jest pozostawienie bohaterów z dylematem, trudnością życiową, brakiem pracy, albo nawet nagłą utratą zdrowia, a czym innym pokazanie szczęśliwego życia bohatera, które kiedyś się kończy. Takie postawienie sprawy okrada nas ze złudzeń. Wszystko kiedyś się kończy – i życie Fisherów, i nasze własne. A przecież nie chcemy tego wiedzieć! Nawet jeśli Sześć stóp pod ziemią cały czas mówi o czyjejś śmierci, to jest ona dosyć daleko, dotyka postaci na drugim, trzecim planie, ostatecznie może zabrać ojca rodziny (temu służą przecież retrospekcje), ale żeby tak bezpardonowo wykańczać kolejno wszystkich Fisherów? Mimo pretensji do całego świata, wracamy wciąż po więcej, a finał serialu HBO ma jedną z najbardziej rozpoznawalnych piosenek zamykających odcinek w całej historii telewizji jakościowej.

O kilka finałów za dużo…

Uśmiercić ulubioną postać to zbrodnia, ale zanudzić nas kolejnym epilogiem jej historii, to zbrodnia znacznie większa. Ten problem dotyka seriali, które sami twórcy kochają za mocno. Tak bardzo chcą wynagrodzić krzywdy postaci, że wychodzą z siebie, żeby finał był spełnieniem marzeń każdego wielbiciela waty cukrowej. Dobrym przykładem zmęczenia widza zapewnianiem o tym, że bohaterce wiedzie się dobrze jest Seks w wielkim mieście. Finał serialu, a później kolejne filmy zostawiające Carrie w tym samym miejscu, w którym była na ich początku, stały się smutnym ciągiem dalszym historii mającej wpływ na życie milionów kobiet pod koniec lat 90. Ciągnięcie w nieskończoność opowieści o konserwatywnym stylu życia i takich samych poglądach Mr. Biga stało się niezręczne i dosyć smutne, bo nadmiar wiedzy o tej postaci skutecznie zniechęcał widownię młodszych generacji do próby zrozumienia, dlaczego właśnie on był dla Carrie „tym jedynym” .

Seks w wielkim mieście to przykład serialu, którego siłę stanowiły wycinki z codzienności bohaterek, a nie spektakularnie romantyczne porywy serca mężczyzn u ich boku. Dlatego też zamiast wielkości oczka w pierścionku zaręczynowym, lepiej pamiętamy odcinki jak ten, w którym Carrie spędza samotnie swoje trzydzieste piąte urodziny i rozważa, co właściwie udało się jej osiągnąć. Historie o bajecznym życiu na Manhattanie po poślubieniu Mr. Biga są – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt inspirujące. Stosy butów i przepastna garderoba, która po prostu nagle się pojawia, odstrasza widownię mieszkającą z Carrie w apartamencie, na który było ją stać tylko dlatego, że objęty był kontrolą podwyżek czynszu. Porzucenie pomysłu realizacji trzeciego filmu kinowego (mimo sukcesów frekwencyjnych dwóch pierwszych, które równocześnie otrzymały miażdżące recenzje od krytyków) na pewno ocali dawną sympatię widowni do historii czterech singielek z Manhattanu. Dzisiaj i tak sprawiają wrażenie przedstawicielek zepsutej klasy średniej, ale czy Darren Star i Michael Patrick King mogli przewidzieć nadejście tornada pod postacią Leny Dunham?

Co tu się właściwie stało?

