Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zagrajmy w powstanie („Miasto 44”)

Recenzje /

Nie myśl sobie, drogi widzu Miasta 44, że i Ty jesteś powstańcem, i Ty tam byłeś, i apokalipsę przeżyłeś, mimo wyraźnej chęci Jana Komasy do zuniwersalizowania tego doświadczenia. Nie ulegnij też pokusie zagrania w tę emocjonującą grę. Ta historia nie nadaje się na zabawę rangi komputerowych strzelanek.

Dwadzieścia pięć milionów złotych polskich. To całkiem spory budżet na stworzenie emocjonującej gry komputerowej o znamionach filmu. Bo czymże innym jest Miasto 44, oczekiwany od ośmiu lat, reklamowany co najmniej od roku i genialnie wpisujący się w filmowo-konsumpcjonistyczny rynek obraz Jana Komasy (700 tysięcy widzów od premiery)? Jest niewątpliwie widowiskiem, aspirującym pod względem rozmachu do hollywoodzkich superprodukcji, ze skromnymi aktorskimi debiutami i światowej sławy specjalistami od efektów (Richard Bain, zasłużony m.in. dla Incepcji czy Nędzników). Ale – co najważniejsze – Miasto 44 to opowieść o miłości, miłości w czasach apokalipsy, które to dookreślenie stanowi zresztą slogan widniejący na plakatach. Czym zatem nie jest najmłodsze, lecz złote dziecko Jana Komasy? „Miasto 44” nie jest filmem historycznym, ani dokumentem o przebiegu Powstania. – deklarują twórcy filmu – Jest filmem o miłości, młodości i walce. Trzeba przyznać, że to bardzo odważny krok nieco ponad trzydziestoletniego reżysera – podjąć wyzwanie zrobienia filmu na tak bardzo drażliwy i zakorzeniony w historii temat, odsuwając się jednocześnie od jego opartych na przeszłości fundamentach. W jaki sposób można mówić o powstaniu, odsuwając się od niego? Ano, można skupić się na efekciarstwie, pominąć fabułę i bohaterów i być twórcą porywającego prototypu gry komputerowej, którą wszyscy (przez pomyłkę, a może przez grzeczność i szacunek dla poległych) uznają za film.

To nie jest tak (jak zawsze w przypadku naszych rodzimych twórców), że Jan Komasa miał złe intencje. Że zabrakło pomysłu, nadrzędnej idei albo zgłębionej wiedzy. Absolutnie nie jest też tak, że młody reżyser ignoruje powstanie warszawskie, wykorzystuje jego katastroficzny wymiar i nie szanuje idei walczących. Otóż, jest zupełnie inaczej – autor nie tak dawnej Sali samobójców jest twórcą naprawdę inteligentnym i świadomym, a przy tym skromnym i sprawiającym wrażenie prawdziwie zaangażowanego i oddanego swoim projektom. Jako że od czasów wielkich mistrzów kina polskiej kinematografii nieustannie wieje w oczy wiatr i można podejrzewać momentami działanie ciążącej na niej klątwy, tak i tym razem nie wszystko wyszło idealnie. Mimo tego, że młody wiek reżysera zupełnie nie jest wyznacznikiem talentu, a jego motywację można uznać za słuszną, nadrzędna konwencja, tworząca filary tego filmu, konwencja oparta na przerysowaniu, hiperrealizmie i mnogości efektów specjalnych, niezupełnie dopasowuje się do trudnej, traumatycznej i wciąż dyskusyjnej kwestii powstania, która nie jest taka prosta, jak chciałby tego reżyser. Oczywiście, powinnam teraz zreflektować się i wrócić do cytowanej akapit wcześniej deklaracji twórców o antypolityczności i historycznym dystansie Miasta 44. Nie sposób jednak nie oczekiwać czegoś więcej niż superprodukcji uproszczonej do komputerowej batalistyki i nie najlepiej skonstruowanej fabuły opartej na miłości, młodości i walce.

