Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zło w Marvelu

Artykuły /

Jednym z najczęściej powtarzających się zarzutów stawianych kinowemu uniwersum Marvela (Marvel Cinematic Universe) są wyjątkowo mało interesujący antagoniści. Bezbarwność antagonistów jest jednak zaledwie objawem daleko większej wady konstrukcyjnej marvelowego świata – jego twórcom nigdy do końca nie udało się wyartykułować, czym jest dla nich zło, z którym walczyć powinni herosi w kolorowych kostiumach, magicznych pelerynach i zaawansowanych technologicznie zbrojach.

Złoczyńcy w kinowych produkcjach superbohaterskich spod znaku Myszki Miki właściwie zawsze są najsłabszymi ogniwami tych rzemieślniczo dopracowanych filmów. Rzadko kiedy kreują realne, działające na wyobraźnię odbiorców zagrożenie i mają tendencję do zlewania się w bezkształtną charakterologicznie masę, służącą wyłącznie temu, by główny bohater danego obrazu miał skonkretyzowane zadanie, gładko wpasowujące go w szablonową superbohaterską narrację – pobić drania, uratować świat i zdobyć dziewczynę.

Johann Schmidt – znany powszechnie jako Red Skull – jest nazistą. Choć jedynie nominalnie, albowiem ani razu w trakcie całego filmu Captain America: The First Avenger nie werbalizuje nawet swoich przekonań w sposób jednoznacznie wskazujący na to, że istotnie wierzy w ideę supremacji rasy aryjskiej Wręcz przeciwnie, otwarcie odrzuca ideologię nazistowską, traktując ją w sposób czysto pragmatyczny, jako środek do pozyskania zasobów służących realizacji jego prawdziwego celu – szerzenia niedookreślonego, zdekontekstualizowanego zła. Z narracyjnego punktu widzenia to strzał w stopę – zamiast eksplorować kanoniczną, przerażająco rzeczywistą (a przez to działającą na wyobraźnię) motywację, scenarzyści filmu tonują nazizm Red Skulla, spychając go do czysto estetycznej roli designersko efektownych mundurów, ikonografii oraz dieselpunkowych gadżetów, z których korzystają podwładni złoczyńcy.

Sama Hydra – złowieszcza organizacja powołana do istnienia przez Schmidta – która w kolejnym filmie z Kapitanem Ameryką w roli głównej zajmuje miejsce głównej siły antagonistycznej, jest konstruktem właściwie bezideowym. Jej celem jest przejęcie władzy w agencji S.H.I.E.L.D., która planuje (oczywiście w dobrej wierze) stworzyć sieć podniebnych lotniskowców służących do natychmiastowej eliminacji każdego zagrożenia na świecie i wykorzystać ją (oczywiście w złej wierze) do natychmiastowej eliminacji każdego zagrożenia na świecie. Od S.H.I.E.L.D. różni ich jedynie poziom agresji – desygnowana siła pozytywna staje się nieodróżnialna od siły nominalnie negatywnej, bo film nigdy nie artykułuje różnic światopoglądowych obu stronnictw – w natłoku efektownych scen akcji zwyczajnie nie ma na to czasu. Kumulacja następuje w Civil War, w którym bohaterowie, nie będąc w stanie skonkretyzować swoich przekonań, zaczynają bić się o sprawy, których żaden z nich nie rozumie. Podobna konfuzja towarzyszy widzom.

Gdy zło w Marvelu nie jest rozmyte, jest osobiste. Tak jest w przypadku nierozróżnialnych przeciwników Iron Mana. Ich główną motywacją jest urażona duma z powodu zachowania samego Tony’ego Starka (który upokorzył złoczyńcę z trzeciego filmu) albo jego rodziciela (który zrobił to samo ojcu złoczyńcy z drugiego filmu). Ten motyw powraca również w Ant-Manie oraz pierwszym Thorze. Osobiste urazy, żywione wobec głównego bohatera albo kogoś z nim powiązanego, stają się zarzewiem konfliktu, a chaos i przemoc dotykająca postronnych są ledwie rezultatem personalnych zatargów, fabularną pianą mającą zobrazować skalę zagrożenia. Ideologia czy przekonania stają się zaledwie wymówką – Ultron chce zniszczyć świat, ale w zasadzie tylko dlatego, by zrobić na złość swojemu tacie. Loki staje na czele kosmicznej inwazji na Ziemię, bo domaga się uwagi brata i ojca. Darren Cross (Ant-Man) pragnie akceptacji ze strony swojego mentora.