Zdarza się, że jedyne uczucie, jakie towarzyszy nam po finale, to konfuzja, albo przynajmniej ulga że wszyscy bohaterowie nie wyprowadzili się na przedmieścia celem założenia rodziny i rozpoczęcia życia „jak dorosły” (przypadek Przyjaciół do dzisiaj dzieli widownię serialu). Być może to, co dla nas szokujące jest dla producentów ziszczeniem marzeń o tym, żeby serial nie znikał z internetowych forów zaraz po ostatnim odcinku? Petycja fanów Gry o tron z prośbą o ponowne nakręcenie ósmego sezonu serialu przez HBO, podpisana w tej chwili przez ponad milion widzów, dowodzi że ich frustracja związana z decyzjami scenarzystów mobilizuje do aktywności przynoszącej niespodziewane skutki. Trudno jednak wyobrazić sobie sytuację, w której HBO rozważa na serio treść petycji. Zupełnie innym przykładem serialu z finałem nijak nie przystającym do oczekiwań widowni są Kroniki Seinfelda. Mowa o odcinku, który w dniu premiery na kanale NBC obejrzało w 1998 roku ponad 70 milionów widzów. Takich wyników dzisiaj nie osiąga już żaden serial. Mimo że to sitcom, albo, jak mawiali sami twórcy, „serial o niczym”, to jednak tytuł nasycony sporą dawką nihilizmu i postmodernistycznych zagrywek. Życie Jerry’ego, George’a i Eleine w Nowym Jorku pracujących i chodzących na randki, a resztę czasu spędzających jedząc brunche i lunche oraz nienawidząc całego świata, to fundament dziewięciu sezonów sitcomu. W finale przyjdzie im za to zapłacić ponieważ odbywa się (dosłowny!) sąd nad ich paskudnymi charakterami, które oceniane są przed całą masę bohaterów przewijających się przed serial na przestrzeni dziewięciu lat. Trik ten został później kilka razy powtórzony (m. in. w serialu Community), ale po raz pierwszy to właśnie Kroniki Seinfelda zaproponowały zmianę perspektywy i ocenę zachowań bohaterów, z którymi na co dzień żyliśmy w komitywie. Finał wzbudził wiele emocji, spotkał się ze skrajnymi recenzjami, do dzisiaj Jerry Seinfeld musi się z niego tłumaczyć, ale niewykluczone że niebawem zrobi to w nowych odcinkach, bo także Kroniki… mają szansę na ciąg dalszy.

Na koniec warto jednak zastanowić się, czy dzisiaj finały mają jakiekolwiek znaczenia dla serialu? Od kiedy jesteśmy zasypywani kontynuacjami, nowymi wersjami, wariacjami na temat kultowych seriali, można mieć wątpliwości. Finał znaczy coraz mniej skoro można go zanegować (powrót postaci granej przez Johna Goodmana w Roseanne, mimo śmierci w finale oryginalnej serii), zacząć opowiadać dokładnie tam gdzie przerwaliśmy (Kochane kłopoty), stworzyć bliźniaczą mutację z nowymi gadżetami (Pełniejsza chata) albo po prostu odmłodzić obsadę (Dynastia, MacGyver). Można też rozmnożyć spin-offy (planowane seriale w uniwersum Gry o tron), albo stworzyć nowe światy w głowie bohaterki serialu-matki (Jane the Virgin doczeka się spin-offów inspirowanych powieściami autorstwa Jane Gloriany Villanueva). Można też dać więcej tego samego (Twin Peaks), albo odcinać kupony od przeszłości (ekipa Beverly Hills 9010 powracająca w serialu „90210”, który będzie opowiadał o tym jak gwiazdorska obsada serialu z lat 90. chce po latach sprzedać pomysł na kontynuację serialu jednej ze stacji telewizyjnych). Finał? Cóż właściwie dzisiaj znaczy finał skoro w każdej chwili można nakręcić nowy, bardziej atrakcyjny? Gdyby ktoś chciał powiedzieć „całe szczęście, że Rodzina Soprano nigdy nie wróci z nowymi odcinkami”, to doradzam ostrożność. Wprawdzie nie spodziewamy się kontynuacji, ale właśnie powstaje prequel o młodości Tony’ego Soprano i życiu jego rodziców (The Many Saints of Newark). To samo można by powiedzieć o Breaking Bad gdyby nie fakt, że właśnie powstaje film którego akcja rozgrywać się będzie bezpośrednio po wielkim finale i opowie o ucieczce Jessiego Pinkmana. Niech ktoś zatrzyma tę karuzelę.

Projekt jest współfinansowany ze środków Miasta Krakowa.

Małgorzata Major

(ur. 1984) – kulturoznawczyni, autorka tekstów poświęconych kulturze popularnej („EKRANy”, „Bliza”, „Fabularie”, „Tygodnik Przegląd”, „Kultura Popularna”), współredaktorka tomów „Władcy torrentów. Wokół angażującego modelu telewizji”, „Pomiędzy retro a retromanią”, „Wydzieliny”.