Alicja vel Biedronka (Zofia Wichłacz), Stefan (Józef Pawłowski) i Kama (Anna Próchniak) to teoretycznie główni bohaterowie (teoretycznie, bo narracja prowadzona jest z perspektyw pierwszej dwójki, Kama jest raczej zdegradowana do roli „tej trzeciej”), których reżyser i scenarzysta zarazem umieszcza w miłosnym trójkącie. Kama kocha Stefana od zawsze, Biedronka od całkiem niedawna, ale obie są tak samo niedoświadczone – zarówno w kwestii młodzieńczych uczuć, jak i przygotowań do planowanej walki. Stefana poznajemy z kolei jako odpowiedzialnego chłopca, sceptycznie podchodzącego do konspiracji, dla którego najważniejsza jest owdowiała matka i mały braciszek. Z dumą przejmuje rolę głowy rodziny po zamordowanym przez hitlerowców ojcu, troszcząc się o bezpieczeństwo i utrzymanie bliskich. Kiedy wkracza w środowisko rozentuzjazmowanych powstaniem rówieśników, stopniowo wymyka się z hermetycznego klosza (ułudy?) normalnego życia, unikającego zderzenia z okrucieństwem okupacji (komiczna pantomima, którą wykonuje za każdym razem, gdy opuszcza kamienicę przed oczyma matki i brata, ma być zapewne symbolem beztroski dzieciństwa i małą, zrzeszającą tradycją). Wtedy też poznaje Alicję, która fascynuje go na tyle, aby stać się modelową „pierwszą miłością” i oddalić go od rodzinnego gniazda. Stefan podejmuje zatem męską decyzję – chce walczyć w powstaniu, nie zważając na histerię matki i prośby małego Jasia. Zderza się z serią „pierwszych razów”: pierwszym zwycięstwem, pierwszą porażką, pierwszą śmiercią, pierwszym rozczarowaniem i (!) pierwszym uratowaniem życia Biedronce. Przeżyje także skomputeryzowane ostrzeliwanie cmentarza, który przebiegnie heroicznie w trybie slow motion (w rytm iście wojennego szlagieru Dziwny jest ten świat Czesława Niemena), nadzwyczaj zgrabnie uchyli się przed gradobiciem kul i wyjdzie z masakry bez szwanku. Ale cóż z tego, skoro największa trauma ma dopiero nadejść: Stefan jest świadkiem rozstrzeliwania przez esesmanów cywilów, wśród których znalazła się jego ukochana matka i braciszek. Od tego momentu staje się tak słaby i niewyrazisty jako postać, że ciężar narracji przesuwa się na Biedronkę (zamysł reżysera – ukazanie spojrzenia kobiecego – troszkę nieudolny).

Dziewczyna decyduje się na udział w powstaniu w bardzo dziwnych okolicznościach – z niejasnych przyczyn odłączywszy się od opuszczających miasto rodziców i brata. Do konspiracji przystępuje przede wszystkim ze względu na wyidealizowaną, literacką miłość do głównego bohatera, która jest na tyle infantylna (choć niewątpliwie wielka), że gdy naiwnie szepcze mu do ucha w scenerii wszechobecnej masakry: uciekniemy tam daleko i nas nigdy nic nie rozłączy, tylko ty i ja, nie spodziewa się, że Stefan (a właściwie to, co z niego pozostało, pełen chaosu i żądzy zemsty młody, zagubiony człowiek) zostawi ją w tych disneyowskich planach zupełnie samą. Narracja prowadzona z perspektywy Biedronki jest dynamiczna i pełna grozy. Dziewczyna przedziera się z bezwładnym Stefanem przez ostrzeliwane miasto w rytm elektroniki, wśród krwawego deszczu fragmentów ludzkich ciał, by następnie znaleźć się w amerykańskim horrorze w rodzaju Zejścia, czyli w warszawskich kanałach. Historia Alicji kończy się w szpitalu, bardzo szlachetnie i okrutnie zarazem – jako jedyna decyduje się zostać z bezbronnymi dziećmi (do których właściwie sama się zalicza), łudząc się, że Stefan po nią wróci. Niestety, młodej matce miłosierdzia przyjdzie zmierzyć się z najgorszą śmiercią, jaką tylko może sobie wyobrazić kobieta – spotkaniem z dirlewangerowcem, które oznacza brutalny gwałt i bestialskie morderstwo*. Czego, szczęśliwie dla widza (szczególnie młodego), należy się tylko domyślić po dosadnej scenie wymiany spojrzeń pomiędzy dziewczyną a jej oprawcą. Obraz przestraszonej i świadomej swojego losu Biedronki, lustrowanej przez człowieka (?) z najgorszej „jednostki” SS, wydaje się najbardziej poruszającym i prawdziwym momentem Miasta 44, dalekim od przerysowania i klimatu Call of Duty. Ze względu na tę scenę przyznany Zofii Wichłacz Złoty Lew dla aktorki pierwszoplanowej jest zupełnie zasłużony.