Jest również zło zupełnie abstrakcyjne – kosmiczne byty chcące zniszczyć lub podbić Wszechświat z powodów wymykających się ludzkiemu pojmowaniu. Jak Dormammu, potężna istota spoza czasu, z którą ścierał się Doktor Strange, Ego z drugiego filmu o Strażnikach Galaktyki czy Malekith z Thor: Mroczny Świat. Ich motywacje właściwie nigdy nie zostają należycie wyartykułowane – złoczyńcy stają się uosobionymi siłami natury. Bohaterowie nie muszą rozumieć powodów ich zachowania – wystarczy im świadomość, że powstrzymanie złoczyńcy sprawi, że znów wszystko będzie dobrze.

„Konflikt jest bijącym sercem opowieści” – to truizm znany chyba każdej osobie parającej się scenopisarstwem. Różnice zdań, charakterów, światopoglądów powodują, że istnieje napięcie, które, niczym smar, pozwala fabule gładko sunąć w stronę satysfakcjonującej. Problem polega na tym, że ta zasada, choć trafna, jest niekompletna. „Znaczący konflikt jest bijącym sercem opowieści” wydaje się lepiej ujmować sedno zarówno tej użytecznej porady pisarskiej, jak i problemu, który nęka kinowe uniwersum Marvela. Filmy superbohaterskie nie są złożonymi moralitetami, w których główni bohaterowie zmagają się ze zniuansowanymi, nieoczywistymi dylematami etycznymi. Nie po to powstają. Nie do tego służą – i naprawdę nie ma w tym niczego złego. Problem polega na tym, że filmy Marvela rzadko kiedy są w stanie wytworzyć czytelny konflikt – przez większość czasu bohaterowie biją się ze złoczyńcami nie z powodu widocznych różnic wyznawanych wartości, a dlatego, że takie, a nie inne są prawidła współczesnej bajki dla mas. Musi być wielka walka – ale to, o co będzie się ona toczyć, jest już kwestią drugorzędną. Bardzo ciężko jest w takim klimacie skonstruować postać złoczyńcy, który przykuwałby zainteresowanie widowni – brak motywacji skutkuje charakterologiczną inercją. Jeśli sama postać negatywna nie umie czytelnie wyrazić motywów swojego postępowania, widz będzie miał trudności w odczytaniu przekazu. A brak czytelnych motywacji skutkuje korowodem nieodróżnialnych od siebie antagonistów. Superbohaterowie mają łatwiej, ponieważ większość ich osobowości budowana jest w reakcji – dzieje się zło, bohater reaguje na nie i w ten sposób eksponuje swoją szlachetność. Dzięki temu zdobywa sympatię odbiorcy i buduje z nim emocjonalną więź.

Kinowe uniwersum Marvela posiada metanarrację spajającą wszystkie dotychczasowe filmy w historię o powolnym przygotowywaniu się ziemskich superbohaterów do inwazji, jaką od dłuższego czasu planuje Thanos – kosmiczny tytan poszukujący Klejnotów Nieskończoności, potężnych artefaktów, które umożliwią mu całkowitą kontrolę nad wszystkimi aspektami rzeczywistości. Thanos jest uosobieniem wszystkich problemów z obrazowaniem zła w Marvelu – jest niegodziwy dla samej niegodziwości. Komiksowy odpowiednik tego bohatera jest beznadziejnie zakochany w (antropomorficznej personifikacji) Śmierci – przemoc i zabijanie są narzędziami pozwalającymi mu się do niej zbliżyć. Jego podboje nie mają żadnej wyraźnej przyczyny. Jego okrucieństwo wobec córek nigdy nie zostaje uzasadnione – jest wyłącznie wygodnym wytrychem fabularnym mającym na celu poróżnienie ich obu. Gdy w Guardians of the Galaxy – jedynym filmie, w którym Thanos odegrał jakąkolwiek znaczącą rolę – wszyscy wokół zaczynają go zdradzać, na twarzy Szalonego Tytana maluje się wyłącznie wyraz znudzenia, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że on sam jest zaledwie pustym narzędziem fabularnym, które ma do odegrania swoją rolę, nie zaś pełnokrwistą postacią.

Kinowe uniwersum Marvela ma problem z określeniem, czym właściwie jest zło – jest to zresztą dylemat, który zdaje się niespecjalnie interesować scenarzystów i producentów najbardziej dochodowej serii filmowej w historii kinematografii. Zło w Marvelu to coś niedookreślonego, na tyle rozmytego, by nikogo nie urazić, nie wzbudzić kontrowersji, nie wytrącić z komfortu. Problem polega jednak na tym, że brak wyrazistej przeciwwagi dla pozytywnych działań postaci pozytywnych sprawia, że ich działania wydają się pozbawione ciężaru znaczeniowego – korowód zamaskowanych mścicieli bije się z nieodróżnialnymi od siebie złoczyńcami czyniącymi bliżej niesprecyzowane zło z bliżej niesprecyzowanych powodów. Dopóki pieniądze szeroką strugą płyną do producentów, dopóty to się nie zmieni.