Zdecydowałam się na szczegółowe przedstawienie głównych bohaterów z dwóch powodów, które wydają się znaczące dla filmu Jana Komasy. W całej historii tylko te dwie sylwetki mają jakkolwiek kontury, posiadają psychologiczny potencjał, a co więcej, to właśnie na nich opiera się przezroczysta i chaotyczna fabuła. Pozostałe postaci są pewnymi migawkami, zjawami – przemykają przez ekran, czasem sygnalizując swoją obecność wyraźniejszym akcentem, będąc jednak zupełnie blade i rachityczne. Nawet Kama, jeden z elementów naszkicowanego tu miłosnego trójkąta, wybija się jedynie w brawurowej scenie erotycznej (przy dubstepach i w ogniu latających kul) oraz bardzo realistycznej scenie śmierci, która następuje, o dziwo, nie w momencie, w którym trafia ją pocisk z wycelowanej wprost lufy czołgu, ale kilka minut po (jak by się wydawało) dosyć mocnym uderzeniu.

Tak naprawdę dzieło Komasy to niezły materiał na dobrze zrobioną grę, która stawia spore wymagania karcie graficznej i innym komponentom komputera, na których się nie znam. Być może reżyser powinien zrealizować swoje marzenie o symbiotycznym przenikaniu się filmu i gry i stworzyć świetną, uszczęśliwiającą rzesze fanów tego typu rozrywki, rozbudowaną fabularnie grę batalistyczną? Liczne ujęcia first person obecne w najnowszym obrazie Komasy, uderzające zewsząd efekty specjalne, dynamiczna muzyka, nierealność i przerysowanie w pewien sposób spełniają intencje reżysera: Chciałem, by widz wszedł w mój film, był jak najbliżej bohatera. Tak jak ja wchodzę w grę komputerową, a ona staje się częścią mnie. Pytanie tylko, czy drażliwy temat tragicznych sześćdziesięciu trzech dni, wciąż żywy i namacalny, to właściwe tło dla filmowo-komputerowej hybrydy.

Ale są jeszcze inne deklaracje Jana Komasy, powtarzane w każdym wywiadzie dotyczącym jego filmu. Emocje. Emocje, które według jego zamysłu mają tworzyć ów projekt od a do zet, spychając na boczny tor historyczność i polityczność. A więc: uczucia, miłość, młodość i walka. Przez cały film nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że to, co widzę na ekranie, to absolutnie unowocześniona gra miejska, do której zostali wprowadzeni niezbyt świadomi nastolatkowie. Odarte z patosu i martyrologii powstanie warszawskie jest tutaj pokazane jako całkiem niezła zabawa, z paroma możliwościami umierania, świetną strzelaniną i atrakcjami towarzyskimi (jakiś ślub, jakiś seks, jakiś pocałunek).

Trzeba jednak przyznać, że tysiącom ludzi pracującym nad Miastem 44 należy się ogromny szacunek. Takiego widowiska faktycznie w Polsce nie było. (Celowo nie wspominam tutaj o słynnych polskich filmach podejmujących tematykę powstania warszawskiego, czyli Kanale, Eroice czy Kolumbach, bo uważam, że są to dzieła o zupełnie innej wymowie.) A jeśli trafi się widz zagraniczny, być może wyniesie z tego filmu przynajmniej mały procent świadomości o najbardziej obfitym w ofiary polskim zrywie narodowym, wpisze hasło w popularną wyszukiwarkę, przeczyta, chcąc dociec, jak to było bez efektów specjalnych. Być może właśnie takie jest delikatnie zarysowane, a jednak wzniosłe przesłanie obrazu zrobionego z wielkim rozmachem – przesłanie o termopilskiej intencji.

Miasto 44 zdaje się filmem o młodych ludziach skierowanym do młodych ludzi. Do tych chętnych, aby podjąć wyzwanie ze strony widowiskowej gry komputerowej Jana Komasy. Umiejących jednak odróżnić rzeczywistość od hiperrealistyczności i iluzyjnych efektów.

Miasto 44, reż. Jan Komasa, Polska 2014.

__

* być może sztampowe zakończenie daje wrażliwcom nadzieję na happy end, ale niestety spotkanie z Stefana z Biedronką na symbolizującej niewinną młodość wyspie jest tylko jego projekcją, realizującą ideę „transowości i oniryczności” reżysera. Dla wnikliwych – oddalająca się kamera ujmuje w półmroku ostatniej sceny tylko jedną sylwetkę , warto przypomnieć sobie znaczący stos zwłok w szpitalu, do którego „za późno” przybywa Stefan (tym razem postulat symboliki i niedopowiedzenia Komasy); w związku z tym wszystkim pozwalam sobie na jednoznaczną tezę, co do losów dziewczyny.